O grze polskich siatkarek w meczu z Tajkami na kwalifikacjach olimpijskich można powiedzieć wszystko, ale nie to, że była równa. Po fatalnej pierwszej partii bez chwili na prowadzeniu przyszedł najwyżej wygrany set za kadencji Stefano Lavariniego. Ale to nie koniec, bo gdy wydawało się, że Polki przejęły kontrolę nad spotkaniem, to przegrały kolejną partię do 22. I choć doprowadziły do tie-breaka, to w nim Tajki okazały się lepsze. To bolesna, trudna do zrozumienia porażka, którą Polki bardzo komplikują sobie życie w walce o Paryż.
Pierwszy set był jedną, wielką klęską polskiej drużyny. Tajki nawet na chwilę nie straciły prowadzenia, a zaczęły od przewagi 6:0. U Polek nie funkcjonowało praktycznie nic - aż dziw, że w statystykach zapisano tylko pięć niewymuszonych błędów. Skończyły tylko jedną piłkę na lewym skrzydle, a niezła skuteczność Agnieszki Korneluk i Magdaleny Stysiak nie wystarczała.
Był chaos, zupełny brak kontroli, a rywalki chwilami robiły, co chciały. Atuty, którymi Polki do tej pory ogrywały przeciwniczki, zniknęły albo zostały zredukowane do minimum. W tej partii Polki nie były nawet blisko kontaktu z Tajkami. Stały zszokowane tym, z jaką łatwością to zespół po drugiej stronie znajduje sobie przestrzeń na ich części boiska. Drużyna z Azji grała agresywnie, cierpliwie i momentami bezlitośnie. Czyli tak, jak można było się spodziewać. One robiły swoje, Polki zawodziły.
Po zmianie stron Polki były nie do poznania. Grały jak z nut. Jakby pierwszego seta nie było. Rywalki zdobyły tylko siedem punktów, zaledwie jeden po błędzie zawodniczek Lavariniego. To była niemal idealna partia - 80 procent w przyjęciu, tylko cztery nieskończone piłki w ataku. Nie dało się na beznadziejną grę na otwarcie spotkania odpowiedzieć w lepszy sposób.
Złość Polek sprawiła, że poziom gry wzrósł momentalnie. A Tajkom jakby ktoś wyjął wtyczkę. 20 procent skuteczności pozytywnego przyjęcia i zaledwie 26 procent skończonych piłek to był dla nich absolutny koszmar. Dla Stefano Lavariniego ten set był wręcz rekordowy - 25:7 to najwyżej wygrana partia przez Polki za kadencji Włocha. Wreszcie mógł odetchnąć.
Jednak tylko na chwilę. Gdy wydawało się, że Polki już na dobre odzyskają kontrolę nad spotkaniem, w trzeciej partii wróciły demony z pierwszej partii. Spadła skuteczność na przyjęciu (na 52 procent pozytywnego odbioru piłek), słabiej funkcjonował system blok-obrona i zagrywka, którą po trzech punktach z trzeciej partii, tym razem Polki punktowały tylko raz. Znów rozczarowywały, a w kluczowych momentach na dużo pewniejsze siebie wyglądały Tajki. Gra Polek w tamtym momencie była kompletnie niezrozumiała.
Drużyna Stefano Lavariniego znalazła się pod ścianą. Po przegraniu trzeciego seta tu nie chodziło już tylko o doprowadzenie do tie-breaka, bo to byłoby jedynie minimalizowaniem strat. Potrzeba było zwycięstwa, bo to one są najważniejsze w tabeli. Punkt Polki i tak już straciły (choć porażka za dwa, a nie trzy, pozwoliła im utrzymać szanse na awans w przypadku zwycięstwa z Niemkami i gorszym w bezpośredniej walce Amerykanek i Włoszek), trzeba było liczyć, że nie jest za późno, żeby odwrócić losy spotkania.
Niestety, było za późno. Kluczową postacią polskiego zespołu na decydujące momenty stała się Martyna Czyrniańska. Przyjmująca zmieniła Olivię Różański już w pierwszym secie spotkania. Sama decyzja Lavariniego zabrała z boiska zawodniczkę, w którą Tajki trafiały, jak chciały, a jednocześnie pozwoliła na wprowadzenie siatkarki o wiele ciekawszej pod względem różnorodności w ataku. Jednak nawet dobry występ Czyrniańskiej - 62 procent skuteczności w ataku i łącznie 17 punktów zdobytych do końca spotkania - nie pozwoliły Polkom na czwarte zwycięstwo.
Nie można Polkom odmówić tego, że walczyły: czwartą partię przegrały do 23, a tie-breaka do 12. Wyciągały piłki w obronie, ile mogły, starały się odłożyć na bok słabości, ale niestety tego wieczora wygrała ich niemoc. To zwyczajnie nie wystarczyło na ciągle napędzające się Tajki. Ich siła w środę okazała się kluczowa, żeby stanąć ponad zmagającymi się ze swoimi problemami Polkami.
Ta porażka mocno komplikuje sytuację Polek. Na trzy mecze do końca turnieju mają o jedno zwycięstwo mniej niż Włoszki i Amerykanki. Wciąż mają wszystko w swoich rękach i nogach: jeśli wygrają wszystkie trzy spotkania, to na pewno zdobędą upragniony bilet do Paryża. Ale już przed tą porażką to był raczej jeden z tych scenariuszy bardzo trudnych do zrealizowania. Niemalże niemożliwych. Nadal może im wystarczyć także wygrana tylko w jednym z najtrudniejszych spotkań - z przegranym bezpośredniego meczu Amerykanek i Włoszek, ale taki scenariusz będzie można rozpatrywać, dopiero gdy Polki pokonają Niemki w piątkowym spotkaniu kwalifikacji. Na razie Polki nie wyglądały na zespół, który stać na wygraną z USA lub Włochami. I same utrudniły sobie sprawę awansu na turniej olimpijski.
U zawodniczek i sztabu pojawiły się łzy, koszulki naciągnięte na twarz i spore emocje: ale raczej smutek i rozczarowanie, niż wściekłość. Czuć, ile waży ta porażka. Teraz pozostaje liczyć, że zespół Lavariniego się pozbiera i dokona cudu. Nie odbieramy im szans, ale podkreślamy to, z czego one doskonale zdają sobie sprawę: że do zajęcia jednego z dwóch czołowych miejsc w grupie, które dałyby im awans na igrzyska, jest bardzo daleko.