Siatkówka. Paweł Zagumny: Ludzie tłumaczyli sobie, że rude to wredne - woleli nie podchodzić i ze mną nie zadzierać

- Równowaga bywa u nas tylko od czasu do czasu. Dom Zagumnych szalony nie jest, ale na pewno nie są to "ciepłe kluchy" - mówi w wywiadzie dla Sport.pl zawodnik ONICO AZS-u Politechnika Warszawska, Paweł Zagumny, który 8 kwietnia zakończy karierę i zostanie dyrektorem sportowym klubu. To siatkarz o opinii mruka i najlepszego rozgrywającego świata. Przez lata walczył o sukcesy, nie wszystko zdobył, ale mimo tego uważa, że nie ma na co narzekać. Mistrz świata.

Kiedy się o nim myśli, widzi się lata spędzone w reprezentacji, z którą w 2014 roku po 18 latach zdobył mistrzostwo świata. Mówi się, że nie jest łatwym rozmówcą dla dziennikarzy, za to na pewno nie można odmówić mu charakteru, który związany jest z kolorem jego włosów. Choć Paweł Zagumny gra już wiele lat, to zarówno w życiu, jak i na parkiecie się nie oszukuje. Teraz zostanie dyrektorem sportowym Politechniki (więcej tutaj).

Wielu myślało, że "Życie to mecz" pokaże wiele z zakrywanego do tej pory oblicza Pawła Zagumnego, ale bawił się pan chowając go za istotnymi sytuacjami zawodowymi. Osobisty robił się pan rzadko. Ta książka jest jak pan - pełna paradoksów?

Paweł Zagumny : - Tak, chyba tak właśnie jest. Pisząc ją nie do końca chciałem sprzedać wszystko, co we mnie siedzi. Taki już jestem. Mam nadzieję, że to, co odkryłem przed czytelnikami się spodobało i dalej się tego będę trzymał.

Wbrew pozorom nie mówi pan w tej książce "Życie to mecz", ale "Mecz to życie". Zabieg zamierzony?

- To paradoks. Większość mojego życia spędziłem na boisku i dlatego wybrałem taki, a nie inny tytuł. Zaraz pewnie będę miał okazję do poznania "życia po siatkarskim życiu", ale nie będzie ono chyba aż tak bardzo pasjonujące. Kolejnej książki nie napiszę.

Wybrał pan ciekawy sposób na publiczne żonglowanie osobowością. To, co tajemnicze intryguje bardziej. Ile w tym celowości, a ile tego, że nie jest pan na sprzedaż? Może po prostu mediów pan nie lubi?

- Nie, chyba aż tak strasznie z tymi mediami nie było i nie jest. Myślę, że na wszystko był czas i miejsce. Jeżeli stwierdzałem, że nie mam ochoty na obszerne wypowiedzi i kontynuowanie rozmowy, to po prostu ją przerywałem lub w ogóle się nie odbywała. Potrafiłem powiedzieć "nie". Być może byłem za bardzo skupiony na sprawach zawodowych, aby w tym samym czasie pozwalać sobie na medialne "szopki" bądź inne eventy. Wolałem skoncentrować się na pracy niż pokazywaniu mojego drugiego "ja". Zresztą, nie przepadam za zwierzaniem się ze wszystkiego. To nie w moim stylu. Lubię mieć swoje mini-sekrety.

Łatwo jest pana poznać jako człowieka?

- Wydaje mi się, że nie jest łatwo. Na pewno niewielu ludziom się to udało.

Z czego wynika defensywne nastawienie do ludzi?

- Z tego, że najbardziej zależy mi na opinii bliskich i to właśnie oni naprawdę mogą mnie poznać. Póki co takie życie mi odpowiada i nie zamierzam go zmieniać.

Cięte poczucie humoru było dziedziczne czy to wyuczony sposób komunikacji?

- W przeszłości moje poczucie humoru niejednokrotnie było dość brutalne dla osób z otoczenia, ale większość ludzi nauczyła się je akceptować. Niemniej jednak właśnie przez nie wiele razy w mediach pojawiały się opowieści, że jestem mrukiem. A nie jestem, co mogą potwierdzić moi znajomi.

Ironia to jednak bariera, która tworzy dystans. Od czego się pan odgradza?

- Nie odgradzam się.

Czyli można się do pana zbliżyć, ale tylko wtedy, kiedy pan na to pozwoli.

- Myślę, że tak. Nie jestem odgrodzony bardzo szczelnym murem, aczkolwiek cenię sobie prywatność. Wychodzę także z założenia, że na wszystko jest czas - również na poznawanie ludzi i mówienie o sobie.

Tracił pan wiele przez to, że był i jest, jaki jest? W końcu rzuca pan wyzwania, a nie każdy to lubi.

- Być może po latach przekonam się, czy dystans, który rzucałem na boisku i poza nim miał wpływ na moje życie. Myślę, że jego największe oddziaływanie widać w relacjach z zawodnikami dużo młodszymi ode mnie. Zauważyłem, że czują oni dość duży dyskomfort zanim mnie bliżej poznają - po prostu się mnie boją! Obawiają się o coś zapytać, czują duży respekt i barierę, ale całe szczęście po jakimś czasie to znika. Sami później przyznają, że ich zachowanie było bez sensu i w kontaktach ze mną tworzyli zbędne problemy.

Nie bał się pan głośno mówić, że wymaga pan nie tylko od siebie, ale także od innych. Jest pan surowy dla kolegów z drużyny?

- Wydaje mi się, że biegiem czasu jestem taki coraz mniej. W mojej karierze miałem okres, w którym byłem bardzo krytyczny wobec swoich zagrań i niejednokrotnie wytykałem błędy moim kolegom. To nie zawsze było dobre, lecz wynikało wyłącznie z chęci poprawy gry drużyny, a nie prywatnych animozji.

Czego przede wszystkim pan oczekuje od innych?

- Przede wszystkim oczekuję, by wysłuchali i choć po części spróbowali zrozumieć to, co chciałbym im przekazać. Czy będą potrafili to wykonać - to już jest kwestią indywidualną i zależy od tego, czy są predysponowani do wielkich wyzwań, czy też nie.

Jaką rolę odgrywa dla pana lojalność?

- Zależy o jakich sytuacjach mówimy.

Mam na myśli jedną, chyba najbardziej osobistą, którą zamieścił pan w swojej książce - zmierzch pana relacji z Sebastianem Świderskim. Dlaczego zdecydował się pan o tym wspomnieć?

- W czasie, kiedy wydawałem książkę była to dość głośna sprawa w polskich mediach, dlatego zdecydowałem się to skomentować. Gdy kończyłem pisać akurat rozstawałem się z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle i na tamten czas uważałem, że jest to na tyle ważna kwestia, że powinienem o niej wspomnieć. Wydaje mi się, że przez to pokazałem, że formę i styl pewnych zachowań wypada trzymać do końca.

"Wlazły wbił nam nóż w plecy" - to jeden z tytułów wywiadów, który udzielił pan w 2007 roku. Łatwo panu zmierzyć, czy wypowiedziane słowa przyniosą większy pożytek niż szkodę?

- Nie. Uważam, że wtedy wypowiedziane słowa były na miejscu i nie były one tylko moją opinią, ale zdaniem całej drużyny. Sprawa została jednak z Mariuszem już dawno wyjaśniona i mimo dość dużego zgrzytu dziś jesteśmy na dobrej, koleżeńskiej stopie. On powiedział swoje, ja powiedziałem swoje, racja była po obu stronach.

Mimo tego patrząc na ten tytuł zaczęłam się zastanawiać, czy bywa pan dyplomatą.

- Oczywiście. To przychodzi z wiekiem.

Czyli w 2007 roku był pan młody i nieokrzesany.

- Miałem 30 lat, więc chyba aż tak nieokrzesany nie byłem. Mimo tego była to bardzo nerwowa sytuacja. Pamiętam, że w ciągu kilku dni straciliśmy dwóch atakujących, widziałem, jak drużyna się rozpada, więc wywiad był bodźcem, który miał podziałać na Mariusza, by zmienił swoje zdanie. Jego tytuł trochę przejaskrawiono, jak to w mediach bywa, ale cały tekst nie był aż tak negatywnie nastawiony przeciwko atakującemu. Decyzji jednak nie zmienił i wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Były rozmowy, proszenie, naleganie... Finalnie przegraliśmy mistrzostwa Europy.

Często bywa u pana "po mojemu albo wcale"?

- Jeśli sprawa dotyczy ważnych kwestii, to staram się do końca stawiać na swoim.

Łatwo chodzi pan na kompromisy?

- Po wysłuchaniu logicznych argumentów czasem mi się to zdarza.

Ale jeśli winda w hotelu przeszkadzała panu w zaśnięciu, to cała drużyna zmieniała hotel?

- Nie, aż tak drastycznie nie było, ale to prawda, że często zmieniałem pokoje ze względu na różne niedogodności.

Od zawsze potrafił pan stawiać własne kroki zamiast powielać cudze?

- Dość szybko zostałem wrzucony na głęboką wodę, więc musiałem nauczyć się radzić sobie sam. Stąd wczesny wybór własnych ścieżek, znalezienie swojego sposobu na grę i stylu bycia.

Która woda była najgłębsza?

- Kolejne etapy kariery. Dostanie się do kadry juniorów, kadetów, seniorów, wyjazdy, granie w pierwszej lidze w wieku 18 lat - to były dość duże kroki.

Powiedział pan, że nigdy nie był pan najlepszym rozgrywającym świata, mimo że wielu tak pana tytułowało. Skromność, niechęć do przekonywania o własnej wartości, czy też medialna kokieteria?

- Do tej pory tak uważam i nic się w tej mierze nie zmieniło. Byli, są i będą lepsi ode mnie, więc choć były turnieje, na których dostawałem takie nagrody, to prawdopodobnie były one związane tylko z tym, że po prostu na danej imprezie wstrzeliłem się z formą. Nigdy nie czułem się najlepszy i nie powiedziałbym, że kiedykolwiek na świecie byłem numerem jeden.

Miano najlepszego rozgrywającego świata jest wygodne?

- Nie, nie jest. Od zawsze potrafiłem jednak dobrze ocenić rzeczywistość i nie groziło mi to, że sodówa uderzy do głowy. Powtórzę jeszcze raz - po prostu wiedziałem, że są lepsi.

Pokusa popularności to coś czemu pan nie ulegał, czy po prostu nie było panu z nią po drodze?

- Dorastałem w zupełnie innych czasach niż dzisiejsi zawodnicy, którzy urodzili się z Facebookiem w ręku. Nie było telefonów komórkowych, mediów społecznościowych - po prostu od zawsze byłem mężczyzną starej daty. Nigdy nie pchałem się na afisz, wolałem wolny czas spędzić w spokoju z rodziną niż jeździć i być zapraszanym na jakieś super eventy.

Jaka jest według pana definicja sukcesu?

- Sukces to osiągniecie pewnych celów, które się przed sobą postawiło i do których dążyło się ciężką pracą. Przez lata ta definicja się nie zmieniła.

A co zmieniło w panu mistrzostwo świata?

- To, że jestem mistrzem świata, a nie jego wicemistrzem.

Tylko tyle?

- Jest to niesamowite uczucie, a skala tego sukcesu była tak ogromna, że do tej pory zastanawiam się, jak tego dokonaliśmy.

Można powiedzieć, że w kadrze pan dojrzał, bo spędził pan w niej 18 lat. Jakiego życia głównie uczyła?

- Lekcji było bardzo dużo. Śmiało mogę stwierdzić, że bardziej pamiętam przegrane mecze od tych, które przyniosły mi sukcesy. One po prostu bardziej bolały i miały tę cechę, że o wiele dłużej zostawały w głowach.

Który pamięta pan szczególnie?

- Najwcześniej nieudane igrzyska w Atlancie, później inny niż oczekiwany wynik w odniesieniu do kwalifikacji do Sydney, Liga Światowa w Serbii, gdzie byliśmy o krok od medalu... Jest tego trochę, a należy pamiętać, że tych porażek było o wiele więcej, ale nie aż takiego kalibru.

18 lat w kadrze nauczyło pana w końcu słów "dość" i "koniec"?

- Tego siatkówka nie musiała mnie uczyć. Nauczył mnie za to mój organizm, kiedy stwierdziłem, że nie mogę już konkurować z ludźmi młodszymi od siebie, i że nie mogę dać drużynie tego, czego bym od siebie oczekiwał. Najważniejsze było dla mnie to, by czuć się dobrze w danej roli i nie przeszkadzać innym. Kiedy te warunki nie zostały spełnione, to stwierdziłem, że czas odejść. Niemniej jednak liga to co innego i wydaje mi się, że w tego rodzaju siatkówce stać mnie jeszcze na dobre mecze, dlatego ciągle gram.

Czym tak naprawdę był dla pana Mecz Gwiazd? Potrzebował pan ruchu, po którym jasne dla pana i reszty ludzi stało się, że nie ma możliwości powrotu? To był gest dla pana czy dla innych?

- Termin i okoliczności Meczu Gwiazd bardzo dobrze się z sobą skomponowały. Wspólnie z fundacją Aleja Gwiazd stwierdziliśmy, że fajnie byłoby sprawić, by ten mecz miał większą rangę poprzez skłonienie zagranicznych zawodników do przyjazdu. Był to strzał w dziesiątkę i sygnał, że to naprawdę już koniec.

Co najbardziej zapamiętał pan z tego wydarzenia?

- Dwie godziny rozdawania autografów przed meczem. Dla kibiców była to nie lada gratka, natomiast dla nas wyzwanie. Podobne mecze nigdy nie były organizowane. Przy okazji normalnych spotkań rozdawanie autografów zamyka się w pięciu, może dziesięciu minutach, a większość kibiców i tak wychodzi niezadowolona. Tym razem było inaczej. Byliśmy tylko dla nich, dawaliśmy autografy z uśmiechem na ustach i myślę, że najwierniejsza część polskich kibiców była zadowolona.

Po latach to większa przyjemność czy obowiązek?

- Zależy kiedy - nie ma na to reguły.

Tort od Michała Kubiaka ucieszył czy zirytował?

- Podejrzewałem, że skoro zbliża się do mnie Misiek, to coś może się wydarzyć.

Nie boi się pan, że będzie przekonywał sam siebie, że jeszcze można?

- Nie, ponieważ w tym, co robię jestem konsekwentny. Mam nadzieję, że zajęcie, którego podejmę się po skończeniu zawodniczej kariery będzie na tyle absorbujące, że nie będę myślał o powrocie do profesjonalnego grania.

Ile z pańskiego "rudego", zadziornego charakteru pozostało, a ile wyszlifował sport?

- Wydaje mi się, że zadziorny jestem do dzisiaj. Może mimo wszystko troszeczkę mniej niż na początku kariery, ale do końca życia ta cecha w jakimś stopniu będzie dawać mi się we znaki. Po latach posuchy doszedłem do pewnych sukcesów właśnie dlatego, że byłem zadziorny. Ludzie bez charakteru nie mają czego szukać w sporcie.

Jaką cechę charakteru zmieniłby pan w sobie?

- Nie, jest tak dobrze, że nie ma co ulepszać.

Ideałów się nie zmienia.

- Nie.

Jakie stoją teraz przed panem wyzwania?

- Zawsze następne. Sportowo się spełniłem i mam nadzieję, że w tej chwili będę mógł pomóc w realizacji marzeń mojej żonie i dzieciom. Mam nadzieję że dość szybko te nowe wyzwania się pojawią.

Czuje pan, że teraz musi oddać "kierownictwo zawodowe" w ręce żony?

- Na pewno czuję, że jestem jej winny wsparcie i pomoc, ponieważ przez 20 lat, kiedy jesteśmy razem, mocno się poświęcała. Jeździła ze mną wszędzie i wszystko podporządkowała życiu sportowca. Nadszedł czas, żeby jej to zrekompensować.

To chyba kobieta bardzo silnego charakteru. Nie bała się wyzwań.

- Myślę, że tak. Inna osoba niż o silnym charakterze by ze mną nie wytrzymała.

Kto w domu dba więc o równowagę?

- Równowaga bywa u nas tylko od czasu do czasu. Dom Zagumnych szalony nie jest, ale na pewno nie są to "ciepłe kluchy".

Pańska córka chyba lubi siatkówkę. Obawia się pan tego?

- Moja córka bardzo lubi siatkówkę. Trenuje i na razie sprawia jej to dużo frajdy i przyjemności, ale zobaczymy, jak później się to rozwinie. Już wspomina, że chciałaby grać zawodowo.

Jak uchroni pan ją przed ciężarem nazwiska Zagumny?

- Myślę, że zanim zacznie grać na poważnie, ludzie zapomną już o moim nazwisku i będzie jej dużo łatwiej. W Polsce szybko się to takich rzeczach zapomina.

- "Jako siatkarz wciąż jednak chyba nie mam poczucia spełnienia. Sądzę, że wbrew pozorom mało jest sportowców, którzy coś takiego czują. Myślę, że mógłbym wygrać dużo więcej, ale też miałem to szczęście, że dużo osiągnąłem" - tymi słowami zamyka pan swoją książkę. Czego można chcieć więcej?

- Mistrzostwa olimpijskiego i mistrzostwa Polski. Przez wiele lat mogłem wygrać bardzo dużo rzeczy, których nie udało mi się zdobyć, lecz były też takie, które mam na swoim koncie, więc nie narzekam.

Mówi się, że tyle jesteśmy warci, na ile nas sprawdzono. Ile więc wart jest Paweł Zagumny?

- Z mojego nie aż tak muskularnego ciała wyciśnięto ostatnie soki, więc na pewno mnie sprawdzono.

Sam pan sprawdza? Na przykład futryny w drzwiach, na których zaznacza pan wzrost dzieci tak, jak to kiedyś robił pana ojciec?

- Chyba zaraz zacznę, ale jeszcze tego nie robiłem.

Czego mogę panu życzyć?

- Aby mnie nie dopadła nuda w tak zwanym życiu "po". Zakończenie kariery może nieść ze sobą brak adrenaliny, więc chciałbym robić cokolwiek, by życie nie było miałkie i monotonne.

To lubi pan ten swój kolor włosów, czy nie?

- Już mi się zmienił, więc jest nieźle. Na początku było słabo, ponieważ się tym przejmowałem, ale później to była moja przewaga nad innymi. Tłumaczyli sobie, że rude to wredne - woleli do mnie nie podchodzić i ze mną nie zadzierać. Tak, bali się mnie.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA