W piątek dwaj najważniejsi ludzie w polskiej siatkówce zostali zatrzymani pod zarzutem korupcji, a dzień później sąd aresztował ich na trzy miesiące. Prezes związku Mirosław P. jest podejrzany o przyjęcie 400 tys. zł łapówki, a jego zastępca Artur P. - 580 tys. zł. W zamian mieli podpisać umowę na zapewnienie bezpieczeństwa podczas mistrzostw świata z chorzowską firmą ochroniarską FOSA. Wartość kontraktu to 16 mln zł. Grozi im nawet 12 lat pozbawienia wolności. Obaj zatrzymani nie przyznali się do winy, ale obciążyły ich zeznania Cezarego P., jednego z szefów Fosy, który zdecydował się współpracować z prokuraturą.
Prezesi siedmiu wojewódzkich związków zaapelowali w specjalnym liście o pilne zwołanie nadzwyczajnego zjazdu PZPS, żeby wybrać nowe władze i szybko oczyścić sytuację. Już wtedy mówiło się, że ludzie pełniący obecnie najwyższe funkcje w PZPS nie zdecydują się na taki krok z obawy, że nie zostaną ponownie wybrani.
To, co działo się później, dowodzi, że mieli rację. W poniedziałek zwołano pilne posiedzenie prezydium zarządu PZPS. Zasiada w nim siedem osób, ale wliczając dwóch siedzących w areszcie prezesów. Witold Roman, wiceprezes do spraw szkolenia, poinformował, że na środę zwołano posiedzenie 20-osobowego zarządu związku. - Prezydium będzie rekomendować zarządowi zawieszenie w prawach członków prezesa Mirosława P. i wiceprezesa Artura P. - oświadczył. Zapowiedział też, że wkrótce zostanie wynajęta firma, która przeprowadzi audyt organizacji MŚ. - Nie chcemy, żeby to wydarzenie zniszczyło wszystko, co udało nam się osiągnąć podczas mistrzostw. Zarzuty dotyczą działań poszczególnych osób, a nie całego związku - podkreślał Roman. Przypomniał też, że w Polsce obowiązuje domniemanie niewinności, a prezesi na razie mają tylko postawione zarzuty.
Szybko upadł też pomysł zwołania nadzwyczajnego zjazdu PZPS i przeprowadzenia nowych wyborów. Sekretarz generalny Andrzej Lemek krytykował list działaczy, którzy są w opozycji wobec obecnych władz. - Mamy wiadomości, kto napisał ten list i z jakich pobudek - mówił. - Z przykrością oświadczam, że prezesi okręgowych związków nie działali dla dobra siatkówki, ale dla destabilizacji sytuacji i przejęcia władzy. Sygnatariusze listu wyręczają niezawisły sąd. Nie próbujcie działań polegających na sianiu fermentu - grzmiał Lemek.
- Nie chcemy przejąć władzy, ale oczyścić sytuację w polskiej siatkówce. Według mnie zwołanie zjazdu byłoby odważnym krokiem w tym kierunku - odpowiada Bogusław Adamski, prezes łódzkiego związku, który podpisał się pod listem.
Sylwester Strzylak, przewodniczący komisji rewizyjnej, uważa, że sytuacja jest pod kontrolą i PZPS funkcjonuje tak, jak powinien. Innego zdania są klubowi działacze. Według jednego z nich prezydium sprowadziło aferę do rozgrywek personalnych. - Wygląda na to, że panowie boją się utraty stanowisk - mówi nasz rozmówca proszący o anonimowość.
Co może się stać w środę podczas posiedzenia zarządu? Z pewnością Mirosław P. nie zostanie odwołany, ponieważ według statutu może to zrobić tylko zjazd. Chyba że sam złoży rezygnację. - To raczej niemożliwe, ponieważ oznaczałoby przyznanie się do winy - uważa nasz informator. Pozostaje więc zawieszenie i przez najbliższe dwa lata - aż do planowanego zjazdu - na czele PZPS będzie stał tymczasowy szef. - Nie przeszkodzi to nam w funkcjonowaniu, bo pod każdą decyzją musi się podpisać dwóch dowolnych członków prezydium zarządu - podkreśla Konrad Piechocki, prezes PGE Bełchatów. - Chcemy uniknąć fermentu i pokazać, że dwaj ludzie, bardzo ważni, nie są całą polską siatkówką. Robimy wszystko, co jest zaplanowane - dodaje.
Problem ma też Profesjonalna Liga Piłki Siatkowej, która prowadzi rozgrywki Plus- i Orlen- Ligi. Według obowiązujących w niej przepisów pod każdą decyzją muszą podpisywać się prezes i jego zastępca. Tymczasem Artur P. siedzi w areszcie. - To akurat da się rozwiązać błyskawicznie. W środę zbierze się rada nadzorcza PLPS i deleguje ze swego grona przedstawiciela do zarządu - wyjaśnia Piechocki.
Afera korupcyjna wzburzyła także siatkarzy, choć oficjalnie nie chcą się na ten temat wypowiadać. - Czytam o milionowych łapówkach, a za każdy transfer kluby muszą płacić po 500 zł. Ręce opadają - mówi jeden z zawodników.