W meczu z Włoszkami miała wejście smoka. "Podniosłyśmy broń z ziemi"

Agnieszka Niedziałek
- Serce podeszło mi do gardła, łzy zaczęły lecieć - tak Kamila Witkowska opisuje swoją reakcję po ostatniej piłce meczu z Włochami na wagę awansu na igrzyska w Paryżu. Przegrana z Tajkami podcięła skrzydła polskim siatkarkom, ale tylko na chwilę. - Nie złożyłyśmy broni, tylko podniosłyśmy ją z ziemi i walczyłyśmy dalej przez kolejne dni - zaznacza środkowa, która w niedzielę zaliczyła wejście smoka.

Droga polskich siatkarek do wywalczenia przepustki na igrzyska w Paryżu nie była usłana różami. Po niespodziewanej porażce z Tajkami 2:3 wielu zwątpiło, inni powątpiewali już po mistrzostwach Europy. Ale w trzech ostatnich meczach imprezy w Łodzi - teoretycznie najtrudniejszych - biało-czerwone wykazały się wielką wolą walki. Bo siatkarsko miały lepsze i gorsze momenty. Trener Stefano Lavarini mówił, że sobotnie zwycięstwo nad Amerykankami odniosły dzięki odwadze. Kamila Witkowska, która pojawiła się od trzeciego seta, niedzielny sukces tłumaczyła dwoma innymi czynnikami. Wygrana 3:1 zapewniła jej i koleżankom fetę z okazji wywalczenia wymarzonego biletu do Paryża.

Zobacz wideo Co z premiami dla siatkarzy? "Nie ma co liczyć na to, co w piłce"

Witkowska, która na początku sezonu kadrowego miała kłopoty zdrowotne, zastąpiła w niedzielę Magdalenę Jurczyk. Popisała się m.in. dwoma ważnymi blokami. Lavarini nie pierwszy i nie ostatni raz w czasie tej imprezy wykazał się trenerskim nosem. A co czuła tuż po ostatniej piłce tego meczu Witkowska?

- Serce podeszło mi do gardła, łzy zaczęły mi automatycznie lecieć i mówię do dziewczyn: "Jedziemy do Paryża. Nie wierzę, że to się wydarzyło" - relacjonuje dziennikarzom Witkowska.

I potwierdza, że właśnie spełniło się jej największe sportowe marzenie. O swojej roli w niedzielnym spotkaniu skromnie mówi, że nie czuje, aby to było wejście smoka.

- Cieszę się, że mogłam dołożyć jakąś małą cegiełkę do tego, że wywalczyłyśmy ten bilet - rzuca.

Jako czynnik decydujący o tym zwycięstwie wskazuje dwa elementy - koncentracją i wielką wiarę.

Mecz z Tajlandią (2:3-red.) podciął nam trochę skrzydła, bo liczyłyśmy na to, że uda nam się z tym zespołem wygrać. Ale do samego końca wierzyłyśmy, że ten bilet możemy tu zdobyć. I tak się stało. Nie złożyłyśmy broni, tylko podniosłyśmy ją z ziemi i walczyłyśmy dalej przez kolejne dni - podkreśla.

Nie kryje, że wraz z koleżankami z kadry cały czas miały z tyłu głowy myśl o ogromniej stawce niedzielnego meczu z Włoszkami.

- Cały czas byłyśmy myślami przy tym, że to "być albo nie być". Trochę śledziłyśmy mecz Niemek z Amerykankami przed naszym spotkaniem. Ale wiedziałyśmy, że wszystko mamy w swoich rękach i nie możemy liczyć na nikogo innego, tylko wziąć sprawy w swoje ręce i doprowadzić ten turniej do końca. I tak się wydarzyło - podsumowuje.

O samym zakończonym już turnieju kwalifikacyjnym mówi, że pokazał on, iż Polki są zespołem, który puka już do drzwi, za którymi są czołowe drużyny świata.

- Wiadomo, mistrzostwa Europy troszeczkę nam nie wyszły, ale udowodniłyśmy, że kwalifikacje możemy wygrać. Chociaż przed samymi kwalifikacjami pewnie nie za dużo osób na to postawiło - przyznaje z uśmiechem Witkowska.

Więcej o: