Siatkówka. Piotr Gruszka: Pojawiło się zainteresowanie z Resovii. Chcę zrobić krok do przodu

- Łukasz Kadziewicz zadzwonił do mnie po miesiącu treningów i powiedział, że mnie za to zabije, bo wszystko go boli - mówi o występie "Tańcu z Gwiazdami" były siatkarz, a obecnie trener GKS-u Katowice, Piotr Gruszka.
Zobacz wideo

 

W tym roku obchodzić będzie pan 42. urodziny. Robił pan bilans czterdziestolatka?

Piotr Gruszka: - Nie. To wszystko dlatego, że nie staram się patrzeć na to, co zrobiłem, ponieważ tego już nie zmienię. Skupiam się na tym, co przede mną, bo to zależy ode mnie. Poza tym jestem młodym tatusiem. Jak mam się nie czuć młodo?

Jak inaczej przeżywa się rodzicielstwo, kiedy najstarsze dziecko ma kilkanaście lat, a najmłodsze uczy się chodzić?

- Marysia ma 13 lat, Julian 9, a Helenka rok.Przy mojej pracy każda chwila spędzona z rodziną mimo obowiązków to odpoczynek, ponieważ jestem starszy i rodzicielstwo przeżywam pełniej. Dlaczego wszystko docenia się bardziej? Bo ma się świadomość, że kiedyś tego nie będzie. Naszym celem jest wykształcenie samodzielnych, dobrych i radzących sobie w życiu dzieci. Wiemy, że ten etap w przypadku niektórych dość szybko nastanie, i że nie będzie można się cofnąć.

Rodzicielstwo przeżywam teraz inaczej również dlatego, że moja praca zawodowa jest odmiennie uwarunkowana. Mimo tego, że rodzinka zawsze była ze mną, kiedyś dorastanie dzieci odbywało się jakby w biegu, pomiędzy jednym meczem, a drugim, na przestrzeni sezonów klubowych i reprezentacyjnych. Po takich doświadczeniach wiem, że sporo straciłem, wychowując starsze dzieciaki, i dlatego teraz bardziej doceniam czas, który z nimi spędzam.

Co konkretnie pan stracił?

- Byłem bardzo skoncentrowany na siatkówce i na swojej formie. Łatwo było wiele przegapić i czasu dla dzieci nie zawsze miałem tyle, ile potrzebowały. Marysia to już nastolatka. To dla nas „ciężki" czas, ponieważ zaczyna mieć swoje zdanie i powoli układa sobie wizję dorosłego życia. Ma swoje towarzystwo, koleżanki, kolegów, kolejne plany i wiem, że coraz mniej będzie przebywać w domu. To już nie jest małe dziecko. Nie chcę tego samego stracić w przypadku Julka i Helenki. To właśnie dlatego pomiędzy meczami, spędzam z nimi czas. Może fizycznie nie odpoczywam, ale czuje się zdecydowanie lepiej psychicznie.

Czuł pan, że siatkówka odebrała panu coś, wokół czego później buduje się życie?

- Nie, nie miałem tak. Dlaczego? Ponieważ od początku wiedziałem, jak bardzo rodzice mi zaufali. Gdybym jako ojciec stał teraz przed taką samą decyzją, to wiem, ile kosztowałaby mnie ona nerwów i strachu o moje dziecko. Poza tym nie mam nic za złe siatkówce, ponieważ otaczali mnie ludzie, którzy rozumieli jej specyfikę. Moi rodzice pozwolili rozwijać mi pasję, która stopniowo przeradzała się w zawód, a żona rozumiała, że to nie jest zajęcie na 8 godzin dziennie i wspierała mnie na każdym etapie kariery. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym gdzieś pojechać bez niej, choć wiedziałem, że moi koledzy często tak robili. To ona przez lata była moim domem i również dzięki niej ten dom zaczął się rozrastać.

Czuję, że mam do spłacenia pewien dług wdzięczności. Kariera mi się poukładała, zawsze miałem przy sobie bliskich i mogę powiedzieć, że wykorzystałem daną mi szansę. Teraz chcę pomagać innym, młodym zawodnikom. Pochodzę z małej miejscowości i moim celem jest pokazanie, że nawet w trudniejszych warunkach startowych można dojść do celu. Staram się chronić moich chłopaków przed nieuzasadnioną krytyką, nadmiernymi oczekiwaniami. Mam grubą skórę - nasłuchałem się negatywnych opinii wielu ludzi i się uodporniłem. Media nie zdają sobie jednak sprawy z tego, jak słowa mogą oddziałać na mniej doświadczonych zawodników. Bardzo łatwo jest ich złamać, a wtedy ja będę miał spory problem z zespole. Dlatego rozmawiam z moimi graczami i staram się ich przed tym chronić.

Czytając opinie na pana temat natknęłam się na słowa Pawła Zagumnego, który twierdził, że jest pan inteligentnym, ale przede wszystkim wrażliwym człowiekiem. W czym ta wrażliwość tkwi?

- Mam 206 cm wzrostu, ważę ze 110 kg, ale jestem wrażliwy i… potrafię płakać. Najbardziej wzruszają i jednocześnie przytłaczają mnie problemy, które mają inni ludzie. Pamiętam jedną sytuację podczas pierwszej zawodowej podróży z narzeczoną do Włoch. Odwiedziliśmy szpital onkologiczny. Na oddziale dziecięcym siedział 2-letni chłopczyk. Był w izolatce, przerażony, nie mógł się do nikogo przytulić. Spojrzałem wtedy na jego ojca - zobaczyłem w oczach strach i tak dominujący smutek, że ten widok wyrył mi się w pamięci do dziś. Nie potrafiłem jednak w pełni zrozumieć tego uczucia do momentu, w którym sam nie zostałem ojcem i nie poczułem, co to jest obawa o życie i zdrowie własnych dzieci.

To śmieszne, ale czasami koncentrujemy się na wymyślonych problemach, kreujemy sobie kłopoty, które tak naprawdę nie mają znaczenia, zamiast cieszyć się drobnymi, radościami. Nie dostrzegamy przez to problemów innych, a tragedie dzieją się codziennie. Ostatnio pomyślałem o tym, by przekazać gdzieś ubrania, których mamy sporo. Może komuś się przydadzą - przecież jest zimno. We wrażliwości nie chodzi o wielkie gesty, a codzienność.

Wiele pokazała też sytuacja Bruno Kreboka, wnuka byłego trenera polskiej kadry. Maluch nie mógłby chodzić bez bardzo drogiej operacji. Całe siatkarskie środowisko zmobilizowało się i w bardzo krótkim czasie udało się zebrać zawrotną kwotę 900 tysięcy złotych. Żeby jednak na stronie internetowej dojść do tej zbiórki, musiałem zobaczyć wiele innych, które dotyczyły dzieci. Ludzkich dramatów jest pełno i straszne jest to, że nie można pomóc wszystkim. Niemniej jednak znalazłem w szafie pamiątkową koszulkę ze spotkania olimpijczyków, które było organizowane jakiś czas temu w Bielsku-Białej, i zobaczyłem na niej nazwisko Krebok. Wiedziałem, że muszę ją oddać na licytację.

Czuje pan, że ma szczęście w życiu?

- Tak, bo mam rodzinę i kobietę, która mnie rozumie, wspiera, kocha, dając codzienny dom. Żałuję tylko, że nie udało mi się zbudować relacji z dziadkami, bo na przykładzie moich własnych dzieci widzę, jaki mają wpływ na wnuki. Ja tego nie doświadczyłem, bo ostatni z rodziców moich rodziców zmarł, kiedy miałem 5 lat.

O szczęście pytałam dlatego, że wydaje się, że mimo braku medalu igrzysk olimpijskich, to pan miał go dużo. 450 razy wystąpił pan w kadrze, zdobywał medale najważniejszych imprez i był łącznikiem pomiędzy dwoma silnymi siatkarskimi pokoleniami. Jak to jest być Piotrem Gruszką w Polsce?

- Nigdy nie odczuwałem nadmiernej presji ze strony otoczenia - sam ją na sobie wywoływałem. Bycie Piotrem Gruszką w Polsce wiąże się z tym, że ludzie przede wszystkim patrzą na mnie jako na sportowca, niekoniecznie jako na zwyczajnego człowieka. Ma to jednak swoje dobre strony. Kiedy wygrywa reprezentacja, to ludzie nadal mi gratulują, utożsamiając moje sukcesy z tym, co obecnie grają biało-czerwoni. To jest fajne, ponieważ wiem, jaką drogę przeszedłem, by dojść do punktu, w którym jestem obecnie. Gdy było się młodym, nie myślało się o warunkach gry czy o tym, na ile klub jest rentowny - po prostu chciało się uprawiać sport. Dziś siatkarze dostają wszystko na tacy i bardzo czuwa się nad tym, by niczego im nie brakowało. Z jednej strony to świetnie, ale z drugiej to chyba czasami powoduje, że bardzo mało się o cokolwiek walczy.

Wszyscy zachwycają się tym, jakim siatkarzem stał się Michał Kubiak. Niewielu jednak wie jaką drogę on musiał przejść. Był dużo niższy, nie tak super skoczny i wydawało się, że zginie w tłumie. Tak się jednak nie stało, bo praca i opinie innych ludzi zbudowały w nim ogromny charakter. Teraz wiadomo, że nie spocznie, póki nie osiągnie zamierzonego sukcesu. Mam nadzieję, że kolejnym pokoleniom będzie towarzyszyć tak duży głód zwycięstwa.

Mówimy o tym, że siatkówka była dla pana łaskawa. Mimo to w 2013 roku po zakończeniu umowy w Olsztynie żaden z klubów z PlusLigi nie chciał podpisać z panem kontraktu. Dotknęło to pana bardzo?

- Nie, ponieważ to nie stało się nagle. Kontuzja, którą nabawiłem się w 2011 roku, pokazywała mi powoli, że muszę zacząć myśleć o zakończeniu kariery. Pamiętam mecz, w którym się to stało. To było w Turcji. Kilka lat wcześniej zdradziłem mojej żonie, że kiedy przyjdzie czas na zakończenie kariery, to powiem jej o tym, że musimy zbudować sobie mały domek, w którym będziemy wychowywać nasze dzieci, i że kupimy psa. Pamiętam również moment, w którym siedziałem w szpitalu. Leżąc na łóżku, patrzyłem na ścianę i zastanawiałem się, czy dalsza gra ma sens. Bałem, ale byłem spokojny. Wtedy do pokoju weszła Ola. Wspomniałem jej o domu i psie. Przeraziło ją to, ponieważ nigdy dotąd się nie poddałem. Mimo to wróciłem na boisko i występowałem w reprezentacji trenującej pod wodzą Andrei Anastasiego.

Po powrocie z włoskiego klubu nie grałem w kadrze i czułem się strasznie dziwnie. Wiedziałem, że to już na pewno koniec. Zdawałem sobie również sprawę z tego, że jestem siatkarzem, który coś w życiu osiągnął i nie chcę schodzić pod koniec kariery po stopniach w dół.

Ile poranków spędził pan patrząc w ścianę i zastanawiając się, co robić dalej? Dla części siatkarzy wybór trenerski po zakończeniu kariery sportowej jest oczywisty. Dla pana nie był.

- Przez pół roku po zakończeniu gry siedziałem w domu i cieszyłem się tym, że jestem z rodziną. Nie robiłem nic.

Można zwariować.

- Dbałem o formę, angażowałem się w turnieje… Zaoszczędzone pieniądze pozwoliły mi spokojnie funkcjonować przez dłuższy czas, więc nie czułem presji, by od razu rzucać się w wir pracy. Później zaczęło mi jednak brakować adrenaliny.

Nie był pan trenerem z powołania.

- Nie myślałem o tym. Zauważyłem, że lubię pomagać siatkarzom wchodzić do zespołu i wyjaśniać im sprawy techniczne związane z grą. Nie czułem jednak, że bycie trenerem to moje powołanie, ale zostanie przy siatkówce tak

Czym był więc „Taniec z Gwiazdami’? Czuł pan, że nie może dać o sobie zapomnieć, bo marka „Piotr Gruszka” w latach poprzedzających trochę zbladła?

- Nie. To była dla mnie odskocznia. Co ciekawe, pojawiły się również propozycje polityczne - startu w wyborach. Wybrałem jednak taniec, bo niósł ze sobą sporą dawkę adrenaliny, której, jak wcześniej wspomniałem, trochę mi brakowało. Bałem się, że sobie nie poradzę, ponieważ zdawałem sobie sprawę z tego, jakie mam parametry. Kiedy spotkałem się z Agustinem Egurrolą, powiedział mi, że sambę mam sobie zostawić na sam koniec, bo przy moim wzroście będzie najtrudniejsza, haha. Co mi pokazało to doświadczenie? Że nie potrafię tańczyć, choć wydawało mi się, że na weselach nieźle mi idzie. Zdałem sobie również sprawę z tego, że wiele potrzeba, by zostać zawodowcem. Przecież ja trenowałem 6 godzin dziennie, by pod koniec tygodnia zaprezentować 1,5 minuty tańca! I to z błędami!

Poza tym cieszyłem się tym, jak środowisko sportowe wspierało mnie na tanecznej drodze. Wysyłano SMS-y, dzwoniono…

Który kolega się z pana najbardziej nabijał?

- Nie pamiętam, kto się ze mnie najbardziej nabijał, ale wiem, że kilku moich kolegów miało wziąć udział w „Tańcu…” - m.in. Krzysztof Ignaczak. Na pewno polecałem do programu Łukasza Kadziewicza. Dzwonił do mnie, by spytać, jakie są realia występów. Nie przekonywałem go do niczego, a on i tak zdecydował się na występ w kolejnej edycji. Pamiętam, że zadzwonił do mnie po miesiącu treningów i powiedział, że mnie za to zabije, bo wszystko go boli.

Miał pan moment, w którym poczuł się bardziej celebrytą niż sportowcem?

- Przeraziła mnie jedna sytuacja. W tamtym okresie razem z rodziną brałem udział w jakimś charytatywnym biegu. Kiedy wbiegałem na ostatnią prostą na Stadionie Narodowym, usłyszałem głos kobiety w tłumie, która mówiła chyba do męża, żeby spojrzał, bo zaraz przebiegnie „ten słynny tancerz”. Aż się wtedy zatrzymałem z wrażenia. Poświęciłem ponad 20 lat na budowanie swojego nazwiska w siatkówce, a dwa miesiące w telewizji wystarczyły, by ktoś nazwał mnie tancerzem. Nigdy nie chciałem poczuć się celebrytą. Jestem sportowcem i nim zostanę.

Kiedy pomyślał pan, że będzie trenerem?

- Tak na serio, to sam nie wiem. Nigdy nie miałem myśli: „Tak, od teraz będę trenerem”. Zadzwoniono do mnie z BBTS-u Bielsko-Biała z pytaniem, czy nie pomogę klubowi, a ja się zgodziłem. Od razu zderzyłem się ze ścianą. Popełniałem błędy, ale wyznaję zasadę, że każdego dnia chcę być lepszą wersją samego siebie. Andrea Anastasi powiedział mi kiedyś, że najtrudniejszą rzeczą będzie poukładanie sobie wszystkiego w głowie i przejście w pozycję szkoleniowca. Ostrzegał mnie, że za kilkanaście lat spojrzę na moje pierwsze sezony trenerki i złapię się za głowę, myśląc o tym, co i jak robiłem. Już teraz to robię.

Na podstawie obserwacji i z doświadczenia przekonałem się, że nie wystarczy kupić zawodników, by mieć zespół. Trzeba każdego z graczy poznać, dowiedzieć się, z kim przebywa, jak spędza czas, jak reaguje na grupę. To podłoże, by budować siatkarską jakość. Zaczynając współpracę z nowymi ludźmi, zawsze mówię im, że szanuję ich dokonania, ale to przeszłość, którą zostawili już za sobą.

Po sezonie spędzonym w BBTS-ie uznał pan, że sprawdził się w roli trenera?

- Nie wydaje mi się, że się sprawdziłem, ale była to dla mnie duża lekcja.

Nie chciał pan zostać w klubie?

- Klub podał komunikat, że się nie dogadaliśmy. Trudno jednak się dogadać, kiedy w ogóle się nie rozmawia. Później miałem przerwę od trenowania i przez rok jeździłem do szkoleniowców - Anastasiego, Castellaniego, Lozano - chcąc dowiedzieć się więcej o specyfice zawodu. Później pojawił się GKS Katowice.

Do klubu, który zaczynał grę w PlusLidze. Teraz przekształcił się on w bardzo solidną markę, która jednak nie miała ponadprzeciętnych ambicji. To wystarczy ponadprzeciętnemu zawodnikowi, jakim pan był?

- Do dziś tak. Zbudowaliśmy to miejsce razem. Żeby się rozwijać nie mogę siedzieć w miejscu, muszę dostać coś więcej. W ciągu trzech lat udało się stworzyć coś fajnego, a teraz zadaję sobie pytanie, czy uda się stworzyć coś jeszcze lepszego. Może warto coś zmienić? Bycie solidnym to nie ambicja na całe życie.

Zostanie pan w GKS-ie?

- Jeszcze nic nie wiem.

Pogłoski o pana przejściu do Resovii to prawda?

- Owszem pojawiło się zainteresowanie również z Resovii. Sezon w pełni, więc koncentruje się na pracy z moją drużyna GKS-u.

To przez głód wyzwań chciał pan zostać selekcjonerem polskiej kadry?

- To zawsze było dla mnie coś nadrzędnego. Po zwolnieniu Ferdinando De Giorgiego uznałem, że jestem w stanie prowadzić kadrę. Zaznaczałem jednak od samego początku, że nie chcę rezygnować z pracy w klubie, bo wiem, że codziennie uczę się nowych rzeczy. Zamknięcie w domu i oglądanie zawodników nie byłoby dla mnie dobrym rozwiązaniem.

Był pan asystentem trenera De Giorgiego w kadrze. Mocno się na panu odbił brak sukcesu i to, co mówiły media?

- Tak. Jednym z argumentów przeciwko mnie w konkursie na stanowisko trenera kadry było to, że byłem odpowiedzialny za klęskę na mistrzostwach Europy. Trudno oczekiwać, bym powiedział, że nie byłem wtedy w zespole. Nigdy nie miałem problemu z tym, by wziąć za coś odpowiedzialność. Odebrałem to jako porażkę, ale wyciągnąłem z niej swoje lekcje. Nie bałem się też ocen, bo wiem, że te osoby, które oceniają, zazwyczaj nie mają pojęcia o tym, co przeszła osoba oceniana.

Miał pan konflikt z Oskarem Kaczmarczykiem, jak spekulowano?

- Absolutnie nie. Wiem, że takie tematy pojawiały się w mediach, ale stanowczo zaprzeczam ich prawdziwości. Zdaję sobie również sprawę z tego, że Oskarowi było dużo bliżej do myśli szkoleniowej Fefe niż mnie.

Czuł się pan „pieczęcią” Polskiego Związku Piłki Siatkowej, kontrolującą prowadzenie zespołu?

- Nigdy nie odebrałem mojej obecności w kadrze, jako komunikatu „idź tam, bądź tam i sprawdzaj”. Dostałem propozycję, więc chciałem wykorzystać szansę i zobaczyć, jak praca z kadrą wygląda z drugiej strony. Poza tym nie lubię, jak ktoś stara się mną sterować. Gdybym miał być kimś od kontrolowania, to czasami bardziej liczono by się z moją opinią.

Fefe się nie liczył?

- Nie to, że nie słuchał, ale decydował. On był głównym trenerem. Przekonałem się, że lubię podejmować decyzje i pracować w zespole, w którym mimo wszystko to moja wizja jest przodującą.

Ile czasu daje pan sobie zanim ponownie będzie się ubiegał o stanowisko selekcjonera polskiej kadry?

- Zobaczymy, jak się to wszystko potoczy. Chcę zrobić krok do przodu, więc na pewno wystartuję w konkursie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA