Katarzyna Gajgał: Siatkówka nie jest sprawą życia i śmierci

- Mam wrażenie, że kobieta zmienia się wraz z macierzyństwem, dojrzewa, dostrzega priorytety. Dzięki synkowi moje życie jest teraz ustabilizowane, a siatkówka nabrała innego sensu, nie jest już sprawą życia i śmierci - Katarzyna Gajgał opowiada Sport.pl, jak dojrzewała do pierwszoplanowej roli w kadrze

Przemysław Iwańczyk: Gdyby nie mecz z Brazylią, można by uznać wasz występ w World Grand Prix za wyjątkowo udany.

Katarzyna Gajgał: Cóż, nie wyszło nam to spotkanie, nawet trudno mi je opisywać. Jedziemy na finał World Grand Prix do Chin, gdzie wszyscy będą tak samo silni jak Brazylijki, najwyżej ciut słabsi od nich. Nie powiem, że zabrakło nam koncentracji, bo tak nie było. Po prostu od pierwszej piłki nie sprostałyśmy wymaganiom mistrzyń olimpijskich. W drugim secie wyglądało to nieco lepiej, ale już o trzeciej partii lepiej w ogóle zapomnieć.

Brazylijki to zespół, który niemal nie popełnia błędów. Tylko kiedy z rzadka im się je trafiają, można prowadzić z nimi równą walkę. Nie chcę nawet liczyć, ile razy my się pomyliłyśmy [20 razy], choć z pewnością było to spowodowane dużą liczbą zmian. Jeśli co chwila wchodzi na boisko ktoś nowy, potrzebuje czasu, by zgrać się z zespołem. Na całe szczęście był to mecz o "pietruchę", bo awans miałyśmy już w kieszeni. Sądzę, że z tego powodu trener Jerzy Matlak sięgał po tak częste zmiany.

Jak oceni pani te trzy turnieje eliminacyjne?

- Ten w Gdyni był najmocniej obsadzony. W Azji w każdym z turniejów miałyśmy po jednym mocnym rywalu - Japonki i Brazylijki. Z tymi pierwszymi mimo porażki 1:3 wypadłyśmy o wiele lepiej niż z Brazylią.

W szkolnej skali ocen za te dziewięć meczów dałabym czwórkę. Ocenę podnoszą wygrane spotkania, choć zdajemy sobie sprawę, że głównie ze słabymi przeciwnikami.

Przed wami finał w Ningbo. Czego się po nim spodziewacie?

- Nie wiem, czy będziemy wygrywać, ale mam nadzieję, że o wiele lepiej zagramy. Trudno powiedzieć, co postanowi trener Matlak - czy traktuje te spotkania szkoleniowo, czy zechce odnieść sukces. Będzie trudno, ale dzięki temu wyjdą wszystkie nasze mankamenty.

Macie lepszą kadrę niż przed mistrzostwami Europy, kiedy zdobyłyście brązowy medal?

- Jesteśmy w lepszej sytuacji, bo w zeszłym roku zostałyśmy bez dziewczyn, które latami grały w reprezentacji. Teraz wszystkie kandydatki są zdrowe i gotowe na powołanie. Żeby jednak na boisku zaczęło iskrzyć, potrzebujemy jak najwięcej spotkań. Widzę poprawę naszej formy z dnia na dzień, cieszy mnie, że na boisku mamy do siebie zaufanie.

A gdyby była pani trenerem Matlakiem, a jutro przyszłoby grać pierwszy mecz na mistrzostwach świata, kogo wystawiłaby pani do składu?

- O nie, to nie fair [śmiech i cisza]. Wstrzymałabym się z decyzją, bo wiem, że nie wszystkie jeszcze gramy tak, jak możemy najlepiej. Poza tym, co już pewnie dziennikarze wiedzą, mogą dołączyć do nas nowe dziewczyny [możliwy powrót Aleksandry Jagieło i Małgorzaty Glinki].

Trener Matlak ma jednak problem, bo nie wie, kogo wybrać na rozegranie i atak.

- Z rozegraniem problemu nie ma, bo Milena Sadurek i Katarzyna Skorupa świetnie się uzupełniają. W ataku widać, że dziewczyny nie są w optymalnej formie. Katarzyna Skowrońska potrzebuje czasu, by po powrocie przełamać się i zagrać tak, jak potrafi najlepiej. Joannie Kaczor na pewno zaszkodziło przesunięcie w dwóch meczach na pozycję przyjmującej. Czas działa na ich korzyść, a do tego świetnie prezentuje się Katarzyna Zaroślińska. Zrobiła się z tego fajna i zdrowa - co najważniejsze - rywalizacja.

Jest pani jedną z najrówniej grających polskich siatkarek, a w niektórych meczach pomijaną bohaterką.

- Środkowych bloku nie tak łatwo dostrzec... Absorbując przeciwnika, skacząc pod siatką bez dotykania piłki, nie zawsze jest się docenianym. Ale jest druga strona medalu - nie czuję potrzeby, by błyszczeć, nie mam parcia "na szkło" i bardzo mi z tym dobrze.

Jest pani pewniakiem w składzie. Pomaga to czy osłabia motywację?

- Wcale nie czuję się pewniakiem. Mało tego, nigdy nie chciałabym się nim poczuć, bo stamtąd prosta droga do obniżenia lotów. Sprawa jest jasna - są trzy środkowe i dwa miejsca, trener ma prawo mieć dylemat. Do mistrzostw świata jeszcze sporo meczów, wolę przystępować do nich z pozycji tej walczącej o skład.

W pani przypadku można powiedzieć: "życie siatkarki zaczyna się po dwudziestcepiątce"...

- Rzeczywiście, tak poważnie zaczęłam grać w tym wieku. Nie wiem dlaczego. Na pewno wpływ na to miało urodzenie dziecka. Mam wrażenie, że kobieta zmienia się wraz z macierzyństwem, dojrzewa, dostrzega priorytety. Dzięki synkowi moje życie jest teraz ustabilizowane, a siatkówka nabrała innego sensu, nie jest już sprawą życia i śmierci. Choć oczywiście nie wyobrażam sobie, jak to by bez tej siatkówki było. Na razie umiem tylko grać [śmiech].

Kiedyś były tylko treningi i mecze, teraz znajduję w sporcie oddech od codziennych obowiązków i problemów. Na boisku robię to, co do mnie należy, a później zabieram się do domu i jestem normalną matką dla mojego dziecka. Mam w głowie, co zrobić na obiad, czy zdążę do przedszkola.

Bardzo wiele dała mi kadra. Nabrałam pewności siebie, a przez to i odpowiedzialności. Dawniej wydawało mi się, że gra środkowej to tylko atak i blok, teraz wiem, że można na tej pozycji zrobić znacznie więcej. Nie obawiam się wziąć teraz odpowiedzialności, dzięki temu widać mnie bardziej niż jeszcze kilka lat temu. Naprawdę sprawia mi satysfakcję, kiedy dostaję wiele piłek od rozgrywającej, mogę kończyć akcje, zdobywać punkty.

Wiele zawdzięczam Marco Bonitcie. W 2008 roku zabrał mnie na turniej kwalifikacyjny do igrzysk olimpijskich, zaufał mi na tyle, że byłam podstawową zawodniczką.

Jest pani jedną z niewielu, które mówią dobrze o poprzednim selekcjonerze...

- Nie ma powodu, bym mówiła o nim źle, nigdy nie było żadnego konfliktu między nami. Podejrzewam, że gdyby nie on i jego powołanie do kadry, byłoby mi niezwykle trudno grać na takim poziomie. Odbudowałam się dzięki niemu, znam swoją wartość. Bonitta był tym pierwszym, po nim inaczej zaczęli patrzeć na mnie inni trenerzy. Trener Andrzej Niemczyk powoływał mnie do kadry, ale jeździłam jedynie na zgrupowania, na imprezy mnie nie zabierał.

Myślała pani, żeby zrobić kolejny skok, np. do ligi zagranicznej?

- Kiedyś o tym myślałam i wiem, że do tego się dojrzewa. Tak jak długo dojrzewałam do tego, by po latach odejść w końcu z BKS Bielsko-Biała, któremu wiele zawdzięczam. Z zagranicznym klubem jest podobnie - nie mówię nie. Nie wiem przecież, co tam los dla mnie szykuje.

 

Zagadki Daniela Castellaniego ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.