Słoweńscy siatkarze znów pokazują, że ani duże zawirowania i trudności wewnątrz drużyny, ani napór i siła rywali nie są w stanie ich łatwo złamać. Rok temu tuż przed mistrzostwami świata, które współorganizowano w ich kraju, doszło do zmiany trenera. Występ zakończyli na czwartym miejscu, najlepszy w historii. Teraz w mistrzostwach Europy grają z "fałszywym" atakującym i są już w półfinale. Oba starty łączy Gheorghe Cretu. Zatrudniony tuż przed MŚ trener podkreśla gotowość na poświęcenie swoich zawodników. Choć jest więcej szkoleniowców, którzy w swojej pracy wychodzą poza skupianie się wyłącznie na siatkówce, to chyba nikt nie przesunął tej granicy tak mocno jak on.
W środowisku siatkarskim można usłyszeć, że Cretu jest bardzo aktywny w mediach społecznościowych. Podobno komentuje i reaguje na wpisy nie tylko swoich obecnych zawodników, ale też tych, z którymi już od dawna nie pracuje. Nie sposób znaleźć na tym poziomie drugiego takiego szkoleniowca. Dla niego jednak to coś zupełnie oczywistego.
- Cały czas mam dobre relacje z moimi byłymi zawodnikami. Mam też kontakt z ich rodzinami. Kiedy pracuję z jakąś drużyną, to staję się częścią jej życia. Nie jest tak, że pojawiam się w hali pięć minut przed treningiem i pięć minut po nim uciekam do domu. Wykonuję moją pracę w sposób, w jaki ja sam chciałbym być traktowany jako zawodnik - tłumaczy małej grupce polskich dziennikarzy w Rzymie.
Jak dodaje, wciągnął do tego również swoich bliskich. - Nawet moja rodzina jest w to wszystko zaangażowana - moja żona i córka. To, co robię, jako trener dotyczy nie tylko siatkówki. W klubach czy w reprezentacji spędzamy ze sobą długie miesiące, podróżujemy po świecie, więc moja rola nie może sprowadzać się tylko do tego, żeby mówić im, jak grać w siatkówkę.Są młodzi zawodnicy, którzy też potrzebują wsparcia ode mnie jako trenera, ojca, przyjaciela czy nauczyciela. - argumentuje 55-latek.
A po chwili wyjaśnia, dlaczego przykłada do tego tak dużą wagę do interesowania się także życiem prywatnym swoich graczy. Okazuje się, że jemu bardzo tego brakowało na początku kariery, kiedy stawiano na twarde wychowanie młodych zawodników.
- Nauczono mnie tak, że mam być jak żołnierz - przyjść na trening i wykonywać swoje obowiązki bez mrugnięcia okiem. Dostawałem maksymalnie jedną pochwałę na miesiąc. Czasy się zmieniły. Edukacja, świadomość, jak kreować zawodników, budować ich pozycję w drużynie też jest dziś inna - zwraca uwagę Rumun.
Trudno powiedzieć, czy wszystkim siatkarzom odpowiada taki styl pracy, ale wielu to docenia. Jednym z nich jest Łukasz Kaczmarek. Pracowali razem w dwóch klubach PlusLigi - najpierw w Cuprum Lubin, a następnie w Zaksie Kędzierzyn-Koźle. Za drugim podejściem wygrali m.in. Ligę Mistrzów.
- Gdyby nie on, to nie byłoby mnie w tym miejscu, w którym jestem. Zmienił mi pozycję, ukierunkował mnie na odpowiednie tory. Wiele mu zawdzięczam. Jest świetnym trenerem, znakomitym psychologiem. Ma świetne podejście do zawodników - wyliczał atakujący reprezentacji Polski.
Gdy wspominamy Cretu, że siatkarz ten jest bardzo mu wdzięczny za całe otrzymane wsparcie, to ten żartobliwie rzuca, że niczego takiego nie pamięta.
Kaczmarek w ostatnich latach w kadrze był zawsze zmiennikiem Bartosza Kurka. Nie brakowało też w ostatnich latach opinii, zgodnie z którymi warto byłoby dać szansę w roli rezerwowego na tej pozycji innym graczom. W tym sezonie jednak Kaczmarek potwierdził w pełni swoją wartość, co jest tym cenniejsze z uwagi na wcześniejsze kłopoty zdrowotne Kurka i obecne jego problemy z powrotem do formy.
- Jeśli dobrze pamiętam, to ten facet trzy razy wygrał LM, będąc na boisku. Dlatego nie jest dla mnie zaskoczeniem, że teraz jest pierwszym atakującym polskiej kadry. Zasłużył, by być w tym miejscu, bo ciężko na to pracował latami. Jego osiągnięcia mówią same za siebie. Zawsze był gotowy do wejścia na boisko, gdy tylko drużyna go potrzebowała. Po czwartkowym meczu możemy się uściskać, ale zanim wyjdziemy na boisko, będę patrzył na niego jak na rywala i będę chciał skopać mu tyłek - dodaje z uśmiechem szkoleniowiec.
On w reprezentacji Słowenii tego lata - wobec kontuzji Toncka Sterna - ma właśnie problem z pozycją atakującego. W ramach zastępstwa posyłani są na nią nominalni przyjmujący.
- Jaka była ich reakcja? Nie było żadnej. Jeśli zdecyduję, że wystawię tam rozgrywającego lub libero, to reakcją profesjonalnego zawodnika jest dawanie z siebie wszystkiego. Tak też robili moi gracze. Wiedzą, że robią to dla Słowenii. Chcą jechać na igrzyska i zrobią wszystko, by wykorzystać wszelkie opcje, by grać w siatkówkę na wysokim poziomie. I na razie robią to dobrze - podkreśla trener półfinałowego rywala Polaków w ME.
Początki jego pracy z tym zespołem też trudno uznać za całkiem typowe. Przejął zespół zaledwie dwa tygodnie przed MŚ, które Słoweńcy organizowali razem z Polską. Kilka tygodni później cieszyli się z czwartego miejsca, najwyższego w historii.
- Nie uważam, by byli w kryzysie, gdy do nich dołączyłem. Fakt, mieli niełatwy czas, bo kilku ważnych zawodników miało problemy i dołączyło trochę później. Trudno było sobie z tym poradzić. Kiedy organizujesz u siebie MŚ, to każdy oczekuje, że będziesz w świetnej formie przed turniejem. W pewnym momencie działacze uznali, że już wystarczy i podjęli decyzję, by do mnie zadzwonić. Byłem zaciekawiony. Lubię wyzwania. Wiedziałem, że to szaleństwo, by podjąć się tego przed MŚ i wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co się wydarzy, ale kocham moją pracę i wiedziałem, że poznam niesamowite osobowości - opowiada 55-latek.
Jak dodaje, Słoweńcy dali mu się poznać jako ludzie gotowi do wielkiego poświęcenia. Uważa też, że w ostatnich miesiącach wzmocniona została więź między siatkarzami i sztabem szkoleniowym.
- Walczymy o ten sam cel. Oni rozumieją, że każdego dnia jesteśmy tam po to, by im pomóc. By się wzmacniali. Zwłaszcza jeśli masz chłopaków, którzy są po kontuzjach czy operacjach. Niektórzy muszą zaakceptować grę na innej pozycji. Dostrzegamy to poświęcenie i wszystko idzie do przodu - ocenia.
Droga do półfinału ME jego zespołu nie była prosta, ale dotarli po raz trzeci z rzędu do tego etapu. Cretu mówi wprost - nie ma opcji, by usprawiedliwiać się jedynie gorszą grą. Wymaga od zawodników kontynuowania walki do końca mimo wszelkich niedogodności. Wydaje się, że z dobrym skutkiem, bo statystyk reprezentacji Polski Marcin Nowakowski opisuje ich właśnie jako rywala, który zapewnia wielki sprawdzian cierpliwości.
- Ich znakiem firmowym jest przede wszystkim gra blokiem, asekuracja, mała liczna błędów, ponawianie akcji i bardzo duża cierpliwość. Są naprawdę niewygodnym przeciwnikiem właśnie z uwagi na to, że nie da się ich łatwo złamać. Właściwie w ogóle nie da się ich złamać. Nawet gdy przegrywają, to cały czas walczą tak samo. Grają też bardzo dobrze w obronie i wybijają piłkę po rękach tak, że nie da się nic zrobić. Przekonaliśmy się o tym niedawno podczas Memoriału Huberta Wagnera - tłumaczy w rozmowie ze Sport.pl członek sztabu szkoleniowego Biało-Czerwonych.
Zwraca też uwagę na celność ruchu, jaką była zamiana na pozycji "fałszywego" atakującego. Klemena Cebulja zastąpił Rok Mozić. I choć Nowakowski zapewnia, że polska drużyna narodowa nie wierzy w przywoływaną przez część dziennikarzy i kibiców klątwę Słowenii w ME, to ma świadomość jakości przeciwnika. Do tego, że w ostatnich latach w tej imprezie Słoweńcy mieli patent na Biało-Czerwonych, wagi nie przywiązuje też Cretu.
- To nie ma znaczenia dla mnie i Nikoli Grbicia (trenera Polaków - red.). Na boisku nie będzie tych samych zawodników, niektórych graczy w ogóle nie ma już w kadrze. To dwie zupełnie różne drużyny, z innymi trenerami, innym stylem gry. Historia to historia. W tym wypadku jest miła, ale to tylko historia. Nie ma ona nic wspólnego z nasza grą teraz i tym półfinałem - zapewnia.
A weryfikacja słów szkoleniowca Słoweńców nastąpi wieczorem.