• Link został skopiowany

Kolekcjonują triumfy i rozbudzają apetyt. "Igrzyska? Presja jest duża bez względu na wyniki"

Agnieszka Niedziałek
- Na pewno rozbudzamy apetyty kibiców, odnosząc kolejne triumfy. My też jesteśmy głodni sukcesu na igrzyskach. Ale droga do niego nie prowadzi w taki sposób, by codziennie myśleć o olimpijskim finale - mówi Sport.pl Jakub Kochanowski. Zdaniem jednego z kluczowych siatkarzy reprezentacji Polski, która walczy obecnie o bilet do Paryża, debiut w igrzyskach wiąże się z delikatnym szokiem. I jest lekcją pokory.
Jakub Kochanowski, Polska - Meksyk, kwalifikacje olimpijskie siatkarzy
Fot. FIVB/ Volleyball World

- W życiu sportowca nie ma czegoś takiego jak monotonia wygrywania - zapewnia Jakub Kochanowski. Reprezentacja Polski siatkarzy, z nim w składzie, ostatnio śrubuje rekordową serię zwycięstw w meczach o stawkę. Środowe 3:0 z Meksykiem w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk było jej 21. wygraną z rzędu. Wcześniej w tym sezonie odniosła triumfy w Lidze Narodów i mistrzostwach Europy. Bardziej jednak niż wydłużanie tej serii kadrowiczów interesuje bilet do Paryża. Tym bardziej że część z nich ma do wymazania przykre wspomnienia z Tokio, a niektórzy z Rio de Janeiro. Dzięki temu jednak zaliczyli też cenną lekcję.

Zobacz wideo Siatkarze byli gośćmi u premiera Morawieckiego. Przekazali mu jeden ze złotych medali wywalczonych we Włoszech

Agnieszka Niedziałek: Masz wrażenie, że panująca od lat gorączka na punkcie siatkarskiej reprezentacji Polski po wygraniu Ligi Narodów i zdobyciu mistrzostwa Europy jest jeszcze większa?

Jakub Kochanowski: Grupa, która już nam kibicuje i śledzi nasze występy, jest stała. Ale z każdym sukcesem łatwiej będzie dotrzeć do nowego grona fanów, które do tej pory za bardzo nie interesowało się siatkówką. Myślę, że to też jest ważne, by tę grupę powiększać.

Od zdobycia ME minęły ponad dwa tygodnie. Zostały jeszcze w tobie emocje z tym związane?

- Nie było za bardzo czasu, by je rozpamiętywać, bo skupiamy się teraz na kwalifikacjach do igrzysk. Kilka dni po ME zaczęliśmy ciężko pracować i zwracać uwagę na elementy, które trzeba delikatnie doszlifować. To, że osiągnęliśmy niedawno ten sukces, to już przeszłość i staramy się o tym nie myśleć. Bo nie możemy sobie pozwolić, by głową być gdzieś indziej.

Nikola Grbić też powtarzał przed wylotem do Chin, że wszystkie tegoroczne sukcesy to już przeszłość. Przy ponownym spotkaniu w Spale przed kwalifikacjami do igrzysk tradycyjnie pochwalił i dodał od razu "ale"?

- Dokładnie. Jeden do jednego to się wydarzyło. Pogratulował nam jeszcze raz tego zwycięstwa, a potem wymienił kilka rzeczy, na których musimy się skupić i które może nie do końca działały tak, jakby sobie tego życzył. I od razu zaczęliśmy nad nimi pracować, myśląc o starcie w Chinach i o tym, by zaprezentować tam jak najlepszą siatkówkę.

Wróćmy jeszcze krótko myślami do Rzymu. Był tam w ogóle czas na świętowanie?

- Mieliśmy chwilę, bo dotarliśmy do hotelu ok. godz. 1 w nocy, a wyjazd na lotnisko wyznaczono ok. 10. Było więc kilka godzin, by posiedzieć, napić się bezalkoholowego piwa (uśmiech) i trochę powspominać to, co się wydarzyło przez poprzednie trzy tygodnie. Na pewno były to fajne momenty. Mimo wszystko, po ciężkiej i dobrze wykonanej pracy, też trzeba się nagradzać.

Jakieś anegdoty?

- Nie było niczego takiego, co mógłbym tak z miejsca przytoczyć. Po prostu spędziliśmy sobie przyjemnie czas na rozmowach, żartach, słuchaniu muzyki, delikatnych tańcach. Zwykłe świętowanie po turnieju.

Po zdobyciu mistrzostwa świata w 2018 roku Grzegorz Łomacz zmienił mocno fryzurę. Teraz też u kogoś z drużyny nastąpiły jakieś znaczące zmiany?

- Trener przygotowania fizycznego Bartek Wojtal przed ME nie był łysy, więc chyba można to pod to zaliczyć. Najpierw po finale miał irokeza, potem się szybko zreflektował i ogolił całkiem.

To efekt jakiegoś zakładu?

- Niestety nie wiem, bo nie byłem przy tym. Trzeba byłoby jego zapytać, ale podejrzewam, że była to bardzo spontaniczna decyzja (uśmiech).

Drogę po złoto ME zaczęliście w Macedonii Płn. Jak zapamiętałeś pobyt w tym nowym dla siatkówki kraju?

- Bardzo pozytywnie nas wszystkich zaskoczyła. Nie wiedzieliśmy za bardzo, czego się spodziewać, gdy tam lecieliśmy, a organizacja była naprawdę na fajnym poziomie. Hala, hotel, jedzenie – wszystko to praktycznie spełniało standardy godne organizacji ME. Wyjeżdżając stamtąd, byliśmy naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczeni.

A ja słyszałam wcześniej głosy, że aż tak kolorowo tam nie było…

- Oczywiście, nie da się porównać tamtejszego jedzenia do tego we Włoszech. W Italii jego jakość jest o wiele wyższa. Ale Macedonia zapewniła standard posiłków, który pozwalał dostarczyć wszystkich składników odżywczych i naprawdę dało się to zjeść. Może to nie było nie wiadomo jak różnorodne i pyszne, ale było na tyle dobre, że nie musieliśmy chodzić głodni, a to jest tak naprawdę najważniejsze.

Kiedy poprzednio musieliście sobie załatwiać jedzenie na własną rękę podczas dużych zawodów rangi międzynarodowej?

- Choćby niedawno podczas drugiego turnieju Ligi Narodów w Rotterdamie. Tam np. jedzenie bardzo negatywnie nas zaskoczyło. Ciężko się było najeść do syta, bo jakość posiłków nie była za dobra. Musieliśmy się ratować jedzeniem na zewnątrz. Na szczęście, nasz hotel był tak ulokowany, że nie było z tym problemu. Nie było to więc wielkie utrudnienie, ale faktycznie, to było jedno z większych rozczarowań podczas tego turnieju.

Opuszczałeś wtedy Holandię z równie dużym entuzjazmem jak dwa tygodnie temu wracałeś po raz ostatni w tym sezonie do Spały?

- Ja osobiście lubię przyjeżdżać do Spały. Mimo że robię to już od wielu lat, to bardzo dobrze mi się tam pracuje. Wszystko mamy pod ręką, wszystko jest zorganizowane tak, jak lubię. Można popracować sobie dodatkowo nad swoimi problemami. Ja lubię to miejsce, a u innych też nie widziałem nie wiadomo jak przykrych min w związku z tym powrotem. To jednak mimo wszystko serce polskiej siatkówki. Taki fajny sygnał, że przyjeżdżając tutaj, trzeba się nastawić na ciężką pracę.

Odczuwasz już, że to wyjątkowo długi sezon kadrowy?

- Czuję, że jest długi, ale trudno mówić o jakimkolwiek zmęczeniu, gdy jedziemy na dwie docelowe imprezy i z obu przywozimy złoty medal. To mentalnie bardzo poprawia sytuację każdego z nas. Trudno się zmęczyć drużyną, w której jest tak dobra atmosfera. A za tym jeszcze idą sukcesy sportowe. Nawet jakbyśmy mieli spędzać na przygotowaniach 12 miesięcy w roku w tym gronie, to myślę, że nikt nie miałby z tym problemu.

Obecnie walczycie o przepustkę na igrzyska. Jesteś jednym z tych kadrowiczów, który ma już doświadczenie olimpijskie. Na hasło "Tokio", jakie wspomnienia pojawiają się w twojej głowie?

- Na pewno głównie przykre, bo czuliśmy się mocną ekipą. Czuliśmy, że możemy daleko zajść, a skończyło się, niestety, jak zwykle. Na pewno sam udział w igrzyskach to ogromne przeżycie. By zobaczyć, jak wielka jest to impreza. Jak wielu sportowców - i to najwyższej światowej klasy - zjeżdża się w jedno miejsce. Można też trochę nabrać pokory do tego, w jakim jesteśmy miejscu, bo igrzyska są dobrą weryfikacją. Pokazują każdemu sportowcowi, że to nie jest impreza zorganizowana stricte pod niego. Godziny treningów są czasami szalone, odległości między wioską a halą też bywają naprawdę duże. Nie jest to coś, do czego sportowcy normalnie są przyzwyczajeni. Tam faktycznie trzeba nabrać do tego trochę dystansu i być elastycznym przy różnych przeciwnościach, bo ich jest sporo. Chociażby 20-minutowa kolejka w oczekiwaniu na obiad na stołówce, która tworzy się, bo sportowców jest bardzo dużo. Na pewno trzeba więc być elastycznym i umieć sobie radzić z tego typu różnymi problemami.

Odnalezienie się w tych specyficznych realiach sprawia, że debiutanci mają mocno pod górkę?

- Może nie pod górkę, ale na pewno przeżyją delikatny szok. Ja go przeżyłem w Tokio. To impreza zrobiona z naprawdę niesamowitą pompą. Cała ta wioska olimpijska, sieć transportowa, wszystkie bramki bezpieczeństwa, liczba ludzi tam pracujących. Zobaczyć to na własne oczy jest czymś naprawdę niesamowitym i na pewno ktoś, kto wcześniej nie był na igrzyskach, będzie tym zaskoczony. Ale w momencie, gdy zaczyna się turniej, to wszystko schodzi na dalszy plan. Jesteśmy grupą, która skupia się na tym, żeby trenować, grać i wygrywać. Myślę więc, że to, iż igrzyska są bardzo oryginalne na tle innych turniejów, to przy dłuższym okresie czasu nie będzie miało żadnego znaczenia.

Trener Grbić ostrzegał po LN przed automatycznym przypisywaniem wam pierwszego miejsca w kolejnych turniejach przed ich rozpoczęciem. Niespełna cztery tygodnie później wywalczyliście złoto ME. Myślisz, że przed igrzyskami też sporo osób ustawi was na najwyższym stopniu podium?

- Na pewno. Presja odnośnie do igrzysk w polskim środowisku siatkarskim jest duża tak czy inaczej. Niezależnie od tego, co się dzieje we wcześniejszych latach. Na pewno rozbudzamy apetyty kibiców, odnosząc kolejne sukcesy. Mogę powiedzieć, że my - tak samo jak oni - też jesteśmy głodni tego sukcesu na igrzyskach i zrobimy wszystko, by go osiągnąć. Ale droga do sukcesu nie prowadzi w taki sposób, by codziennie myśleć o finale igrzysk. Trzeba się skupiać na bieżących sprawach – na budowaniu formy, na poprawianiu szczegółów i tylko tak można dojść do wysokiej formy, która jest potrzebna do osiągnięcia sukcesu. Myślę, że ta grupa od dwóch lat żyje w ten sposób i nie spodziewam się, by to się zmieniło.

Powiedziałeś, że nie można codziennie myśleć o finale turnieju olimpijskiego. Przypominają mi się karteczki z liczbą dni pozostałych do igrzysk w Tokio, o których rozwieszanie w Spale na długo przed tą imprezą dbał Vital Heynen. Twoim zdaniem to było przesadne wbijanie do głów zawodników myśli o igrzyskach?

- Na pewno Vital miał inną filozofię, jeśli chodzi o motywację i to, na czym mamy się skupiać. Bardzo często nam powtarzał, że najważniejszy jest ćwierćfinał igrzysk. Myśleliśmy o tym dużo i często i na długo zanim pojechaliśmy do Tokio. Na pewno nie było to przyczyną przegrania tego ćwierćfinału, ale też niestety nie było to coś, co pomogło nam go wygrać. Ciężko ocenić z perspektywy czasu, czy miało to jakikolwiek wpływ na wynik. Jeśli tak, to pewnie minimalny.

W Chinach macie jasny cel – wywalczyć awans na igrzyska. Trudno chyba w tym przypadku mówić o nakładaniu presji.

- Na pewno myślenie w taki sposób, że ten awans jeszcze przed turniejem mieliśmy praktycznie pewny, może być zgubne. Bo każda z ekip, która tu jest, ma niepowtarzalną szansę, by zakwalifikować się na igrzyska i każda próbuje to zrobić. Przeciwko nam, bez presji, wszyscy mogą grać swoją najlepszą siatkówkę, więc my też musimy prezentować wysoki poziom, by te mecze wygrywać. I to z kimkolwiek. Trzeba mocno popracować, by zachować najwyższy stopień koncentracji. Nic nie jest tu pewne. Naprawdę chwila rozluźnienia może wystarczyć, by forma uciekła i by przydarzyła się nieprzyjemna niespodzianka.

Podobno jeden z kolegów nazywa cię złotym chłopcem polskiej siatkówki.

- To Olek Śliwka. Ale trzeba byłoby jego zapytać, dlaczego mi nadał taki pseudonim. Mimo że mam faktycznie kilka złotych medali na koncie, to on ma ich o wiele więcej i myślę, że to w drugą stronę powinno działać, czyli ja powinienem tak do niego mówić.

Nie da się raczej przyzwyczaić do złotych medali, ale czy - mając już ich sporo - kolejne trudno przyjmować z równie wielką euforią co na początku? O ile nie jest to oczywiście sukces, który przebija rangą te dotychczasowe.

- Zawsze jest coś więcej, co można wygrać. Zawsze jest coś, co można dołożyć. Nowy czy kolejny sukces. W życiu sportowca nie ma czegoś takiego jak monotonia wygrywania. Każdy zawodnik chce wygrywać kolejne mecze, kolejne turnieje, zawieszać kolejne medale i nie jest to coś, co może się znudzić. Nasza rola jest właśnie taka, by motywować się na każdy kolejny turniej i mecz. Myślę, że wraz z tym, jak rośnie liczba medali na szyi, to motywacja, by było ich coraz więcej, też jest coraz większa, a nie coraz słabsza.

Masz specjalne miejsce na te wszystkie medale?

- Nie mam takiego ołtarzyka. Nie jestem aż tak sentymentalny, by na nie patrzeć.

Gdzie więc się znajdują?

- W różnych miejscach. Niektóre w domu rodzinnym, niektóre u mnie w domu. Faktycznie, gdzieś tam kiedyś przygotowałem sobie w domu rodzinnym taką półeczkę, na której jest chyba z pięć złotych medali. Głównie chyba jeszcze z czasów występów w reprezentacjach młodzieżowych. Ale to nie pasuje do mnie raczej, by eksponować te statuetki oraz medale. Nie sprawia mi to przyjemności, by codziennie przechodzić obok, patrzeć i wzdychać, jak to fajnie kiedyś było. Bardziej sprawia mi satysfakcję myślenie o tym, co będzie.

Czy któryś z tych medali ma dla ciebie szczególne znaczenie?

- Powiedziałbym, że najmniej spodziewany był chyba ten za wygranie Ligi Mistrzów. To był pierwszy polski triumf w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych od ponad 40 lat. Nasza siatkówka faktycznie długo na to czekała i emocjonalny ładunek był chyba największy właśnie po tym sukcesie.

Jeśli w Paryżu reprezentacja Polski będzie walczyć o pierwszy od prawie 50 lat medal olimpijski, to trudno sobie wyobrazić, by w składzie zabrakło ciebie. Stałeś się na przestrzeni ostatnich lat pewniakiem i stałym elementem kadry.

- Wcale się tak nie czuję. Jesteśmy otoczeni siatkarzami, w tym środkowymi, na bardzo wysokim poziomie. A takie rzeczy, jak wyjściowa szóstka, czy miejsce w składzie na turniej - to się bardzo dynamicznie zmienia. I naprawdę w ciągu roku może nastąpić rewolucja, więc nie myślę o moim wyjeździe na igrzyska jako o czymś, co mam już zapewnione. Na pewno będzie o to mocna rywalizacja, nikt nie odpuści i trzeba się będzie mocno bić. Ale, żeby to było możliwe, to najpierw musimy się skupić na wywalczeniu kwalifikacji i obecnym turnieju w Chinach.

Agnieszka Niedziałek

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

  • Link został skopiowany
Więcej o: