Prezes Jastrzębskiego Węgla o sukcesie w LM: "Nie uwierzyłbym, że dwa razy ogramy Zenit"

Cztery lata prezesury Adama Gorola w Jastrzębskim Węglu przyniosły dwa medale mistrzostw Polski, jeden finał krajowego pucharu i cztery zmiany szkoleniowców. Zarządzający klubem w rozmowie ze Sport.pl opowiada o tym, jak szybko minął mu ten czas, z kim przerwać współpracę było najtrudniej i dlaczego Slobodan Kovac na razie o nic nie musi się martwić. Obaj z prezesem mają jednak szansę, jaka w Jąstrzebiu nie pojawiła się od ponad pięciu lat.

Jastrzębski Węgiel zajmuje czwarte miejsce w tabeli PlusLigi. Klub zdobył do tej pory 45 punktów, wygrał dokładnie 50 setów. Potrafił ograć choćby obecnego mistrza Polski i lidera tego sezonu, ZAKSĘ Kędzierzyn-Koźle, a w Lidze Mistrzów dokonał czegoś, co wydawałoby się niemożliwe - dwukrotnie wygrał z Zenitem Kazań, poniekąd wyrzucając Rosjan z europejskich rozgrywek. O sukcesach, oczekiwaniach i czterech latach spędzonych w klubie opowiada nam prezes Adam Gorol. 

Zobacz wideo

Jakub Balcerski: Jest pan prezesem klubu już cztery lata, jak by Pan je podsumował?

Adam Gorol: Przede wszystkim nie wiem, kiedy minęły. To się wydaje tak niedawno, a faktycznie minęło już tyle czasu. Pojawiłem się w tej roli dość przypadkowo, plan był taki, że przyjdę na chwilę, a wyszły cztery lata. A jak je podsumuję? Nowi ludzie, nowe środowisko i trzeba było się do tego zaadaptować. Przejmowałem klub w trudnej sytuacji ekonomicznej i wyjście z niej było naszym celem. To się udało zrobić dzięki naszemu partnerowi strategicznemu, a teraz jesteśmy już organizacyjnie na trochę innym poziomie. Budujemy się i mamy ambitne cele sportowe. 

Pojawiła się satysfakcja z wykonanej pracy?

Powiedzmy, że staram się z boku oceniać sam siebie i zawsze podwyższam poprzeczkę. Widzę, że działanie w klubie, które od tych paru lat jest dla mnie czymś nowym, jest dla mnie taką pracą w nieskończoność. Chyba nigdy nie będzie można powiedzieć, że osiągnęliśmy wszystko. Nie do końca chodzi mi o sam poziom sportowy, a przede wszystkim aspekt organizacyjny. Trzeba pracować nad tym, żeby go podwyższać, wzorować się na najlepszych i wyłapywać słabe punkty, które można poprawiać. 

W trackie tych czterech lat aż cztery razy zmieniał pan szkoleniowców, zaczynając od byłego trenera reprezentacji, Ferdinando de Giorgiego. Był pan bardziej rozczarowany tym, że zdecydował się odejść w takim momencie, czy bardziej żal, że nie zrealizowaliście wspólnego planu?

Rzeczywiście mieliśmy duże plany. Rozmawialiśmy o współpracy na dwa sezony i pod jej kątem budowany był nasz skład. Szkoleniowiec miał wolną rękę, a ja się nastawiałem na to, że współpraca faktycznie będzie dłuższa. Powiem szczerze, że byłem zaskoczony, ale przede wszystkim rozczarowany tą sytuacją. Wtedy wiedzieliśmy, że po prostu trzeba znaleźć rozwiązanie. Wyciągnąłem z tego jakieś wnioski jako prezes klubu, ale kolejne okresy także pokazały, że tak naprawdę trudno się spodziewać takiej pełnej stabilizacji. 

To była trudna współpraca, czy nic tego ruchu trenera nie zapowiadało?

Absolutnie nic. Nie mogę powiedzieć, czy to była trudna współpraca. Ta sytuacja zdarzyła się z dnia na dzień. Nie było dialogu, rozmowy. To wszystko pokazuje, że dla obcokrajowca polska liga nie jest celem nadrzędnym. Trzeba powiedzieć wprost: to jest przykre, ale w takich realiach się obracamy. 

Później do klubu przyszedł Roberto Santili, z którym niedawno też rozstaliście się przedwcześnie. Jak przebiegło to odejście? Sprokurowało coś zakulisowego?

Roberto przyszedł do klubu w trudnych okolicznościach i każdy o tym wiedział. Podpisywałem kontrakt z energicznym trenerem, może nawet zanadto, choć znaliśmy go, chociażby z Olsztyna i zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Wniósł dużo na starcie, widać było, że to była dobra zmiana. Coś zmieniło się z początkiem tego sezonu. Okres przygotowawczy był odpowiednio długi, budowaliśmy to z nim wspólnie. W takim głębokim przekonaniu, że jesteśmy kompletni. Skład też wydawał się imponujący. A tu nagle zaczynamy ligę z poważnymi problemami, bez atmosfery i takiej pozytywnej energii potrzebnej na boisku. To było dla mnie zaskoczeniem. Roberto chciał coś w sobie zmienić, stać się innym Roberto niż był, a ja miałem go zakodowanego w tej znanej wersji. Ta sytuacja potwierdziła mi jedno: może nie powinno się zmieniać - jestem, jaki jestem i tyle. 

Był wyraźny moment, w którym pan to zauważył, czy to działo się długofalowo i widoczne było dopiero w wynikach?

Wyniki potwierdziły, że coś się dzieje, a to wszystko miało miejsce w ciągu może dwóch, albo trzech tygodni. Nie tylko ja to zauważyłem. Nawet specjaliści, którzy nie byli obecni na naszych meczach w tym sezonie i obserwowali zachowanie Roberto w telewizji. To była nagła zmiana, niespodziewana.  I automatycznie przeniosła się na zespół. 

Jak było zatem przy rozmowach z trenerem Kovacem? Nie śmiał się, że za chwilę też może nie mieć tu wielkiej przyszłości?

Od razu rozmawialiśmy o dokończeniu tego sezonu i to zostało jasno przedstawione. Takie warunki przyjęliśmy. A trener Kovac był świeżo po swoim sporym sukcesie - złocie mistrzostw Europy z kadrą Serbów, co dało mi do myślenia, że to może być dobry ruch, jak na sytuację, którą miała miejsce w naszym zespole. Z tym że kiedy przychodził, my byliśmy napędzeni trzema zwycięstwami z Lukem Reynoldsem, który dokonał takiego małego przełomu i odbudowy. Kovac wniósł dużo, co udowodniła seria zwycięstw, którą udało nam się osiągnąć. 

Jakby ktoś panu powiedział wtedy o dwóch zwycięstwach nad Zenitem Kazań to...

Nie uwierzyłbym. To się jednak wydarzyło i pokazuje charakter naszej drużyny. Wyprowadzić na wyjeździe z 9:14 tie-break na wygraną to jest wielki sukces i służy jako materiał szkoleniowy dla młodzieży. Pokazujemy im, że w każdym meczu warto i trzeba walczyć o każdą piłkę. Trzeba wierzyć, że to jest możliwe. Nam się udało, ale jeśli ktoś by pomyślał, że to tylko wyjazd i jeden raz się może Zenitowi zdarzyć, to mecz w Polsce pokazał, że ta moc w dwumeczu była po naszej stronie. 

Dwa lata temu w wywiadzie dla Sport.pl mówił pan, że trzeba dokładać do Ligi Mistrzów. Jak widać czasem warto, ale szkoda, że te koszta się nie zmieniają, prawda?

Niestety. Ciągle musimy dokładać do grania w tych rozgrywkach, co nie jest dobre dla nas ze względów ekonomicznych i organizacyjnych. Jednak ważne, żeby się na tym szczeblu pokazywać. Takimi zwycięstwami, jak z Zenitem budujemy historię klubu i polskiej siatkówki. To jest promocja, więc może niedobrze, że dokładamy, ale na pewno dobrze, że tam się pojawiamy. 

Przed wami Trentino w ćwierćfinale. Mogliście trafić gorzej i chyba pojawił się taki mały uśmiech na twarzy po losowaniu?

To nie jest nieosiągalny rywal. Jesteśmy realistami i zdajemy sobie sprawę z tego, jak mocna dziś jest polska liga. Natomiast najważniejsze teraz jest to, żeby ten mecz się odbył, bo zagrożenie odwołania wyjazdowego spotkania przez pojawienie się koronawirusa wydaje się duże. Włosi nie grają ligi, a my staramy się z nimi porozumieć, żeby ewentualnie przenieść ten mecz gdzie indziej, albo na inny termin. 

Polski mecz byłby rozegrany w Jastrzębiu, czy myślicie już o większej hali?

Rozważamy taką opcję, żeby grać w większym obiekcie. Nie podjęliśmy żadnych decyzji, bo jest jeszcze chwila, ale Jastrzębie jest przygotowane, żeby tu grać i kibicować. Ta hala ma swój klimat podczas takich wydarzeń. Mecz z Zenitem to pokazał - hala pękała w szwach, a bilety wyprzedano dwa tygodnie wcześniej. Oczywiście można ten mecz rozegrać w Gliwicach, albo katowickim Spodku i wiemy, że pewnie przyszłoby o wiele więcej kibiców, ale taka decyzja będzie konsultowana ze sponsorem i miastem. Chcemy grać dla naszego środowiska. 

Myśli pan trochę o tej przyszłości w Lidze Mistrzów? Skoro trafiliście na Trentino, a nie pozostałych gigantów?

Nie do końca. Wiemy, że możemy trafić na ZAKSĘ i chcielibyśmy zagrać z nimi w europejskich rozgrywkach w tym lub przyszłym sezonie. W lidze już trochę wyrównujemy rachunki (śmiech). Mamy świadomość tego, że czekają nas trudni rywale, więc nie wybiegamy daleko w przyszłość.

A termin na finał w Berlinie ma pan zarezerwowany?

Prywatnie tak (śmiech). 

A czy służbowo to się okaże?

Tak. I zawsze to powtarzam: wiemy, z kim gramy i jak trudne będzie to granie. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.