Kolejna wielka impreza siatkarska w Polsce? Drzyzga tłumaczy, dlaczego jesteśmy wymarzonym kandydatem

- Skoro napakowaliśmy Stadion Narodowy, to chyba nie ma już obaw, że dziesięciotysięczne obiekty przy dobrym poziomie sportowym nie będą wypełnione - mówi o perspektywie organizacji w Polsce kolejnej imprezy mistrzowskiej komentator Polsatu Sport, były trener i siatkarz, Wojciech Drzyzga.

Heynen: Nie robię nic, czego nie lubiłem jako zawodnik

Zobacz wideo

W ostatnich dniach polskie władze podały, że czynią starania w kierunku organizacji kolejnej po mistrzostwach Europy 2019 kobiet, mistrzostwach Europy 2017 mężczyzn, dwóch turniejach kwalifikacyjnych do igrzysk olimpijskich i mistrzostwach świata 2014 imprezy czempionatu Starego Kontynentu. Czy jest to dla nas opłacalny ruch? A może w Polsce mamy już przesyt turniejów siatkarskich? O to w Sport.pl pytamy Wojciecha Drzyzgę.

Czy FIVB i CEV mają lepszego partnera do organizacji turniejów mistrzowskich? Czy są w stanie zorganizować dobrze mistrzostwa bez naszej pomocy?

Wojciech Drzyzga: Mogą sprawdzić. Jesteśmy poważnym partnerem do organizacji największych imprez. Już wszystkie z nich przerabialiśmy i za każdym razem się sprawdziliśmy. FIVB i CEV chcą wykorzystać nasz potencjał. W Polsce siatkówka wybija się na bardzo wysoki poziom zainteresowania. Bardzo dobrze, że w parze z tym idą możliwości organizacyjne. Hale mamy rewelacyjne i trzeba je wykorzystywać, bowiem mogą być one bardzo dobrym źródłem dochodu dla Polskiego Związku Piłki Siatkowej. To jest wielki biznes.

Chciałbym, byśmy byli partnerem światowych władz. Życzyłbym sobie, byśmy nawet stali się kimś więcej, by mieć realny wpływ na regulacje. Nie zmienia to faktu, że dzięki imprezom polski kibic widzi, jak można się bawić przy siatkówce. Nie mamy się czego wstydzić - możemy się tylko chwalić.

Jakiś czas temu rozmawialiśmy na ten temat. Powiedział pan, że choć jesteśmy siatkarskim volleylandem, to jednocześnie CEV i FIVB traktuje nas jak dojną krowę. Nadal tak jest?

- Nie mam dostępu do wiedzy związanej z finansami. W pierwszych latach gry Polski w Lidze Światowej odnosiłem jednak wrażenie, że przyjezdni bardzo od nas wymagali, a my stawaliśmy na rzęsach, by sprostać wszystkim regulacjom. Kosztowało to wiele wysiłku i sporo pieniędzy. Wypełnialiśmy sumiennie swoje zadania, podczas gdy wszystkie inne imprezy za granicą były organizowane zdecydowanie gorzej i nikt z rządzących się tym nie przejmował. U nas z kolei zawsze widziało się komisarzy lub sekretarzy FIVB grożących palcem. Trochę mnie to irytowało. Dopiero później zrozumiałem, że jeśli nie mamy polskich przedstawicieli na najwyższych szczeblach, to stajemy się miejscem, które się trochę wykorzystuje. Nie zmienia to faktu, że musieliśmy zapłacić frycowe naszych debiutów, lecz od pewnego momentu traktowani jesteśmy jak równy partner.

Na imprezach mistrzowskich można zarobić i powinno się to robić. Nie wstydziłbym się też o tym mówić. Szkoda, że nie podaje się procentowego przychodu z danego turnieju, a jedynie budżet, który był na niego zapewniony. Zamiast tego niekiedy do głosu dochodzą informacje, że bez sponsorów Związek nie udźwignąłby organizacji danej imprezy. Wydaje mi się też, że o każdej porze dnia i nocy jesteśmy w stanie zostać gospodarzem turnieju i powierzone nam obowiązki wykonywać bardzo dobrze. Dla CEV i FIVB jesteśmy więc wymarzonym kandydatem.

Nauczeni jesteśmy jednak doświadczeniem, że rozrastająca się formuła mistrzostw Europy spowodowała, że hale świeciły pustkami podczas meczów słabszych zespołów. To nie potęguje ryzyka finansowego?

- Jeśli jest się jednym z 4 organizatorów i ma się zapewnienie, że rodzima reprezentacja zagra w swoim kraju, to jedyne ryzyko leży w tym, do którego momentu dojdzie kadra. Nasze dziewczyny w tym roku przetrwały cały turniej w Polsce. Wypełniły hale w bardzo dużym procencie - ryzyko było więc minimalne. Jeżeli chodzi o złotych medalistów siatkarskiego mundialu, to musiałaby się przytrafić katastrofa sportowa, by mistrzostwa Europy nie były rentowne.

Taka katastrofa przydarzyła się dwa lata temu, kiedy odpadliśmy z ME w barażach ze Słowenią.

- No tak. Ryzyko zawsze istnieje. Dlatego właśnie role sponsora i miast są tak istotne. Strat finansowych doszukiwałbym się bardziej w imprezach młodzieżowych czy siatkówki plażowej, gdzie wyniki bywają różne.

Co do samej organizacji, to zjechaliśmy już razem kilka imprez siatkarskich. Jedliśmy suche kanapeczki i piliśmy zimną kawę we Włoszech, prawda? To nie przystoi. U nas nigdy tak nie było.

I tak włoska gościnność była lepsza niż woda i kawa w Bułgarii, gdzie w hali często siedzieliśmy od 10:00 do 24:00.

- To tylko udowadnia, że poziom organizacji w Polsce jest super. My też z Tomkiem Swędrowskim czy Łukaszem Kadziewiczem narzekamy na miejsca, w których przyszło nam komentować. Z tym trzeba walczyć i rozpychać się łokciami. Mamy wyniki, jesteśmy mocni organizacyjnie i musimy popracować nad tym, by być mocniejsi personalnie, jeśli chodzi o władzę. Powinnismy zrobić wszystko, by to hulało i by nie tylko wypiekać siatkarski tort, ale i jak najlepiej go sprzedać.

Wspomniał pan o trudnych warunkach. Najlepszym przykładem tego była trybuna komentatorska w Amsterdamie, na którą musieliście się wdrapywać po drabinie. Ma pan jeszcze inne przykłady czegoś, co przeszło za granicą, a nie byłoby przez komisarzy akceptowane w Polsce?

- O nasze stanowisko zazwyczaj odbywa się mniejsza czy większa kłótnia. Niekiedy jest dobrze, jednak czasami bywa bardzo źle, ponieważ dopiero w drugim lub trzecim dniu imprezy wszystkie wtyczki działają jak należy i mniej więcej wiadomo, gdzie można usiąść.

Niekiedy zadziwiające były miejsca, w których komentowaliśmy w krajach rozwiniętych siatkarsko. Przypominają mi się ostatnie mistrzostwa świata i faza finałowa we Włoszech, gdzie siedzieliśmy na schodach po skosie, co znacząco utrudniało ocenę poszczególnych akcji i było niebezpieczne. Równie dobrze, a może i wygodniej, byłoby mi komentować te spotkania z Warszawy z "dziupli".

Nie zawsze należy chodzić z linijką, jak robią to komisarze. Przede wszystkim trzeba zatroszczyć się o podstawowe sprawy. Ile polskie kluby czy Związek namęczyły się przez pomiary szerokości wejścia do toalet czy wysokość stolików! W niektórych miejscach za granicą były zdecydowanie większe problemy niż odległość krzesła od wózka z piłkami, a nikt się o to nie czepiał. Kiedyś widziałem na własne oczy w Rosji, jak wiertarką udarową w ostatnich minutach przed meczem przykręcano słupek, który wyginał się do środka. Sytuacja kuriozalna. Nie wspomnę już o standardach ochrony w Holandii na ostatnich mistrzostwach Europy. Organizatorzy w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że istnieje niebezpieczeństwo związane z tak bliskim kontaktem i brakiem izolacji kibiców od zawodników.

Co z przejedzeniem siatkarskimi imprezami w Polsce?

- Nie ma barometru. Był moment na Lidze Światowej przed igrzyskami, w którym poszedł sygnał, że granica cen biletów nie jest już tak łatwa do przełknięcia dla kibica. Jest to jednak kwestia marketingu i zarządzania - trzeba wiedzieć, kiedy nie przesolić.

Wykorzystujmy naszą bogatą infrastrukturę, bo niewiele krajów ma piękniejsze hale. Nie obawiajmy się organizować kolejnych imprez. Kibiców nawet nie trzeba zachęcać. Skoro napakowaliśmy Stadion Narodowy, to chyba nie ma już obaw, że dziesięciotysięczne obiekty przy dobrym poziomie sportowym nie będą wypełnione.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.