Meczu z Japończykami można było się obawiać, bo to rewelacja tegorocznej Ligi Narodów, grająca bardzo niewygodnie dla praktycznie każdego rywala. Poza pierwszym setem sobotniego półfinału można było jednak odnieść wrażenie, że to Polacy grali niewygodnie dla swojego przeciwnika. Gdy wrócili do dobrej gry po problemach z pierwszych dwóch setów, Japończycy chwilami nie mieli wiele do powiedzenia.
Siła ataku, uszczelnienie bloku i wywieranie presji mocną zagrywką dały Polakom zwycięstwo 3:1 (25:19, 28:26, 17:25, 25:21) i zapewniły czwarty medal Ligi Narodów z rzędu. Po brązowym medalu z zeszłorocznej edycji rozgrywek, ale także z 2019 roku, przyszedł czas na kolejny finał. W 2021 roku lepsza była Brazylia, teraz zespół Nikoli Grbicia zagra z Włochami lub Amerykanami.
Słowem-kluczem przed rywalizacją z Japończykami była "cierpliwość". Aleksander Śliwka nazwał ich "najlepszym zespołem na świecie" pod względem gry w obronie. Trener Nikola Grbić przekonywał za to, że swoje akcje i szanse na zdobycie punktów przy ich serwisie trzeba będzie kończyć przy pierwszej możliwej okazji. Że Japończycy mają obecnie szczyt formy i jeśli da im się przestrzeń do pokazania atutów, to wypełnią ją do maksimum.
Trzema najprostszymi drogami, żeby Japonię zatrzymać, miało być blokowanie ich ataków, postraszenie silną zagrywką i kończenie piłek, gdy tylko się da, najlepiej jak najszybciej. Pierwsze problemy zespół Nikoli Grbicia napotkał jednak już przed rozpoczęciem spotkania - na rozgrzewce kapitan zespołu, Bartosz Kurek, nie zdjął bluzy i jasne stało się, że nie zagra w półfinale. W wywiadzie dla Polsatu Sport serbski trener polskiej kadry wyjaśnił, że atakujący ma lekki, niegroźny uraz, którego nie chcą pogłębić.
Kurka w wyjściowym składzie zmienił Łukasz Kaczmarek, a Wilfredo Leona na przyjęciu zastąpił jeszcze Bartosz Bednorz. W myśl tego, o czym Grbić wspomina od początku turnieju finałowego w Gdańsku: że ma komfort wystawiania zawodników bez utraty jakości w zespole. - Kogo bym nie wystawił, nigdy nie popełnię ogromnego błędu - mówił Serb.
Dodawał też, że zawsze może dokonać zmiany, że jego zawodnicy są gotowi wejść i zmienić sytuację na boisku jedną piłką. I gdy Polakom w pierwszym secie trzeba było właśnie takiego wejścia na skrzydło, Bednorza zmienił Wilfredo Leon i po serii błędów w polskim zespole, pozwolił ruszyć się z trudnego ustawienia i wreszcie przeciwstawić się Japończykom.
Ale to zespół Phillipe'a Blaine'a grał tak, że Grbić najczęściej tylko unosił brwi. I kręcił głową, gdy po stronie swoich zawodników widział błędy na zagrywce, dziury w bloku i wyjątkowy brak skuteczności w ataku. Japończycy przyjmowali, zagrywali i atakowali w sposób, który sprawiał Polakom ogrom problemów. To był pokaz ich siły, zakończony najwyżej przegranym przez kadrę Grbicia setem od miesiąca: 25:19. Pod koniec czerwca Włosi pokonywali ją do 18, ale wtedy przegrali 1:3.
Grbić w przerwie pozwolił swoim siatkarzom porozmawiać. Sam naradzał się ze sztabem, a w dyskusji przy ławce rezerwowych zostawił Łukasza Kaczmarka, Bartosza Kurka, Aleksandra Śliwkę i Marcina Janusza. Potem przekazał zespołowi tylko kilka konkretnych uwag. Bo jak mówił dziennikarzom po poprzednich meczach, on nigdy nie stara się czegoś wymyślić na nowo. Dlatego plan na mecz, choć wynik mógł martwić, w głowie Grbicia raczej pozostawał taki sam. To jego zawodnicy musieli zacząć go wykonywać.
Na boisku pozostał Wilfredo Leon. Już po meczu z Brazylią, gdzie atakował na poziomie 30 procent w ataku, wyglądał na rozdrażnionego. I w drugiej partii z Japończykami pokazywał to niemalże co piłkę dograną mu przez Marcina Janusza. Mieścił w boisku nawet te najbardziej niewygodne, po złym przyjęciu. Gdy był trafiany zagrywką, złościł się i za chwilę imponował własnymi zagraniami. To dodawało mu co najmniej kilka procent siły w ataku. Albo kolejnych centymetrów, gdy trzeba było wyskoczyć do uderzenia z drugiej linii. To jego Japończycy musieli się wręcz bać.
W trakcie większości drugiego seta gra Polaków była jednak rozchwiana, niepewna i nierówna. Forma Leona, czy Mateusza Bieńka zapewniała przewagę, którą tracili wciąż słabym, często niedomkniętym blokiem, czy zdarzającymi się problemami na zagrywce. Po każdej, nawet takiej, która nie leciała w siatkę lub aut, ale była zbyt lekka, mało agresywna, Nikola Grbić dyskutował ze swoimi zawodnikami. Niektórych nawet wyraźnie ochrzaniał. Zwłaszcza że była na wyraźnie lepszym poziomie niż w pierwszym secie i dała Polakom wykorzystanie trzeciego setbola, a zatem i remis w całym spotkaniu. I skoro to cierpliwość miała być kluczem do wygranej z Japonią, to trzeba ich pochwalić za zachowanie jej w kluczowym momencie. Za to, że choć dwie pierwsze piłki setowe rywale wybronili i nawet zyskali własną, to i tak udało się skończyć tę partię. Gdyby wymknęła się Polakom z rąk, trudno byłoby odzyskać kontrolę nad spotkaniem.
Kadra Grbicia ugasiła pożar, który mógł sprawić, że o finale trzeba będzie zapomnieć. A co jeszcze ważniejsze, nie poprzestała tylko na wyrównaniu poziomu rywalizacji z Japończykami. Dobre wejście w trzecią partię zapewniło jej spokój i zdominowanie rywali. W czwartym secie, choć Japończycy nieco odżyli i poziom ich gry rósł, to nadal w kluczowych momentach nie potrafili ograć Polaków. Skąd tak nagła zmiana? Wystarczyło przycisnąć rywali zagrywką i robić swoje we własnych akcjach.
Polacy już nie czekali na błędy Japończyków. Ci wcale nie stanęli, wciąż starali się stanowić zagrożenie i naciskać, ale odrzuceni od siatki i chwilami stłamszeni siłą ataku Polaków nie radzili sobie już tak dobrze, jak w pierwszym secie. Po niektórych z nich Bartosz Kurek wysoko unosił ręce i radośnie krzyczał. W obronie i bloku wyglądało to tak, jakby zawodnikom Grbicia udało się wykraść kartkę z zapisanymi kodami do gry, w którą tak świetni do tej pory byli ich przeciwnicy. To nadal nie była idealna gra Polaków, ale nawet jeśli przydarzał im się moment słabszej gry i kłopotów, to te nie wpływały już w takim stopniu na wynik. Nie były też tak długotrwałe, jak do tej pory.
Nie czarował Yuki Ishikawa, Ran Takahashi, czy ten, który wcześniej odmienił ich grę w Lidze Narodów, rozgrywający, Masahiro Sekita. Błyszczeli za to Łukasz Kaczmarek, Wilfredo Leon, czy Aleksander Śliwka - potencjał ofensywny Polaków. Skuteczność na poziomie ponad 50 procent w ich grze dawało komfort i pewność siebie. Że tu Japończycy nie włączą już takiego trybu turbo, który przywróci ich do walki o pierwszy finał Ligi Narodów w historii. I nie przywróciło, a tłum kibiców w Ergo Arenie miał swoje święto. Ponad 10 tysięcy fanów po ostatnim punkcie wystrzeliło w górę i cieszyło się, że po brązowym medalu z 2011 roku Polacy teraz wywalczą w Gdańsku co najmniej srebro.