Medalu za awans Lavarini nie dostanie, bo takich na turnieju kwalifikacyjnym nie rozdają. Na pewno na taki jednak zasłużył. Osiągnięcie celu, jak i droga, jaką przeszedł w ostatnim czasie jego zespół, zdecydowanie rozbudza wyobraźnię. Nietrudno, żeby teraz kibicom przemknęła już myśl o tym, że być może taki medal będzie możliwy do zdobycia już w najbliższej przyszłości.
- Pewny siebie byłem już, zanim zacząłem tę przygodę z polską reprezentacją - mówił nam Lavarini, gdy pytaliśmy go o nastawienie do pierwszych meczów o stawkę w roli trenera Polek. - Byłem przekonany, że to będzie piękny okres i że ten zespół ma wielkie możliwości rozwoju w kolejnych miesiącach. Nawet jeśli mamy przed sobą wiele pracy, teraz pojawiły się mecze o stawkę i to one będą kształtowały jakość naszej siatkówki. Naszym głównym celem jest wywalczenie awansu na igrzyska w Paryżu - podkreślał już wówczas włoski trener.
Lavarini przychodził tu w roli cudotwórcy i absolutnego fachowca. Lista siatkarek, z którymi współpracował i które zachwalały fakt, że polski związek właśnie jego wybrał na nowego trenera kadry była długa i obfita w wielkie nazwiska. Przed objęciem Polek Lavarini sensacyjnie doprowadził do gry o medale w Tokio Koreanki. Analogii do tego, jaki cel zostanie przed nim postawiony w Polsce, nie trzeba było zatem daleko szukać. Po poprzednich igrzyskach Włoch został też traumą wielkich rywalek Polek, Turczynek, bo wyrzucił je z turnieju po dramatycznym meczu w ćwierćfinale i tamtejsi kibice nie byli zadowoleni, że może je teraz "nękać" jeszcze w Europie. - Mam nadzieję, że wkrótce porozmawiamy o tym, jak inne kadry boją się Polek, a nie tylko mnie - odpowiadał Lavarini.
To własne życzenie spełnił zaledwie kilka tygodni później. Najpierw z problemami, brakami w składzie i słabym bilansem - czterech zwycięstw i ośmiu porażek - zakończył swoją pierwszą Ligę Narodów. Dużych oczekiwań przed zespołem na imprezę sezonu, czyli domowe mistrzostwa świata, nie stawiano. Miały wyjść z grupy i powalczyć w dalszej części turnieju tak, żeby ze święta kobiecej siatkówki w Polsce nie zrobiła się stypa. Tymczasem on udowodnił, że jego słowa o zrobieniu z Polek zespołu mogącego realnie myśleć o zagrożeniu najlepszym, wcale nie są puste.
Tie-break z Turcją w Gdańsku, wygrana 3:0 bez zostawienia cienia szans mistrzyniom olimpijskim w Łodzi, a potem porażka 2:3 i otarcie się o wyrzucenie z imprezy przyszłych mistrzyń świata, Serbek w Gliwicach, czego tak blisko nie był już żaden zespół do końca mistrzostw. Lavarini mógł być dumny i był: gdy Polki płakały po porażce w korytarzu Areny Gliwice, mówił dziennikarzom, że choć wie, jak dużo emocji kosztowało ich odpadnięcie z MŚ po takim meczu, a teraz nastąpił ich przypływ, to najbardziej chciałby, żeby doceniły to, co osiągnęły.
Byliśmy świadkami narodzin drużyny. Zespołu nie tylko osiągającego swoje pierwsze wielkie wyniki, ale także grającego tak, jak im to wymyślił trener Lavarini. - Lubię zespoły, które grają agresywnie. W tym sensie, że za każdym razem próbują zdobyć punkt, stają się szalone w poszukiwaniu rozwiązań w poszczególnych akcjach. Punktują, nie czekając na błąd rywalek. Jednocześnie musi być w nich odpowiedni balans, organizacja. Każdy powinien wiedzieć, jaką ma pozycję i co dokładnie ma robić, za co być odpowiedzialnym. Nie jestem jednak trenerem, który ma określony system, pod który ustawia każdy zespół i nie widzi od tego wyjątków. Nie patrzę też na wielkie indywidualności. Poznaję zawodniczki i staram się stworzyć zespół od podstaw w oparciu o ich charakterystykę. Potem zajmuję się tą wspomnianą agresją i balansem. To chyba opis, którego możecie używać - mówił nam rok temu Lavarini. No to zgodnie z życzeniem, używamy. Przecież wszystko się zgadza.
Wiosną pierwszy raz od długiego czasu zawodniczki mówiły, że tęskniły za kadrą. A nie, że wracają po sezonie ligowym bez pewności siebie i, że muszą dopiero poczuć to, co funkcjonowało dobrze kilka miesięcy wcześniej. Zresztą weszły w nowy sezon tak znakomicie, jak chyba nikt nie mógł przypuszczać.
W końcu najpierw wygrały fazę zasadniczą Ligi Narodów, a potem w finałach rozgrywek zdobyły pierwszy medal imprezy rangi światowej od 55 lat. Po drodze wygrały z Włoszkami, Turczynkami, a na koniec, w meczu o brąz, Amerykankami. Polki nie tylko biły się z zespołami ze światowej czołówki, one stały się jej częścią i realnym zagrożeniem dla tych, którzy do tej pory ich nie doceniali.
- Zaczynamy czuć nasze możliwości rozwoju i to, że jesteśmy w stanie konkurować z najlepszymi. Jednocześnie musimy pamiętać, że to dopiero pierwszy ważny turniej sezonu. Wiele zespołów podchodziło do tych rozgrywek eksperymentalnie, testując różne rozwiązania i sprawdzając zawodniczki. Dzień po dniu powinniśmy udowadniać wzrost jakości naszej gry. To wynik, który nas bardzo cieszy, ale musimy twardo stąpać po ziemi - mówił nam jednak Stefano Lavarini, który starał się pozostać spokojnym nawet w takich okolicznościach.
Dwa miesiące później Lavarini płakał. I to nie z radości, a po przegranym ćwierćfinale mistrzostw Europy przeciwko Turcji. Włoski trener zareagował tak na porażkę, która zabrała mu szansę na odniesienie drugiego sukcesu w tym sezonie. Jego łzy pokazały jak bardzo mu na nim zależało. Żeby wejść do gry o medale, trzeba byłoby zapewne jeszcze wcześniej, w fazie grupowej, wygrać z Serbią i "wybrać" łatwiejszą ścieżkę do ewentualnego półfinału. To się jednak nie udało, a Turcja później okazała się zbyt silna.
To był moment w sezonie, kiedy trudno było nie mieć wątpliwości. Do zespołu dołączyła Joanna Wołosz, ale drużyna nie była z nią jeszcze idealnie zgrana. Być może to wszystko potrzebowało czasu. W turnieju kwalifikacyjnym w Łodzi Polki grały siedem meczów w dziewięć dni i jeszcze przed kluczowymi spotkaniami z Włoszkami i Amerykankami cierpiały. Przegrały po tie-breaku z Tajkami i wtedy u wielu pojawiły się wątpliwości, czy taka gra wystarczy na Paryż. Awans na igrzyska olimpijskie rodził się w bólach, ale cel Polki osiągnęły. I to w jakim stylu: ograły oba najsilniejsze zespoły tej grupy w czterech setach. Kadra Lavariniego udowodniła, że warto było jej ufać i przekonać się do tego, że Polki stać na spełnienie marzeń. Ich droga przez długi sezon 2023, walka o to, żeby wejść na jeszcze wyższy poziom, wykorzystując potencjał niemal wszystkich zawodniczek, zasługuje na wielkie uznanie i szacunek. Zrobiły to, co niewielu wydawało się możliwe, pokonując każdą pojawiającą się przeszkodę.
Sprowadzenie Lavariniego do Polski pozwoliło znacznie pełniej wykorzystać potencjał kadry siatkarek. To był rewolucyjny, kluczowy ruch i bardzo potrzebna, znakomita decyzja. Kibice z dumą używają hasła "Jazda Baby!", a Polki nazywają siebie "boskimi". Oczywiście, z uśmiechem i przymrużeniem oka, ale przecież mają pełne prawo czuć się pewne siebie.
O to właśnie chodzi. Nikt im już nie umniejsza, niczego nie zabiera przed meczami, a wręcz napędza do odważnego myślenia. To właśnie odwagą w dużej mierze wywalczyły awans na igrzyska. I na nie też niech polecą z niespokojnymi, wielkimi myślami. W końcu ostatni raz polskie siatkarki były tam piętnaście lat temu i skłócone, pogrążone w chaosie i niepoukładanej grze wywiozły z Pekinu tylko jedno zwycięstwo. Teraz apetyty mają prawo być i z pewnością będą większe.
Na razie niech "boskie" nacieszą się awansem. Spełniły już część swoich marzeń, a w przyszłym roku powalczą o urzeczywistnienie kolejnych. Wydawałoby się, że z tym sukcesem, jakim jest awans, muszą się jeszcze oswoić. Ale same wspominają, że myślą już o tym, co za rok i będą gotowe pójść jeszcze dalej, że nie chcą tylko pojechać na igrzyska, ale zawziętość, z jaką starały się o sam wyjazd do Paryża pokazać także we Francji. Widać, że o głód sukcesu z takim trenerem i zespołem nie mamy się, co martwić. Tak jak o ich odwagę i waleczność już na igrzyskach.