Niemczyk pokanał raka: Złego licho nie weźmie

Zachowywałem się, jakby raka nie było, bo porzucenie whiskaczy, papierosów i dziewczyn by mnie zniszczyło. I dziś jestem zdrów - mówi Andrzej Niemczyk

Michał Pol: Gratulowałem już Panu wielu sukcesów, ale nie spodziewałem się, że będę mógł i zwycięstwa nad nieuleczalną chorobą!

Andrzej Niemczyk: - Zdarzył się cud - nie mam już raka, jestem zdrowy. Takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko, ale na szczęście jednak się zdarzają. Śmieję się, że mój kumpel rak nie mógł już ze mną wytrzymać. Wykończyłem go tymi moimi whiskaczami i papierochami. Okazało się, że złego licho nie weźmie.

Trener Niemczyk wygrywa każdą walkę, jaką podejmie?

- To już przesada. Cholernie nie lubię przegrywać, co nie znaczy, że tylko wygrywam. Dużo razy dostałem w życiu po łbie, wiele przegrałem, w sporcie i życiu prywatnym. Przecież trzy małżeństwa mi nie wyszły. Ale wszystkie te stresowe sytuacje, a zwłaszcza w pracy trenera, produkowały u mnie adrenalinę, a ta jest najlepszym lekarstwem na wszystkie choroby.

Wielu ludzi traktuje raka jak wyrok, załamuje się i egzystuje bez walki do końca. Dla Pana częścią terapii była siatkówka.

- Miałem leżeć w łóżku i czekać na śmierć? Na wieść o raku rzuciłem się jeszcze bardziej w wir pracy. Siatkówka pomagała mi nie myśleć o raku, trzymała przy życiu. Nie miałem kiedy się przejmować chorobą. Niestety, wielu ludzi na wieść o nowotworze zaczyna się oszczędzać, odstawia wszystkie sprawy i staje się pacjentami. Słowem - powoli przygotowuje do odejścia. Ja powiedziałem do raka: "czekaj, no, sk...! skoro tak, to musisz mnie przetrzymać. Musisz robić, co ja robię. Jesteś ze mną na moich warunkach. Ja nie zmieniam trybu życia, to ty się przyzwyczajaj!". Bo zmiana stylu życia, tej gonitwy po całym świecie, porzucenie reżimu treningów, meczów, zgrupowań, a także porzucenie whiskaczy, papierosów i dziewczyn by mnie zniszczyło. Poczułbym się chory, nieszczęśliwy, niezdolny do walki. A ja zachowywałem się, jakby raka nie było, tyle że nie odpuściłem żadnego badania, terapii, chemii.

Taki już jestem, że na wieść o raku wkurzyłem się. Powiedziałem sobie: "K... mać, zdrowy jestem, a tak się wchrzaniłem!". Wkurzenie jest już pozytywną rzeczą i podstawą leczenia. Od razu wziąłem się też za siebie. Zwiększyłem wagę, żeby za chwilę nie wyglądać jak skóra i kości. Zmieniłem się w grubaska, wyglądałem beczkowato. Za chwilę wrócę do właściwiej sylwetki, ale wtedy chciałem, żeby rak miał co żreć. I żeby jakoś wyglądać po chemii, wiadomo, jak ona wyniszcza człowieka. W trakcie drugiej chemii byłem tak słaby, że zachorowałem na zapalenie płuc. Mój profesor bał się, że zamiast na raka umrę na katar. Nie miałem już w organizmie żadnych białych ciałek krwi. Ale byłem silny i wyszedłem z tego. Jak mówię, to wszystko działo się obok. A tak normalnie pracowałem i liczyła się tylko siatkówka. Tyle że starałem się osiągnąć jak najwięcej w najkrótszym czasie.

Jak wpływała na Pana świadomość, że właściwie nie wie Pan, ile czasu mu zostało?

- Powiedziałem sobie: "Wszyscy przyszliśmy na świat, żeby umrzeć. Jeden umiera na to, drugi na tamto. Przeżyłeś, chłopie, ponad 62 lata, ale tak intensywnie, że na przeciętnego człowieka to jest lat 124. Wszystko w życiu miałeś, wszystkiego zaznałeś, zwiedziłeś cały świat. Nie będzie tragedii, jak się wcześniej położysz w tę drewnianą jesionkę". Rodziny mi tylko było żal, bo ona przeżywała to o wiele bardziej niż ja. Ja w stosun ku do siebie jestem twardzielem, natomiast dzieci, wiadomo, chciałyby mieć ojca trochę dłużej. Byłem pewien, że będę żył tak długo, jak długo organizm będzie wytrzymywał chemię.

Czy nowotwór po ośmiu latach zostawił jakieś zniszczenia w organizmie?

- Rak nie, ale terapia, niestety, tak. Chemia i tabletki, których łykałem po 20 dziennie, zniszczyły mi wątrobę. Mam też żylaki w przełyku i muszę brać tabletki na obniżenie ciśnienia, bo inaczej mogłyby pęknąć i udławiłbym się własną krwią. Czekam, aż uschną i będę mógł je wyciąć. Patrzę na chorobę jak na prywatkę, którą ktoś mi wyprawił w mieszkaniu, i teraz trzeba cały ten bajzel posprzątać.

Nie wolno mi też pić mocnego alkoholu. A wiadomo, jak trudno jest odmówić. Ostatnio byłem w Moskwie i jak mnie Ruscy nie dorwą i nie zaczną nakłaniać na kielicha. A ja im, że choćby na głowie stanęli, to nie wypiję. "Chcecie mnie uśmiercić? To już lepiej weźcie kałasznikowa i strzelajcie" - mówię. W końcu do nich dotarło. Bo ja z jednej strony jestem luzak, ale z drugiej wiem, co mi wolno, a czego nie. W ogóle grzeczny muszę teraz być. I jestem.

Czy z powodu choroby siatkarki traktowały Pana szczególnie? Czy pracowały intensywniej, specjalnie walczyły dla Pana?

- O chorobie dowiedziałem się, pracując w Turcji, w Fatihbank Ankara. Zgrubienie na podniebieniu okazało się powiększeniem węzłów chłonnych. Poleciałem na badania do Berlina i po dwóch tygodniach otrzymałem wyniki, że to złośliwy nowotwór. Poddałem się naświetlaniu. Do tego momentu jeszcze nikomu o tym nie mówiłem, ale kiedy zaczęły wypadać mi włosy, poszedłem do fryzjera i ogoliłem się na "glacę". Kiedy przyszedłem łysy na trening, dziewczyny się przewróciły. Wszystkim poleciały łzy jak groch. Ostro je za to zrypałem: "Nie oczekuję od was płaczu i jęków, ale ciężkiej pracy. Bo ja sam chcę normalnie pracować, a jest wynik do zrobienia. Chcecie mi pomóc, to macie grać i wygrywać". I rzeczywiście, to zmobilizowało dziewczyny. Skończyło się na jednym z najlepszych osiągnięć w mojej karierze klubowej - zagraliśmy w finale Ligi Mistrzów, przegrywając z Bergamo, zdobyliśmy mistrzostwo oraz Puchar Turcji.

Później, choć tego nie chciałem, dziewczyny we wszystkich drużynach, jakie prowadziłem, zawsze troszkę grały dla mnie. Trochę traktowały mnie ulgowo, wybaczały trochę więcej, niż wybaczyłyby innemu trenerowi. To nie było najlepsze, bo powinny wymagać ode mnie tyle samo, ile ja od nich.

Czy więc Pańskie wyzdrowienie zmieni coś w relacjach z siatkarkami?

- Mam nadzieję, że po prostu odpadnie im jeden problem z głowy. Dotąd grały ze świadomością, że trener może im w każdej chwili paść. Właśnie zresztą zanosiło się, że kolejną po czterech latach chemię będę przechodził podczas przygotowań do listopadowych mistrzostw świata. Teraz "złotka" dzwonią do mnie jedna po drugiej ucieszone. To, że jestem zdrowy, da nam wszystkim dodatkową motywację.

Nie ma Pan poczucia, że z powodu choroby jest przez media traktowany ulgowo? A teraz krytyka może się stać naprawdę ostra?

- Eee, jakie tam ulgowe traktowanie. Podczas pracy z kadrą mieliśmy jeden słabszy rok, przejściowy, kiedy zapowiedziałem zresztą, że wyniki będą słabsze, bo chcę popracować nad techniką i taktyką dziewczyn. Wygraliśmy kwalifikacje do mistrzostw Europy, ale podczas Gran Prix w Pile przegraliśmy z Niemkami 0:3. Od razu poszły ataki. Ja już drżę, co się będzie działo, jak nie przywieziemy medalu z mistrzostw świata, choć nasz plan to miejsce w "szóstce", co i tak będzie wielkim sukcesem.

Skoro napędzała Pana chęć osiągnięcia jak największych sukcesów w najkrótszym czasie, co teraz będzie dla Pana motywacją?

- Na pewno to, że jestem zdrowy, nie sprawi, że spocznę na laurach. Uważam, że moja praca będzie teraz jeszcze lepsza, jeszcze bardziej efektywna, bo odpadło brzemię, które w każdej minucie pracy gdzieś tam jednak siedziało w tyle głowy. Pracuję jako trener od 41 lat i cały czas się rozwijam. Mam świadomość, że z tymi dziewczynami jest jeszcze wiele do wygrania. I że to moje ostatnie lata pracy. Po igrzyskach w Pekinie zorientuję się, czy mogę oddać reprezentację, zostać już tylko doradcą i uciec na emeryturę. Będę miał 65 lat. Przygotowuję grupę trenerów do przejęcia schedy po mnie. Nie jest to łatwe, bo co młody trener może zdobyć po dwóch mistrzostwach Europy z rzędu? Mój następca nie będzie miał łatwo, więc musi dojrzeć.

Na pewno też w walce z chorobą pomogło Panu to, że jak nikt w Polsce otwarcie Pan o niej mówił...

- Po pierwsze, bardzo nie chciałem szeptów za plecami, plotek, spekulacji, czy jestem przepity, czy to rak atakuje, że tak źle wyglądam. Dlatego od razu załatwiłem brukowce, mówiąc publicznie, że mam raka, piję alkohol, palę, jestem dziwkarz, lubię mieć w każdym mieście jakąś dziewczynę, bo wolno mi, skoro jestem samotnym facetem. Powiedziałem im: "Nic na mnie nie macie, bo wszyscy już wszystko wiedzą. Nie wyślecie za mną paparazzich, bo już żadna afera ze mną w tle nie będzie sensacją".

Ale druga, ważniejsza sprawa, to to, że otwarte mówienie o chorobie jest potrzebne w terapii. W Polsce ludzie wstydzą się mówić o chorobach. Rak jest tabu, a to błąd. Chory zamyka się w sobie, kisi się ze swoim cierpieniem. Lepiej z kimś porozmawiać. Człowiek zrzuci ciężar, a jeszcze przy tym dowie się czegoś.

Dlatego teraz głośno mówię o wyzdrowieniu. Niech rakowcy usłyszą, niech ich to natchnie nadzieją. Wiem, że wygra może jeden na stu. Ale jest szansa, że to będziesz właśnie ty! Uwierz i walcz. Dostałem od nich mnóstwo listów, maili, SMS-ów. Wielu obiecuje, że zacznie tę walkę. Piszą, że już odpuścili, ale wracają do pracy, do swego hobby, do życia. Dzięki temu ich życie, ile by nie trwało, będzie pozytywniejsze, nabierze na nowo sensu. I tak ma być! Dla mnie te listy to największy sukces.

Copyright © Agora SA