Joanna Wołosz: Tak. Zawsze przy powrocie po kontuzji człowiek do końca nie jest pewny swojego ciała. Automatyzmy będą dopiero wracały. Wydaje mi się, że z tym bardziej związany jest stres, i on jest cały czas. Niby zdrowotnie wszystko jest u mnie już ok, ale jeszcze brakuje tego grania, minut spędzonych na boisku. Ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Przede wszystkim cieszę się, że wróciłam, mogę trenować i grać.
Mam taką lekką blokadę w obronie, bo właśnie w ten sposób nabawiłam się urazu. Ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Wiem też, jak ta ręka reaguje po ciężkim treningu, zajęciach w siłowni czy po meczu. Nic złego się nie dzieje i to mnie uspokaja. Z każdym treningiem mogę sobie pozwolić na więcej.
Zdarzały się wcześniej przeciążeniowe urazy, ale takie, które wymagały tylko dnia czy dwóch dni przerwy lub łagodniejszej formy treningu. To była moja pierwsza dłuższa przerwa. Całe szczęście nie było to nic na tyle poważnego, by skończyło się operacją. Wystarczyła sama rehabilitacja i zabiegi fizjoterapeutyczne. To jednak dla mnie coś nowego, pojawiły się nowe odczucia, nowe myśli. Dotyczącego tego, jak to wszystko będzie wyglądało.
Tak było. Konsultowałam się z kilkoma osobami, do których mam zaufanie. Dzięki nim podjęłam taką, a nie inną decyzję dotyczącą leczenia. I całe szczęście, bo zabieg tylko wydłużyłby przerwę, a nie był potrzebny. Dobrze mnie zdiagnozowano.
Nie, ale z uwagi na moją pozycję na boisku miałam obawy, że może ręce nie będą potem działały tak, jak wcześniej. Bo to zawsze jest ingerencja chirurgiczna w ciało. W ręce jest wiele bardzo małych chrząstek i kosteczek. To skomplikowane. Bałam się tego.
Nie. Tu miałam spokój. Wiedziałam, że współpracuję z dobrymi fachowcami, ale też, że muszę się uzbroić w cierpliwość. Myślałam, że potrwa to 10 dni, a trochę się wydłużyło.
Trzy tygodnie samej rehabilitacji i potem kolejne trzy powrotu do siatkówki. Trochę zeszło. Wiadomo, ręka musiała się zaadaptować znów do grania, co też nie było łatwe. Odbijanie było wtedy takie w cudzysłowie.
Jak dziewczyny grały przedostatni turniej fazy interkontynentalnej LN. Wtedy zaczęłam trenować trochę poważniej (uśmiech).
Pewnie, że tak. Może nie wszystkie, ale te bardziej interesujące jak najbardziej. Wstawałam wtedy lub dłużej byłam na nogach. Cieszyłam się i byłam dumna z dziewczyn, że tak fajnie grały.
Finał Ligi Mistrzyń. Oglądałam go jednym okiem.
To bardziej bolało. W przypadku LN oglądałam te spotkania i nie czułam wielkiego smutku. Wiadomo, fajny byłoby tam być razem z dziewczynami. Ale cieszyłam się przede wszystkim, że tak dobrze sobie radziły. Autentycznie się z tego cieszyłam.
Taki sukces nakręca bardzo pozytywnie. Widać u dziewczyn pewność siebie i entuzjazm. Poczucie, że ciężka praca daje efekty i nagrodę. Widać to. Myślę, że Malwina Smarzek, której nie było w kadrze w ubiegłym roku, mogła po dołączeniu trochę inaczej to odbierać niż ja. My tworzyłyśmy już tę naszą atmosferę w zeszłym sezonie i było mi na pewno łatwiej wejść teraz w grupę. Poczułam się naturalnie, gdy do niej wróciłam.
… rewelacyjnie.
Raczej nie. Pojawił się stres, że jak coś dobrze funkcjonuje, to nie warto zmieniać, ale też znam swoją wartość i wiem, na jakim poziomie mogę grać. Mam takie przeświadczenie, że mogę tylko i wyłącznie pomóc zespołowi. Kasia wykonała świetną robotę i będzie dalej ją wykonywała. Myślę, że z perspektywy trenera dobrze mieć taki ból głowy. Mieć dwie dobre rozgrywające, z którymi zespół dobrze funkcjonuje. Wydaje mi się, że to tylko i wyłącznie na plus. Jedyne, co mogę od siebie powiedzieć, to jeżeli cokolwiek nie wyjdzie, to wiadomo, na kogo spadnie wina. Gdy będę na boisku, to będzie pewnie moja wina, jeśli coś się ewentualnie nie uda. "Bo z Kasią było tak, a z Asią już nie jest".
Jestem do tego przyzwyczajona. Zawsze tak było i będzie. Muszę się też na to przygotować i starać się robić swoją robotę najlepiej jak potrafię.
Myślę, że to jeszcze nie. To musi być chyba coś lepszego (uśmiech)
Wtedy może by do nas dołączył. Trener akceptuje te nasze małe szaleństwa, ale też wydaje mi się, że on swoją postawą daje nam dużo pewności siebie.
Sądzę, że to my poszłyśmy za trenerem i nauczyłyśmy się go. Zaufałyśmy mu i mamy wiarę w jego warsztat oraz pracę, którą z nami wykonuje. W tym upatrywałabym zmiany, a nie w tym, że on się do nas dopasował. Wręcz przeciwnie. Trochę nam otworzył oczy. Dzięki tej pracy, którą wykonuje z nami, to wszystko idzie do przodu.
Mam taką nadzieję. Dziewczyny nieraz były w tarapatach, a wygrywały mecze. Na pewno to doświadczenie - granie ważnych spotkań - jest kluczowe. W niedawnych trzech meczach towarzyskich z Turczynkami nie wszystko szło po naszej myśli, ale prezentowałyśmy się na ich tle moim zdaniem bardzo dobrze. Nie ma takiej przepaści jak kiedyś. Zawsze Turcja była wyżej od nas, a teraz ten dystans jest troszeczkę mniejszy. Wydaje mi się, że te ostatnie mecze - i wcześniejsze również - przygotowują nas do tego, że jak się będzie nam palił grunt pod nogami, to będziemy wiedziały, jak sobie z tym poradzić.
Myślę, że to już nastąpiło. Na pewno. Mocne zespoły będą czuły przed nami respekt. Nie chcę mówić, że jesteśmy nieobliczalną drużyną, bo wcale tak nie jest. Ale jeżeli wszystko będzie chodziło tak, jak ma być, to jesteśmy zagrożeniem dla każdego rywala. Rozmawiałam z koleżankami z innych reprezentacji i mówiły: "Kurczę, Asia. Naprawdę gracie coraz lepiej. Widać, że Stefano poprawił jakość gry". Dostrzegają różnicę. To budujące i uspokajające, że nasza ciężka praca przynosi efekty. Powinno być coraz lepiej.
Nie było. Ale zakwalifikowanie się na igrzyska zawsze było i będzie bardzo trudne. Gramy u siebie i mam nadzieję, że kibice nam pomogą. Czułyśmy ich wsparcie i moc podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata. To nas napędzało i było widać, że z każdym meczem gramy coraz lepiej oraz budujemy drużynę. Teraz jesteśmy trochę innym zespołem niż w zeszłym roku, jakby stopień wyżej. Myślę, że Amerykanki, Włoszki czy inne zespoły będą musiały się naprawdę dobrze przygotować na ten turniej, by zdobyć kwalifikację. Bo na pewno nie oddamy jej za darmo.
Nie ma sensu o tym myśleć. Trzeba skupić się na grze oraz na tym, by się nią cieszyć. I tak się napędzać, a wtedy wszystko przyjdzie z czasem.
Raczej nie.
Takie rzeczy to raczej kwestia chwili niż planowania. Nie sądzę, bym jakoś wyjątkowo to świętowała. Jeśli pojechałabym na ostatnie igrzyska, to wiem, że olimpijskie kołeczka się pojawią. Ale to jeszcze bardzo odległy temat.
To dwie równorzędne imprezy, kolejne etapy. Teraz przygotowywałyśmy się pod ME, a po nich będziemy mieć jeszcze mniej czasu, ale wtedy będziemy się już totalnie skupiać na kwalifikacjach olimpijskich. Wiadomo, pojawia się już może w głowie myśl o nich, ale teraz chcemy się dobrze zaprezentować w ME.
Dobrze, czyli jak najlepiej i tak to może zostawmy. Mam nadzieję, że dotrzemy w tym turnieju jak najdalej.