Lavarini miał rację. To nie do wytłumaczenia. Polki awansowały po meczu pozbawionym logiki

Jakub Balcerski
Awans na igrzyska olimpijskie dało polskim siatkarkom zwycięstwo zupełnie pozbawione logiki. Chwilami wręcz niemożliwe do wytłumaczenia. Stefano Lavarini miał jednak rację, gdy mówił, że przeciwko Włoszkom będzie się liczył atak. W niemal każdym innym elemencie jego zawodniczki ustępowały rywalkom, ale determinacją w końcówce i konsekwencją, z jaką kończyły piłki, okazały się od nich lepsze. Te niesamowite okoliczności zwycięstwa 3:1 (15:25, 26:24, 25:23, 25:21) sprawiają jednak, że zapewnienie sobie biletu na turniej olimpijski do Paryża smakuje jeszcze lepiej.

Już od stanu 22:17 w czwartym secie Polki i ich trener szeroko rozkładały ramiona, ciesząc się po kolejnych punktach. Gdy Magdalena Stysiak skończyła piłkę, dającą Polkom cztery meczbole, już widać było zaciśnięte pięści. A dwie akcje później Łukasik skończyła mecz i spełniła marzenie całego zespołu. Przyjmująca wykonała ślizg na kolanach w stronę trybun, Ola Szczygłowska złapała się za głowę, Joannę Wołosz podniosła Stysiak, a potem kapitan zespołu pobiegła, krzycząc z radości, cieszyć się z kibicami. Za to Stefano Lavarini od razu odwrócił się do swojego sztabu i po kolei ściskał ludzi, z którymi stworzył ten niezwykły sukces.

Do wszystkich dopiero dochodziło to, czego ten zespół dokonał. Polki nie udowodniły tego, że są gotowe na wielkie rzeczy. One po prostu takiej właśnie dokonały - awansowały na igrzyska olimpijskie, pokonując mistrzynie olimpijskie, a potem brązowe medalistki mistrzostw świata.

Wygraną z niedzieli można zatytułować: "Nieważne jak, byle spełnić marzenia!", ale przecież Polki nie musiały być lepsze od swoich rywalek we wszystkich elementach. Znakomicie wykorzystały swoje szanse, a wspierane przez swojego trenera, ze wpojoną ulubioną "mentalnością zwyciężczyń" Lavariniego, w najważniejszych momentach się nie myliły. Złamały swoje wielkie rywalki i teraz niech świętują: to ich wielki dzień i świetny czas!

Zobacz wideo Co z premiami dla siatkarzy? "Nie ma co liczyć na to, co w piłce"

Stysiak upadła na rozgrzewce, bo zagadała się z Wołosz. Mecz w Łodzi oglądał nawet Grbić

Polki tradycyjnie pojawiły się w hali przy owacji trybun i dźwiękach ciężkiego riffu do "Scardonii" amerykańskiego zespołu Celldweller. Niemal każda z nich z uśmiechem na twarzy i wymalowaną na niej pewnością siebie. Atmosfera była tak luźna, że w pewnym momencie Magdalena Stysiak zagadała się na rozgrzewce z Joanną Wołosz i przy biegu tyłem aż straciła równowagę. Szybko jednak wstała i spokojnie kontynuowała przygotowanie do spotkania.

Sztab kadry przed meczem potwierdzał, że ze zdrowiem zawodniczek wszystko było w porządku. Zmęczenia turniejem - siódmym meczem rozgrywanym w dziewiąty dzień rywalizacji w Łodzi - nie dało się tak po prostu odłożyć na bok, ale Polek nie trzeba było motywować do poświęcenia ostatniej rezerwy energii, jaką tylko mogły mieć przed starciem z Włoszkami. W końcu to mógł być najważniejszy mecz w karierze każdej z nich.

Były świadome stawki, a wszelkie okoliczności potwierdzały, jak ważna to była chwila: sztab Nikoli Grbicia wraz z trenerem polskich siatkarzy i kilkoma zawodnikami męskiej kadry na trybunach, mistrz świata Artur Szalpuk w roli wolontariusza fundacji "Herosi", no i oczywiście "Mazurek Dąbrowskiego" odśpiewany a capella przez niemal dziesięć tysięcy kibiców. Wszystko przed tym historycznym wieczorem w Łodzi się zgadzało.

Włoszki grały niemalże perfekcyjnie. Ich liderka pomyliła się tylko raz

Nie zgadzała się tylko gra Polek w pierwszym secie. Stefano Lavarini przed spotkaniem mówił, że o zwycięstwie przesądzi to, jak oba zespoły będą atakować. Jego rywal, Davide Mazzanti, trener Włoszek, mu wtórował, także twierdził, że to właśnie ten element będzie kluczowy. I faktycznie, Włoszki otworzyły spotkanie wygranym setem i miały 52 procent skuteczności w ataku, a Polki tylko 34. Liczyło się chyba jednak przede wszystkim to, jak skłonić Włoszki do popełniania błędów, obniżenia skuteczności. Zawodniczki Lavariniego może i nie psuły zagrywek, ale pozwoliły nimi, żeby Włoszki uzyskały aż 71 procent ich odbioru przy pozytywnym i 43 procent przy perfekcyjnym przyjęciu. W taki sposób nie dało się przeciwstawić tak silnemu rywalowi.

Polki na początku spotkania zderzyły się ze ścianą. W przenośni i bez niej, bo w blokach - elemencie, którym to polski zespół często błyszczał w tym turnieju i całym sezonie - było 6:0 dla Italii. Ich największa gwiazda, Jekaterina Antropowa, zagrała chyba najlepszego seta w krótkiej, na razie zaledwie dwumiesięcznej, karierze we włoskiej kadrze. W pierwszej partii pomyliła się tylko raz, a do tego dołożyła jeszcze trzy bloki.

U Włoszek funkcjonowało wszystko, grały niemalże perfekcyjnie. Pozytywem pozostawał fakt, że o tych atutach rywalek Polki musiały wiedzieć, więc i być na nie przygotowane. Tu nie było zaskoczeń. Trzeba było zatem im się przeciwstawić, poprawiając grę po swojej stronie. To Polki musiały zaciekawić swoim stylem, a nie być trwać przy tym maksymalnie przewidywalnym dla rywalek.

Trzeba było grać taktyką "Madzia, ratuj!". Sztab wygrał Polkom seta

Nie pomagały w tym błędy popełniane jeden za drugim na zagrywce przy rozpoczęciu drugiej partii. Piłki ładowane w siatkę i na aut bolały, bo choć wcześniej Polki serwisem nie zachwycały, to starały się takich pomyłek i oddawania punktów rywalkom unikać. Z drugiej strony, to była raczej wskazówka, że chcą w tym elemencie bardziej zaryzykować. Tylko chyba za bardzo chciały, a za mało przynosiło to korzyści.

Środkowy fragment tego seta mógł zadowalać. Podbijane piłki, dobra współpraca pomiędzy zawodniczkami i gra systemem blok-obrona - to wszystko pozwoliło im najpierw odrobić straty do Włoszek, a potem uciec nawet na trzy punkty (14:11). Potem bardzo ucierpiało jednak przyjęcie Polek i spadła skuteczność lewego skrzydła, więc za Olivię Różański i Martynę Łukasik, trener Lavarini wprowadził Monikę Fedusio i Martynę Czyrniańską. Odważny ruch w pełni jednak nie pomógł. Może i przyniósł nieco korzyści, ale za mało, żeby wpłynąć na grę Polek w takim stopniu, w jakim tego potrzebowały. Lavarini wciąż dynamicznie reagował jednak na to, co działo się na boisku. Wrócił do Martyny Łukasik, której seria zagrywek pozwoliła Polkom walczyć o wygraną w secie w końcówce na równi z Włoszkami.

W grze Polek nie było wielkiej filozofii: przyjęcie było na zbyt słabym poziomie - zaledwie 21 procent pozytywnego odbioru piłek (!) - żeby grać ze środkowymi, a całe lewe skrzydło grało na zbyt małej skuteczności, żeby dogrywać tam kluczowe piłki, więc pozostawało wykorzystywanie błędów rywalek i nieśmiertelna taktyka "Madzia, ratuj!". W drugim secie Stysiak atakowała aż 16 razy, dostała od Joanny Wołosz tylko o jedną piłkę mniej niż cała reszta zespołu. Zdobyła jednak siedem bardzo ważnych punktów, a ostatnie akcje w swoim stylu dźwignęła mentalnie. Ale tego seta Polkom nie wygrała żadna z zawodniczek, a wzrok i reakcja sztabu na ławce rezerwowych (po meczu Lavarini wytłumaczył, że dotknięcie siatki zaznaczył wtedy na tablecie Krystian Pachliński). Zarządził challenge, sprawdził dotknięcie siatki przy drugiej piłce setowej dla Polek, i po chwili hala w Łodzi wybuchnęła radością. A sztab wreszcie zdobył tak decydujący punkt - blisko był już w tie-breaku z Tajkami, ale wtedy nie udało się wygrać tego seta ani spotkania.

Czyrniańskiej nie zadrżała ręka. A Lavarini nie dał zwiesić głów Polkom

Sprawdzała się przepowiednia Lavariniego: to poziom ataku okazywał się kluczowy. U rywalek z 60-procentowego pozytywnego przyjęcia udało się skończyć tylko 41 procent piłek. Czyli tyle, ile u Polek z trzy razy gorszej jakości przyjęcia. Jednak to Włoszki wróciły na boisko wściekłe i wróciły do kontroli nad tym spotkaniem. "Zostaw tę piłkę" - krzyknął jeden z kibiców do Jekateriny Antropowej. Ale ona, jak i pozostałe Włoszki nie słuchały, bo grały, jakby na boisku były w swoim świecie. Prowadziły nawet pięcioma punktami - 11:6. Po przebiciu się przez polski blok zza linii bocznej w pewnym momencie krzyczał nawet rozemocjonowany trener brązowych medalistek mistrzostw świata, Davide Mazzanti. Jego donośne "Vai!" musiała słyszeć cała hala, bo w tamtym momencie kibice na trybunach znów przycichli, jak po zakończeniu pierwszego seta.

Stefano Lavarini nie dawał jednak zwiesić głów swoim zawodniczkom. Znów czuć było, że potrzeba jego reakcji, a Włoch nie zawiódł. Wprowadził na boisko Kamilę Witkowską za Magdalenę Jurczyk, a ta niemal od razu - tak jak, gdy weszła na boisko przeciwko Niemkom - dwukrotnie punktowała blokiem. Polki bardzo podobnie jak seta wcześniej doszły Włoszki dopiero w końcówce. Pokazały jednak, że wszystko, co wcześniej, się nie liczyło. To one były królowymi kluczowych punktów. Martyna Czyrniańska, która skończyła ostatnią akcję, dała punkt na 25:23, obijając włoski blok i zareagowała głośnym, niecenzuralnym okrzykiem. Tak pozbyła się jednak emocji, które nie mogły być chyba większe niż w tamtym momencie. A młoda przyjmująca je jednak wytrzymała. Nie zadrżała jej ręka.

Powiedzieć, że sety wygrywane przez Polki były nielogiczne to nic nie powiedzieć. W trzeciej partii zawodniczki Lavariniego poszły o krok dalej niż w poprzedniej - z 18 procent pozytywnego przyjęcia wykręciły niewiarygodne 57 procent skuteczności w ataku. U Włoszek skuteczność w odbiorze piłek - 35 procent - odpowiadała tej w ataku - 36 procent. Tylko kręciły głowami przy zmianie stron. Nie mogły uwierzyć, że tak łatwo wypuszczały z rąk przewagi. Że w najważniejszych chwilach to ich rywalki grały jak niezłomne.

Triumfujący Lavarini został symbolem. Polki przebiły się przez ścianę własnych kłopotów

Kolejna i, jak się okazało, decydująca partia miała trzy odsłony. Pierwszą symbolizowała Jekaterina Antropowa ukrywająca twarz w dłoniach po tym, jak była zatrzymywana przez polski blok. Drugą Joanna Wołosz, która wierzgała nogami po kolejnych błędach po stronie Polek i gdy nieco malała ich przewaga nad Włoszkami. Trzecią był triumfujący i uśmiechnięty od ucha do ucha Stefano Lavarini, widzący, że gra jego drużyny i sytuacja na boisku się stabilizuje, a Polki zmierzają po zwycięstwo.

Po przebiciu się przez ścianę własnych kłopotów z poprzednich setów to Polki kontrolowały czwartą partię niemal nieprzerwanie. Nawet przyjęcie skoczyło do poziomu 56 procent, a atak wspiął się na 63. Wtedy liczby były już jednak nieważne. Liczyło się zwycięstwo i ta wielka chwila: awans na igrzyska olimpijskie po piętnastu latach oczekiwania.

- Jeśli Polki wygrają decydujące mecze u siebie na rok przed igrzyskami, to musi im dać niezwykłą motywację na sezon olimpijski - przekonywał kilka dni temu Vital Heynen. Był jednak jednym z malkontentów. Chwalił Polki, ale nie był przekonany, że stać je na taką grę. Wątpiłem i ja, więc teraz trzeba uderzyć się w pierś: Polki zrobiły to po mistrzowsku, wykorzystały swoją szansę i tego samego trzeba życzyć im w Paryżu. Wyjazd do Francji wyrwały sobie w sposób, w taki, że trudno będzie już kiedykolwiek w nie kompletnie zwątpić.

Więcej o: