Siatkówka. Wojciech Drzyzga: puchar Polski to tort, którego nikt nie chce jeść, bo każdy jest już najedzony

- Puchar Polski jest wart tyle, ile wynosił czek dla zwycięzców - 150 tysięcy złotych. Jego rezultat jest jednak potwierdzeniem tego, że na razie ZAKSA jest najrówniej grającym zespołem - powiedział we Wrocławiu były reprezentant kraju i trener Wojciech Drzyzga.

W niedzielę we Wrocławiu ZAKSA Kędzierzyn-Koźle pokonała PGE Skrę Bełchatów w finale Pucharu Polski. Mistrzowie kraju potrzebowali czterech partii, by zrewanżować się zespołowi Philippe Blaina za zeszłoroczną porażkę w tych rozrywkach.

Jakie wnioski można wyciągnąć z przebiegu Final Four Pucharu Polski?

Wojciech Drzyzga: - Myślę, że nie wiemy za dużo, ale jednego możemy być pewni - ZAKSA gra bardzo dobrą, poukładaną siatkówkę. Mimo tego od czasu do czasu liga pokazuje jej swoje prawa chociażby poprzez to, że kędzierzynianie trzykrotnie przegrali z mocnymi zespołami, dwa razy ze Skrą i raz z Resovią. Mistrzowie Polski potrafią za to dość swobodnie wygrywać z pozostałymi drużynami i to jest ich duża zaleta. W mojej ocenie grupa drużyn, które pukają do czołówki się rozszerzyła, ale nie wydaje mi się, żeby pierwsza "trójka" pozwoliła im namieszać w swoim gronie. Wręcz przeciwnie, obstawiałbym, że różnica między nimi a resztą stawki będzie coraz wyraźniejsza. Jastrzębski Węgiel, Lotos Trefl Gdańsk, Cuprum Lubin czy Indykpol AZS Olsztyn nie składają jednak broni, walczą i stają się coraz mocniejsze, a tym samym będą stanowiły wyzwanie dla czołówki.

Przed spotkaniami ostatniej czwórki mówiło się, że w finale zagrają Skra i ZAKSA. Patrząc na wyniki turnieju we Wrocławiu zarówno Treflowi, jak i Jastrzębskiemu Węglowi trochę brakło do sprawienia niespodzianki. To też o czymś świadczy? A może limit zaskoczeń w tym momencie sezonu wyczerpał się na etapie ćwierćfinału, kiedy odpadła Resovia?

- Formuła Pucharu Polski jest trudna - przegra się jeden mecz i kończy się rywalizację. Mimo tego, że Lotos Trefl Gdańsk nie zagrał w finale, to eliminacją rzeszowian na pewno sprawił sobie sporo radości. Zespół z Północy dotknęły jednak spore problemy kadrowe, których Andrea Anastasi nie był w stanie uzupełnić, więc ich postawę w meczu ze Skra można nieco usprawiedliwić. Choć faworyci na etapie sobotnich pojedynków również byli bardzo wyraźni i typowanie ZAKSY do niedzielnego finału nie było zbyt dużym ryzykiem, to Jastrzębski Węgiel zaprezentował się bardzo dobrze, grając miłą dla oka siatkówkę i potwierdzając, że tworzy fajny zespół. Jego pech polegał na tym, że spotkał się z mistrzami Polski, których trudno w tej chwili zatrzymać. Pocieszeniem dla klubu ze Śląska może być to, że kędzierzynianie za półfinałowy pojedynek zapłacili sporym zmęczeniem, które było widać w ich niedzielnym starciu ze Skrą. Bełchatowianie natomiast cały sezon grają troszkę nierówno, nawet w jednym konkretnym pojedynku przeplatając słabe wyniki z dominacją na parkiecie. Podsumowując, rezultat Pucharu Polski był potwierdzeniem tego, że na razie ZAKSA jest najrówniej grającym zespołem.

Wspomniał pan o wielkim nieobecnym Final Four, czyli Resovii. Co wskazałby pan jako bezpośrednią przyczynę nieobecności wicemistrzów kraju w gronie czterech najlepszych zespołów Pucharu Polski - czy była to taktyka w natłoku gry o wyższą stawkę niż Puchar Polski, znane z poprzedniego sezonu niewykorzystanie potencjału zawodników, czy też medialnie opisywana "klątwa", która powoduje, że od sezonu 1986/1987 trofeum nie trafia do Rzeszowa?

- Podejrzewam, że podopieczni Andrzeja Kowala byli szykowani na walkę w sobotnim półfinale i wydaje mi się, że o ich absencji w Pucharze Polski mógł zadecydować drobny błąd w mikrocyklu przygotowań. Z opisu meczu z Lotosem Treflem Gdańsk wynika, że było w nim słabo z rzeszowskim atakiem, co nie jest żadnym usprawiedliwieniem, a po prostu porażką sportową wicemistrzów kraju. Jasno natomiast trzeba powiedzieć, że Resovia nie może czegokolwiek kalkulować - ma kilkunastu zawodników w składzie, wszystko zapięte na ostatni guzik i jej siatkarze mają grać na maksa o wszystkie trofea.

Final Four Pucharu Polski 2017 było turniejem bez polskiego trenera. To jeszcze martwi, czy po prostu taka jest obecna sytuacja polskich szkoleniowców?

- Jedynym przypadkiem, o którym w tej chwili moglibyśmy w tym kontekście rozmawiać, jest Andrzej Kowal. Pozostali polscy trenerzy pracują, z całym szacunkiem, w klubach, które nie mają sportowego potencjału nawet zbliżonego do ligowej czołówki. Tylko trener Resovii może reprezentować honor krajowej myśli szkoleniowej. Nie róbmy z tego jakieś tragedii, ponieważ podobna sytuacja ma miejsce od wielu lat. W tym roku PlusLiga ma to szczęście, że z zagranicy przyjechali do niej prawdziwi fachowcy i nieprzypadkowi ludzie. Wcześniejsze lata mnie trochę irytowały, bowiem w ocenie mojej i wielu moich kolegów wystarczyło mieć zagraniczny paszport, żeby prowadzić polski zespół. Często byli to panowie znikąd, a kiedy przeglądaliśmy ich CV okazywało się, że nie byli trenerami, a statystykami, analitykami lub asystentami w niższych szczeblach ligi włoskiej. Mimo tego byli i nadal są prezesi, którzy nie wierzą Polakom. Również zawodnicy są trochę temu winni, ponieważ lepiej współpracują z obcokrajowcami i bardziej się ich słuchają. To, co mówi się po polsku okazuje się niezrozumiałe, a to, co trzeba przetłumaczyć z włoskiego czy angielskiego, bardziej do nich dociera. Pamiętajmy, że ta tendencja wywodzi się z kadry - w reprezentacji mamy już czwartego szkoleniowca z zagranicy, a w ostatnim czasie żaden z rodzimych trenerów nie starał się o tę posadę. Wydaje mi się, że jeśli nawet by się taki znalazł, to żaden nie miałby szans. Nie stworzyliśmy systemu, który faworyzowałby "swoich". Słowo "wina" jest duże, ale skoro zarówno zawodnicy, jak i prezesi korzystają z tego, że większy potencjał wnoszą trenerzy zagraniczni, to jest jak jest.

Ile w pana ocenie wart jest w tej chwili Puchar Polski?

- Tyle, ile wynosił czek dla zwycięzców - 150 tysięcy złotych. Można go porównać do weselnego tortu, którego nikt nie ma ochoty jeść, bo każdy jest już najedzony, ale nie można mu odmówić, bo nie wypada.

Ostatni mecz ZAKSA - Skra odbył się 7 stycznia. Kibice mają prawo czuć przesyt i obojętnieć na emocje, które powinien ze sobą nieść taki hit?

- Nie można powiedzieć, że frekwencja podczas finału nie dopisała, choć prawda jest taka, że Hala Stulecia nie pękała w szwach. Pracuję w stacji, która prezentuje ponad 700 meczów rocznie - być może zacznie się mówić o delikatnym przesycie siatkówką, ale ze spotkaniami takich drużyn, jak ZAKSA, Skra, czy Resovia na pewno nie będzie problemu. Wcześniej dano sygnał, że na turnieju, na którym grała reprezentacja Polski nie było kompletu publiczności, ale popełniono w nim błąd przeszacowania cen biletów. Wywołało to protest kibiców, a to jest zrozumiałe. Jak każda dyscyplina powinniśmy dbać o fanów sportu i ich wspierać. Myślę, że aspekt przygotowania widowisk jest bez zarzutu - są one na światowym poziomie, czego papierkiem lakmusowym są występy zespołów klubowych w europejskich pucharach. W ostatnim czasie regularnie gramy w finałach takich imprez, kadra zdobywa medale, choć żeńska siatkówka szczególnie na poziomie reprezentacyjnym troszeczkę odstaje. Nie zmienia to faktu, że jest dobrze, co nie oznacza, że nie może być lepiej.

Czyli siatkarskim tortem przejeść się nie da?

- Myślę, że wszystkim się da. Żeby tak się nie stało trzeba dbać o poziom i atmosferę meczów, a także uważać na ceny biletów, by nie stały się zniechęcające. Lepiej rozsądniej skalkulować kwoty i zyskać zwłaszcza młodszą widownię, niż grać przy pustych trybunach.

Maracana zdewastowana. Stadion-legenda zmienia się w ruinę

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.