Już od stanu 22:17 w czwartym secie Polki i ich trener szeroko rozkładały ramiona, ciesząc się po kolejnych punktach. Gdy Magdalena Stysiak skończyła piłkę, dającą Polkom cztery meczbole, już widać było zaciśnięte pięści. A dwie akcje później Łukasik skończyła mecz i spełniła marzenie całego zespołu. Przyjmująca wykonała ślizg na kolanach w stronę trybun, Ola Szczygłowska złapała się za głowę, Joannę Wołosz podniosła Stysiak, a potem kapitan zespołu pobiegła, krzycząc z radości, cieszyć się z kibicami. Za to Stefano Lavarini od razu odwrócił się do swojego sztabu i po kolei ściskał ludzi, z którymi stworzył ten niezwykły sukces.
Do wszystkich dopiero dochodziło to, czego ten zespół dokonał. Polki nie udowodniły tego, że są gotowe na wielkie rzeczy. One po prostu takiej właśnie dokonały - awansowały na igrzyska olimpijskie, pokonując mistrzynie olimpijskie, a potem brązowe medalistki mistrzostw świata.
Wygraną z niedzieli można zatytułować: "Nieważne jak, byle spełnić marzenia!", ale przecież Polki nie musiały być lepsze od swoich rywalek we wszystkich elementach. Znakomicie wykorzystały swoje szanse, a wspierane przez swojego trenera, ze wpojoną ulubioną "mentalnością zwyciężczyń" Lavariniego, w najważniejszych momentach się nie myliły. Złamały swoje wielkie rywalki i teraz niech świętują: to ich wielki dzień i świetny czas!
Polki tradycyjnie pojawiły się w hali przy owacji trybun i dźwiękach ciężkiego riffu do "Scardonii" amerykańskiego zespołu Celldweller. Niemal każda z nich z uśmiechem na twarzy i wymalowaną na niej pewnością siebie. Atmosfera była tak luźna, że w pewnym momencie Magdalena Stysiak zagadała się na rozgrzewce z Joanną Wołosz i przy biegu tyłem aż straciła równowagę. Szybko jednak wstała i spokojnie kontynuowała przygotowanie do spotkania.
Sztab kadry przed meczem potwierdzał, że ze zdrowiem zawodniczek wszystko było w porządku. Zmęczenia turniejem - siódmym meczem rozgrywanym w dziewiąty dzień rywalizacji w Łodzi - nie dało się tak po prostu odłożyć na bok, ale Polek nie trzeba było motywować do poświęcenia ostatniej rezerwy energii, jaką tylko mogły mieć przed starciem z Włoszkami. W końcu to mógł być najważniejszy mecz w karierze każdej z nich.
Były świadome stawki, a wszelkie okoliczności potwierdzały, jak ważna to była chwila: sztab Nikoli Grbicia wraz z trenerem polskich siatkarzy i kilkoma zawodnikami męskiej kadry na trybunach, mistrz świata Artur Szalpuk w roli wolontariusza fundacji "Herosi", no i oczywiście "Mazurek Dąbrowskiego" odśpiewany a capella przez niemal dziesięć tysięcy kibiców. Wszystko przed tym historycznym wieczorem w Łodzi się zgadzało.
Nie zgadzała się tylko gra Polek w pierwszym secie. Stefano Lavarini przed spotkaniem mówił, że o zwycięstwie przesądzi to, jak oba zespoły będą atakować. Jego rywal, Davide Mazzanti, trener Włoszek, mu wtórował, także twierdził, że to właśnie ten element będzie kluczowy. I faktycznie, Włoszki otworzyły spotkanie wygranym setem i miały 52 procent skuteczności w ataku, a Polki tylko 34. Liczyło się chyba jednak przede wszystkim to, jak skłonić Włoszki do popełniania błędów, obniżenia skuteczności. Zawodniczki Lavariniego może i nie psuły zagrywek, ale pozwoliły nimi, żeby Włoszki uzyskały aż 71 procent ich odbioru przy pozytywnym i 43 procent przy perfekcyjnym przyjęciu. W taki sposób nie dało się przeciwstawić tak silnemu rywalowi.
Polki na początku spotkania zderzyły się ze ścianą. W przenośni i bez niej, bo w blokach - elemencie, którym to polski zespół często błyszczał w tym turnieju i całym sezonie - było 6:0 dla Italii. Ich największa gwiazda, Jekaterina Antropowa, zagrała chyba najlepszego seta w krótkiej, na razie zaledwie dwumiesięcznej, karierze we włoskiej kadrze. W pierwszej partii pomyliła się tylko raz, a do tego dołożyła jeszcze trzy bloki.
U Włoszek funkcjonowało wszystko, grały niemalże perfekcyjnie. Pozytywem pozostawał fakt, że o tych atutach rywalek Polki musiały wiedzieć, więc i być na nie przygotowane. Tu nie było zaskoczeń. Trzeba było zatem im się przeciwstawić, poprawiając grę po swojej stronie. To Polki musiały zaciekawić swoim stylem, a nie być trwać przy tym maksymalnie przewidywalnym dla rywalek.
Nie pomagały w tym błędy popełniane jeden za drugim na zagrywce przy rozpoczęciu drugiej partii. Piłki ładowane w siatkę i na aut bolały, bo choć wcześniej Polki serwisem nie zachwycały, to starały się takich pomyłek i oddawania punktów rywalkom unikać. Z drugiej strony, to była raczej wskazówka, że chcą w tym elemencie bardziej zaryzykować. Tylko chyba za bardzo chciały, a za mało przynosiło to korzyści.
Środkowy fragment tego seta mógł zadowalać. Podbijane piłki, dobra współpraca pomiędzy zawodniczkami i gra systemem blok-obrona - to wszystko pozwoliło im najpierw odrobić straty do Włoszek, a potem uciec nawet na trzy punkty (14:11). Potem bardzo ucierpiało jednak przyjęcie Polek i spadła skuteczność lewego skrzydła, więc za Olivię Różański i Martynę Łukasik, trener Lavarini wprowadził Monikę Fedusio i Martynę Czyrniańską. Odważny ruch w pełni jednak nie pomógł. Może i przyniósł nieco korzyści, ale za mało, żeby wpłynąć na grę Polek w takim stopniu, w jakim tego potrzebowały. Lavarini wciąż dynamicznie reagował jednak na to, co działo się na boisku. Wrócił do Martyny Łukasik, której seria zagrywek pozwoliła Polkom walczyć o wygraną w secie w końcówce na równi z Włoszkami.
W grze Polek nie było wielkiej filozofii: przyjęcie było na zbyt słabym poziomie - zaledwie 21 procent pozytywnego odbioru piłek (!) - żeby grać ze środkowymi, a całe lewe skrzydło grało na zbyt małej skuteczności, żeby dogrywać tam kluczowe piłki, więc pozostawało wykorzystywanie błędów rywalek i nieśmiertelna taktyka "Madzia, ratuj!". W drugim secie Stysiak atakowała aż 16 razy, dostała od Joanny Wołosz tylko o jedną piłkę mniej niż cała reszta zespołu. Zdobyła jednak siedem bardzo ważnych punktów, a ostatnie akcje w swoim stylu dźwignęła mentalnie. Ale tego seta Polkom nie wygrała żadna z zawodniczek, a wzrok i reakcja sztabu na ławce rezerwowych (po meczu Lavarini wytłumaczył, że dotknięcie siatki zaznaczył wtedy na tablecie Krystian Pachliński). Zarządził challenge, sprawdził dotknięcie siatki przy drugiej piłce setowej dla Polek, i po chwili hala w Łodzi wybuchnęła radością. A sztab wreszcie zdobył tak decydujący punkt - blisko był już w tie-breaku z Tajkami, ale wtedy nie udało się wygrać tego seta ani spotkania.
Sprawdzała się przepowiednia Lavariniego: to poziom ataku okazywał się kluczowy. U rywalek z 60-procentowego pozytywnego przyjęcia udało się skończyć tylko 41 procent piłek. Czyli tyle, ile u Polek z trzy razy gorszej jakości przyjęcia. Jednak to Włoszki wróciły na boisko wściekłe i wróciły do kontroli nad tym spotkaniem. "Zostaw tę piłkę" - krzyknął jeden z kibiców do Jekateriny Antropowej. Ale ona, jak i pozostałe Włoszki nie słuchały, bo grały, jakby na boisku były w swoim świecie. Prowadziły nawet pięcioma punktami - 11:6. Po przebiciu się przez polski blok zza linii bocznej w pewnym momencie krzyczał nawet rozemocjonowany trener brązowych medalistek mistrzostw świata, Davide Mazzanti. Jego donośne "Vai!" musiała słyszeć cała hala, bo w tamtym momencie kibice na trybunach znów przycichli, jak po zakończeniu pierwszego seta.
Stefano Lavarini nie dawał jednak zwiesić głów swoim zawodniczkom. Znów czuć było, że potrzeba jego reakcji, a Włoch nie zawiódł. Wprowadził na boisko Kamilę Witkowską za Magdalenę Jurczyk, a ta niemal od razu - tak jak, gdy weszła na boisko przeciwko Niemkom - dwukrotnie punktowała blokiem. Polki bardzo podobnie jak seta wcześniej doszły Włoszki dopiero w końcówce. Pokazały jednak, że wszystko, co wcześniej, się nie liczyło. To one były królowymi kluczowych punktów. Martyna Czyrniańska, która skończyła ostatnią akcję, dała punkt na 25:23, obijając włoski blok i zareagowała głośnym, niecenzuralnym okrzykiem. Tak pozbyła się jednak emocji, które nie mogły być chyba większe niż w tamtym momencie. A młoda przyjmująca je jednak wytrzymała. Nie zadrżała jej ręka.
Powiedzieć, że sety wygrywane przez Polki były nielogiczne to nic nie powiedzieć. W trzeciej partii zawodniczki Lavariniego poszły o krok dalej niż w poprzedniej - z 18 procent pozytywnego przyjęcia wykręciły niewiarygodne 57 procent skuteczności w ataku. U Włoszek skuteczność w odbiorze piłek - 35 procent - odpowiadała tej w ataku - 36 procent. Tylko kręciły głowami przy zmianie stron. Nie mogły uwierzyć, że tak łatwo wypuszczały z rąk przewagi. Że w najważniejszych chwilach to ich rywalki grały jak niezłomne.
Kolejna i, jak się okazało, decydująca partia miała trzy odsłony. Pierwszą symbolizowała Jekaterina Antropowa ukrywająca twarz w dłoniach po tym, jak była zatrzymywana przez polski blok. Drugą Joanna Wołosz, która wierzgała nogami po kolejnych błędach po stronie Polek i gdy nieco malała ich przewaga nad Włoszkami. Trzecią był triumfujący i uśmiechnięty od ucha do ucha Stefano Lavarini, widzący, że gra jego drużyny i sytuacja na boisku się stabilizuje, a Polki zmierzają po zwycięstwo.
Po przebiciu się przez ścianę własnych kłopotów z poprzednich setów to Polki kontrolowały czwartą partię niemal nieprzerwanie. Nawet przyjęcie skoczyło do poziomu 56 procent, a atak wspiął się na 63. Wtedy liczby były już jednak nieważne. Liczyło się zwycięstwo i ta wielka chwila: awans na igrzyska olimpijskie po piętnastu latach oczekiwania.
- Jeśli Polki wygrają decydujące mecze u siebie na rok przed igrzyskami, to musi im dać niezwykłą motywację na sezon olimpijski - przekonywał kilka dni temu Vital Heynen. Był jednak jednym z malkontentów. Chwalił Polki, ale nie był przekonany, że stać je na taką grę. Wątpiłem i ja, więc teraz trzeba uderzyć się w pierś: Polki zrobiły to po mistrzowsku, wykorzystały swoją szansę i tego samego trzeba życzyć im w Paryżu. Wyjazd do Francji wyrwały sobie w sposób, w taki, że trudno będzie już kiedykolwiek w nie kompletnie zwątpić.