Niewiarygodne sceny w meczu Polek. Znakomita reakcja Lavariniego

Jakub Balcerski
Drugi z rzędu horror i tie-break polskich siatkarek na kwalifikacjach olimpijskich w Łodzi tym razem zakończył się wybuchem radości na trybunach łódzkiej Atlas Areny. Oczywiście to połowicznie pozytywny wynik: bo kolejna strata punktów oznacza, że szanse na awans na igrzyska bezpośrednio z tego turnieju znów zmalały, ale to, jak Polki wyrwały zwycięstwo i jakich decyzji wreszcie dokonywał trener Stefano Lavarini, naprawdę mogło ucieszyć.

Oddech ulgi po ostatnim punkcie - bloku Martyny Czyrniańskiej - w meczu z Niemkami dla Polek słychać było chyba aż w Paryżu. Zawodniczki Stefano Lavariniego znów znalazły się pod ścianą - przegrywały już 0:1 i 9:13, a potem musiały walczyć o zwycięstwo w tie-breaku. Decydująca partia napisała jednak inny scenariusz niż w środę przeciwko Tajkom. Wtedy nie udało się już wyrwać zwycięstwa, tym razem to Polki mogły się cieszyć wygraną 3:2 (20:25, 27:25, 25:21, 22:25, 15:12). Choć straciły ważny punkt i już nie wszystko do końca turnieju będzie zależało tylko od nich, to wciąż w nim żyją: nadal mają szanse na awans na igrzyska.

Zobacz wideo Co z premiami dla siatkarzy? "Nie ma co liczyć na to, co w piłce"

Lavariniemu przed meczem "chodziła" noga. W hali aż czuć było cięższe powietrze

Końcówkę rozgrzewki swoich zawodniczek Stefano Lavarini obserwował na siedząco, z założonymi rękami. Noga mu "chodziła", chwilami podrywał się, żeby porozmawiać ze swoim sztabem. Ewidentnie chciał, żeby ten mecz już się zaczął. Niemki wspomagane przez geniusza przygotowania do meczu, Retta Larsona, tańczyły, machały rękami, podskakiwały. Wszystko wspólnie, w grupie. Za to Polki ostatnie chwile przed spotkaniem spędziły raczej osobno, bez wielu uśmiechów i żartów, ale pełne skupienia i skoncentrowane.

W Atlas Arenie czuć było cięższe powietrze. Zgęstniało po środowej niespodziewanej porażce. To przez wagę piątkowego spotkania z Niemkami. W końcu to było tak naprawdę spotkanie o życie - porażka oznaczała, że żeby awansować na igrzyska z turnieju w Łodzi, zajmując jedno z dwóch najwyższych miejsc w tabeli, trzeba byłoby wygrać oba spotkania z najtrudniejszymi rywalami - Amerykankami i Włoszkami.

Na trybunach od pierwszej piłki Polki wspierało też o wiele więcej kibiców - co najmniej ponad osiem tysięcy. "Mazurek Dąbrowskiego", przy którym publikę tylko delikatnie wspierał podkład, musiał robić wrażenie, także na przeciwniczkach. Ale to wszystko Niemki zostawiły za sobą przed wejściem na boisko. Tam nie czuły już żadnego respektu do rywalek.

Spirala błędów. Polki znów zaczęły tak, jak nie lubi tego Lavarini. Nie działały nawet największe atuty

Zaczęło się niemalże od deja vu. Polki znów słabo weszły w spotkanie i przegrywały aż 0:4. Już po meczu z Tajkami - w nim było 0:6 w pierwszym secie - Stefano Lavarini mówił, że nie podobało mu się, z jakim nastawieniem jego zespół zaczął grę. W piątek nic się nie zmieniło. Kontrolę od pierwszej piłki miały Niemki, to one grały pewniej. A Polkom brakowało jakichkolwiek argumentów.

Ich skuteczność w odbiorze piłki była na poziomie zaledwie 30 procent pozytywnego i 10 perfekcyjnego przyjęcia. Najłatwiejszym celem była Martyna Czyrniańska, która nie przyjęła dobrze żadnej z pięciu uderzanych w jej stronę piłek. Od tego zaczynała się spirala błędów. Kiepsko funkcjonowała obrona, a atak na skrzydłach był po prostu fatalny - każda z zawodniczek skończyła tylko po dwie piłki, więc ogółem skuteczność wyniosła tylko 32 procent. Polskie skrzydła kończyły mniej niż jedną trzecią piłek, które kierowała do nich Joanna Wołosz, a po podwójnej zmianie także Katarzyna Wenerska.

Nie działał nawet blok, którym udało się zapunktować tylko raz. Rywalki oddały im osiem punktów własnymi błędami, ale Polki kompletnie tego nie wykorzystały. Ich jedynym jasnym punktem były ataki Agnieszki Korneluk, ale przyjęcie i czytelność gry w przypadku wykorzystywania tylko środka nie pozwalały grać do niej więcej niż pięć razy, choć pomyliła się tylko przy jednej piłce. Poza tym widzowie w Atlas Arenie mieli widok na wielopoziomową katastrofę.

Lavarini "odpalił się" i podejmował radykalne decyzje 

Po zmianie stron niestety nie było wiele lepiej. Pierwszy raz znalazły się pod ścianą. Przy stanie 8:12, gdy u Polek dalej działało niewiele, "odpalił się" zatem już sam trener Lavarini. Na czasie ruszył do zawodniczek z prawdziwą litanią: całą listą tego, co powinny poprawić. Jakby nie mógł już znieść tego, co widzi. Po wielu piłkach odwracał z resztą wzrok z boiska i spacerował wokół bariery oddzielającej od niego ławkę rezerwowych, musiał rozchodzić to, czego przed chwilą był świadkiem.

To był moment na kluczowe, radykalne decyzje. Za chwilę mogło być już za późno - i na reakcje i na odrabianie strat, więc Lavarini się nie hamował. Widząc, jak trudno układa się Polkom gra z Joanną Wołosz nie zawahał się i dokonał zmiany na pozycji, a na dłużej do gry wprowadził Katarzynę Wenerską. Nie było tak, że gra poukładała się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale stopniowo było w niej coraz mniej chaosu. Krok po kroku udawało się odbudowywać także pewność siebie zespołu - była gra punkt za punkt, a publiczność pomagała kadrze nakręcać się chwilami na prowadzeniu. Głośno słychać było setki głosów wyśpiewujących o "setkach miraży" i "swoim kawałku podłogi".

Były i zalety w poszczególnych elementach gry. Najbardziej plamę po poprzedniej partii zamalowywała Martyna Czyrniańska. Skończyła aż sześć z ośmiu piłek, do tego pomogła nieco agresywniejszą zagrywką. Była właściwie jedyną, która w tym elemencie sprawiała nieco problemów Niemkom - tylko ona zdobyła tak punkt. Ale gdy Polkom "siadła" zagrywka, to wracały problemy z przyjęciem, czy grą w obronie. Na końcówkę partii trzeba było wybrać taktykę "Magda, ufam Tobie". I tak jak Stysiak dała cztery piłki setowe, tak po chwili problemy z odbiorem i dogrywaniem piłek były tak duże, że nawet największa broń Polek sobie z nimi nie radziła.

Lavarini był tak zdeterminowany, żeby zamknąć tego seta, że na chwilę wprowadził na boisko za Stysiak Olivię Różański, w razie gdyby Niemki znów ryzykowały zagrywką. To już było szaleństwo, a ten zabieg się nie udał - przyjmująca dostała piłkę w ataku, ale jej nie skończyła. Nerwy przy grze na przewagi lepiej utrzymały jednak Polki i zwycięstwo w tym secie udało im się wyrwać dzięki atakom Czyrniańskiej. Niemoc na koniec smakowała gorzko, ale liczyło się tylko, żeby złapać oddech dzięki wygranej partii. A jak wygranej to już trzeba było odłożyć na bok.

Polki miały jedną bohaterkę. Uciekły Heynenowi spod topora

I się udało - złapać oddech, ale też rytm i świeżość w grze. To już nie były te same Polki: nawet w trudnych momentach wyglądały o wiele pewniej, swobodniej na boisku. Ich trener starał się jednak zachowywać czujność. Lavarini przy stanie 15:11 dla Polek po piłkach ładowanych przez Niemki w aut zbierał te, które mógł i wręcz wykopywał do dziewczynek podających je siatkarkom, siedzących przy bandach. Jakby bał się, że zaraz z Polek uleci energia i stracą zyskaną przewagę. Cóż, niestety, miał rację.

Trzeba było reagować. Choć patrząc na liczby - 60 procent w ataku i dwa bloki - trzeba powiedzieć, że Agnieszka Korneluk grała dobre spotkanie, to Lavarini zauważył, że jego drużyna potrzebuje czegoś innego. Wprowadził na boisko Kamilę Witkowską, a ta pierwsze, co zrobiła po zmianie, to zablokowała Niemki. I obudziła polski blok - z trzech punktów po dwóch setach w tym elemencie w jedną partię udało się zdobyć aż pięć.

W tamtym momencie Polki miały jednak jedną bohaterkę: Martyna Czyrniańska dołożyła kolejne sześć skończonych ataków z ośmiu dogranych do niej piłek. W tym tę najważniejszą: dającą ostatni punkt na wagę wygranej i prowadzenia 2:1. Ola Szczygłowska aż wskoczyła po tym ataku na Czyrniańską i uwiesiła się jej na szyi. Radość była uzasadniona - Polki wreszcie uciekły spod topora zespołu Vitala Heynena. I chyba także własnych oczekiwań. Wreszcie choć na chwilę przestało im zagrażać, że te je przygniotą.

Kibice siedem razy wydali nieznośny pomruk. Niesamowite, że Polki w ogóle mogły wyrwać zwycięstwo

Polki złapały nawet lepsze humory. Po jednej z piłek cudem podbitych przez Marię Stenzel Magdalena Stysiak ze śmiechem prezentowała jej, jak wyglądała jej ręka, gdy libero opadała na boisko. Niestety, wynik sprawił, że miny znów stały się poważniejsze, a w końcówce w miejscu zastygły nawet roztańczone, ciągle dopingujące Polki oklaskami rezerwowe.

Teraz to Niemki złapały świetny moment swojej gry - miały 63 procent skuteczności pozytywnego przyjęcia i 60 procent skończonych piłek w ataku. Polkom bardzo trudno było je zatrzymać, zwłaszcza gdy same miały w tych elementach skuteczność tylko nieco powyżej 40 procent. Przycisnęły zagrywką - zdobyły dwa asy, ale traciły do rywalek w bloku, czy odporności na własne błędy. To ich niemoc zdecydowała, że o losach wygranej miał zadecydować drugi z rzędu dla obu zespołów - Niemki w środę grały pięć setów ze Słowenią - tie-break.

Symbolem początku piątej partii mógłby zostać pomruk, który z zawodu po autowych lub zatrzymujących się na siatce zagrywkach słychać było z trybun. Był regularny, przykry i nieznośny. Polki starały się go zamienić na celebrowanie bloków, albo radość po dobrych atakach, ale on wciąż wracał. Pojawił się aż siedem razy.

To były niewiarygodne, rzadko widywane sceny. I niesamowite, że Polki i tak były w stanie pozostać w walce o wygraną. W końcu Niemki po bardzo dobrym fragmencie spotkania i grze w przewadze, albo na równi z Polkami, popełniły kluczowy błędy - najpierw dający ich rywalkom piłkę meczową, a potem blok Martyny Czyrniańskiej kończący mecz i wprawiający polski zespół, jak i całą łódzką halę w ekstazę.

Zuafanie Lavariniego kluczowe. Polki zaliczyły sprawdzian, ale coraz mniej zależy tylko od nich

Duże brawa należą się Stefano Lavariniemu. Włocha wielu - zresztą słusznie - krytykowało za to, jakie błędy popełniał decyzjami w kluczowych momentach poprzednich spotkań. Tym razem liczyło się to, jak zaufał swoim siatkarkom. Na początek Martynie Czyrniańskiej, która wskoczyła do wyjściowego składu za Olivię Różański i zagrała swoje drugie świetne spotkanie w turnieju. Potem, gdy trzeba było wprowadzić Katarzynę Wenerską za Joannę Wołosz, ale i kapitan Polek dać kilka szans przy ustawieniach i piłkach, w których lepiej się sprawdzi. Nawet krótkie zmiany, gdy Lavarini widział, że trzeba zrobić jedno przejście, skończyć jedną piłkę, nie były dziś pozbawione sensu. Bez jego dobrych decyzji i właśnie zaufania, którym obdarzył zawodniczki chyba bardziej niż w jakimkolwiek dotychczasowym meczu turnieju, tego zwycięstwa mogłoby nie być. Tak, jak nie było tego z Tajkami.

Cały ten mecz był kolejnym trudnym momentem do przetrwania dla Polek. Testem, ale takim, w którym jeśli nie zdasz, możesz zginąć. Zaliczyły pierwszy kluczowy sprawdzian, ale to dopiero początek wyzwań. Jeśli chcą awansować na igrzyska w Paryżu, muszą wygrać dwa kolejne spotkania. Jeśli nie uda się ograć i Amerykanek, i Włoszek, to trzeba patrzeć na to, która z nich przegra ich bezpośrednie spotkanie i liczyć, że do końca turnieju dobrze będzie wiodło się Niemkom.

Niestety, coraz mniej zależy tylko od Polek. Ale jeśli będziemy musieli liczyć, to do pozostałych meczów usiądziemy z kalkulatorem bez zająknięcia. Swoją walką Polki pokazały, że nadal warto w nie wierzyć. Nawet jeśli nie da się nie zauważyć, z jakimi problemami pokonały kolejną przeszkodę.

Więcej o: