Przecinak, na którego nie działała grawitacja. Ale gdy wszyscy spali, to Mariusz Wlazły się uczył

Agnieszka Niedziałek
Trudno chyba znaleźć drugiego polskiego siatkarza z XXI wieku, który przy wielkich dokonaniach wzbudzałby u kibiców na przestrzeni całej kariery aż tak różne odczucia. Mariusz Wlazły przez te 20 lat był obiektem uwielbienia, ale i ostrej krytyki. Stał się graczem wyjątkowym i legendą PlusLigi, choć niektórzy czują mały niedosyt. Kiedyś pobłażliwie uśmiechano się na jego widok, ale szybko sprawiał, że obserwatorom opadały szczęki.

Jeżeli trzeba byłoby wybrać kogoś jako twarz PlusLigi, to bez wątpienia byłby nią Mariusz Wlazły. Wielu siatkarzy i innych sportowców może tylko pomarzyć, by mieć na koncie takie sukcesy jak on. A jednak w rozmowach o 39-letnim atakującym - który ma w dorobku m.in. mistrzostwo i wicemistrzostwo świata, dziewięć tytułów mistrza Polski i trzy podia w Lidze Mistrzów - po licznych komplementach pojawia się nieraz małe "ale".

Zobacz wideo 500 występów Mariusza Wlazłego w PlusLidze. "Legenda za życia"

To "ale" dotyczy reprezentacji Polski. Relację Wlazłego z nią w skrócie można byłoby opisać słynnym "To skomplikowane". To właśnie za sprawą występów lub nieobecności w niej kibice spoza Bełchatowa go kochali lub wygwizdywali. Happy endem w tej historii był triumf w MŚ 2014, a zakończeniem całej jego siatkarskiej kariery będzie piątkowy mecz o piąte miejsce w lidze. W barwach Trefla Gdańsk, choć jeszcze kilka lat temu raczej nie było osoby, która by nie była pewna, że Wlazły całą seniorską karierę spędzi w Skrze.

Mówisz Skra, myślisz Wlazły. Przecinak, na którego nie działała grawitacja

Latami obowiązywało hasło "Mówisz Skra, myślisz Wlazły". Drugie zaś brzmiało "Kto ma Wlazłego, ten ma mistrzostwo". Najwybitniejszy zawodnik w historii klubu pochodzi z oddalonego od Bełchatowa o zaledwie nieco ponad 60 km Wielunia. Dołączył do niego w 2003 roku, ale dopiero w trakcie sezonu, bo władze SPS-u Zduńska Wola początkowo nie chciały go puścić. Zdając sobie sprawę z tego, że mają u siebie wielki talent – nie godziły się nawet na wymianę 20-latka na dwóch innych zawodników.

Wielu jednak kiedyś na młodego siatkarza patrzyło z uśmiechem pełnym pobłażania. Przyznaje się do tego m.in. trener Ireneusz Mazur, który odkrył Wlazłego dla Skry i PlusLigi.

- Przyjaciel opowiadał mi, że jest taki talent z Wielunia, więc przez grzeczność zgodziłem się zerknąć na niego z wysokości trybun. Patrzę, a tu taki przecinak - nie grubszy od słupka - odbija sobie z jakąś dziewczynką piłkę. Nomen omen jest ona obecnie jego żoną. Potem przypadkowo zajrzałem jeszcze do sali i wtedy zobaczyłem, że Mariusz jest jak sprężynka, ogromna dynamika. Fruwał jakby nie działała na niego siła przyciągania – wspominał po latach z uśmiechem szkoleniowiec w wywiadzie dla PlusLigi.

Ówczesny wygląd Wlazłego był mylący początkowo nie tylko dla niego. Przekonania nie mieli do niego najpierw ani działacze Skry, ani grupa doświadczonych zawodników z zespołu.

- Wstawiłem go od razu do pierwszego składu. To był chyba pierwszy czy drugi jego dzień pobytu. Na nieszczęście graliśmy wtedy z drużyną z Jastrzębia-Zdroju i przegraliśmy. Potem przyszło do mnie kilku graczy z obiekcjami. Zastanawiali się, co to za eksperymenty i jasno powiedzieli, że oni chcą wygrywać. Niedługo później wrócili i przyznali, że jednak lepiej, by Mariusz grał – opowiadał rozbawiony Mazur.

Starsi siatkarze Skry początkowym sceptycznym nastawieniem podzielili się też z ówczesnym menadżerem klubu Konradem Piechockim. - Mówili, byśmy coś zrobili, bo tak się nie da. Bo z takim młokosem to my nic nie wygramy – opowiadał pięć lat temu działacz.

Pomylili się i to bardzo. Już drugi sezon Wlazłego był początkiem okresu wielkiej dominacji Skry na krajowym podwórku. Jej efektem było m.in. siedem tytułów mistrza kraju z rzędu oraz sześć kolejnych triumfów w Pucharze Polski (w sumie siedem).

- Sam niejednokrotnie się przekonałem na własnej skórze, mierząc się ze Skrą w Pucharze Polski czy play off-ach, że pokonać ją z Mariuszem w składzie było niezwykle ciężko. A czasami nawet było to niemożliwością – opowiada mi były świetny siatkarz Paweł Zagumny.

A Wlazły i spółka świetnie radzili sobie nie tylko w Polsce. Nie wygrali co prawda LM, ale byli na podium trzykrotnie i do czasu ostatnich triumfów Zaksy Kędzierzyn-Koźle byli polskim klubem o największych sukcesach w europejskich pucharach od lat 70. ubiegłego wieku. Do tego dorzucić można jeszcze m.in. trzy medale klubowych mistrzostw świata.

Trzecie dziecko Piechockiego. Szokujące rozstanie po 17 latach

Ale wróćmy na chwilę do Piechockiego, który jest jedną z najważniejszych postaci w siatkarskim życiu Wlazłego. Wspinał się po szczeblach klubowej hierarchii - od 2007 roku był prezesem i zajmował to stanowisko do wiosny bieżącego roku. Był drugim - obok bohatera tego tekstu - symbolem sukcesów drużyny. Obaj byli związani ze Skrą przez wiele lat, a ich relacja stała się bliska.

- Niektórzy żartobliwie mówią, że mam trójkę dzieci w dowodzie – dwójkę rodzonych i Mariusza – śmiał się Piechocki we wspomnianej wcześniej rozmowie.

Ze względu na późniejsze wydarzenia kluczowe jest to, że nagrywana ona była w 2018 roku. Wówczas ani on, ani Wlazły nie zakładali pewnie, że dwa lata później ich stosunki będą już znacznie gorsze i nastąpi rozstanie, które zszokuje całą siatkarską Polskę. Wiadomość gruchnęła pod koniec marca, ale nie był to przyśpieszony żart na prima aprilis. Atakujący rzeczywiście ogłosił, że opuszcza Skrę po 17 latach. Przedstawiał to tak, że władze klubu chciały mu zakończyć karierę wbrew jego woli.

Piechocki bronił się wtedy, że nie miał od zawodnika jasnej deklaracji chęci dalszej gry. W niedawnym wywiadzie dla TVP Sport Wlazły zdradził, że spotkali się po niemal trzech latach przerwy i został przeproszony za tamtą sytuację. Dodał jednak, że jego zdaniem przeprosiny Piechockiego, który dopiero co został odwołany z funkcji prezesa Skry, nie były szczere.

Na swoją nową drużynę Wlazły wybrał Trefl Gdańsk. Czy pojawienie się opcji pozyskania legendy Skry zaskoczyło prezesa tego klubu? - Nie wypuszcza się takich postaci z klubu. Takie jest moje zdanie – mówi mi Dariusz Gadomski.

Przyznaje, że słyszał wcześniej negatywne opinie o Wlazłym i czekało go skonfrontowanie ich z rzeczywistością podczas pierwszej rozmowy telefonicznej.

- Mówiono mi np. że ma humory. Trudno było więc mieć pewność, co to za postać. A po rozmowie powiedziałem "wow". Tak samo nasz zawodnik Janusz Gałązka mi mówił, że dużo się nasłuchał wcześniej o Mariuszu i zastanawiał się, co się będzie działo w szatni. A teraz są jednymi z lepszych kolegów w drużynie i spędzają razem dużo czasu – opowiada.

Gadomski zapewnia, że przez te niespełna trzy lata nie miał żadnego problemu z Wlazłym. - Gdy jest jakiś problem, to przychodzi. Reaguje też na to, co się dzieje w drużynie. Prosi, by porozmawiać z zawodnikami, gdy widzi, że jest taka potrzeba i gdy któryś z nich może mieć kłopot z jakąś decyzją. Czasem podpowiada nam pewne rzeczy, tłumaczy. Mówi, kiedy czegoś brakuje – wylicza.

Dodaje, że 39-latek często też sam rozmawia z nieraz dużo młodszymi kolegami, doradza im. Kontrakt przedłużali co roku, aż minionego października weteran przekazał, że to jego ostatni sezon. Prezes nie próbował go namawiać do zmiany zdania.

- Wyczuł chyba, że to dobry moment. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. W kolejnych miesiącach rozmawialiśmy już tylko o tym, jak to dalej może wyglądać. Jestem dumny, że taka postać kończy karierę w naszym klubie i zaczyna w nim nowy etap – dodaje.

Bo co prawda Wlazły żegna się z profesjonalną karierą siatkarza, ale zostaje w Treflu. Od nowego sezonu będzie konsultantem psychologicznym.

- Rozumie szatnię, zna problemy. Ma za sobą długą karierę, to nietuzinkowy zawodnik. Ale myślę, że jego nowa działalność nie skończy się na siatkówce. Uważam, że klinika psychologii sportu Mariusza Wlazłego to tylko kwestia czasu – zapewnia szef gdańskiego klubu.

39-latek jest obecnie w trakcie studiów psychologicznych. Gadomski wspomina, że najtrudniej było mu łączyć edukację w pierwszym roku nauki.

- Po meczu wszyscy spali w klubowym autokarze, a Mariusz siedział z tyłu z książkami, latarka czołówka i się uczył. Ale to takie pokolenie, tak jak Michał Winiarski. Oni wiedzą, że swoje trzeba przepracować, by wejść na szczyt. Dziś młodym trzeba czasem to tłumaczyć – podsumowuje działacz.

"Szampon" pomaga kolegom. Nóż wbity w plecy i czteroetapowa droga Antigi od "Absolutnie nie" do "Tak"

To właśnie w Treflu doszło do ponownego spotkania Wlazłego z Winiarskim. Są z jednego rocznika i razem zdobywali m.in. mistrzostwo świata juniorów w 2003 roku, mistrzostwo i wicemistrzostwo świata w dorosłej siatkówce oraz przez kilka lat razem grali w Skrze. W Gdańsku byli jednak w różnych rolach – pierwszy był doświadczonym zawodnikiem, a drugi młodym trenerem. Gadomski zapewnia, że bardzo się nawzajem wspierali, a Wlazły nieraz służył radą bliskiemu koledze.

Moi rozmówcy wspominają, że na przestrzeni lat ci dwaj zawsze trzymali się razem, a spokojniejszy zwykle Wlazły pomagał znanemu z zamiłowania do robienia kolegom dowcipów Winiarskiemu. Dziennikarze latami nie mieli zbyt wielu okazji do rozmów z tym pierwszym, unikał ich raczej. Kibice też mogli odnieść wrażenie, że jest bardzo poważny. Będący jego kolegą kadrowym zarówno z czasów juniorskich, jak i seniorskich Michał Ruciak zapewnia mnie jednak, że atakujący zawsze miał dystans do siebie. W sprawie anegdot odsyła mnie do Wlazłego, ale przypomina, że nie bez powodu mówią o nim "Szampon". Sam właściciel ksywki nigdy publicznie nie potwierdził, skąd się wzięła, ale najpopularniejsza wersja krążąca w kuluarach dotyczy obozu sprzed 20 lat, na którym w ramach zakładu miał wypić właśnie płyn do mycia do włosów.

Winiarski nie był pierwszym młodym stażem trenerem, któremu pomocą służył atakujący. Wcześniej podobnie było w przypadku innego byłego kolegi ze Skry – Stephane’a Antigi. Ten niespodziewanie tuż po ostatnim sezonie w roli zawodnika został trenerem reprezentacji Polski. Dziewięć lat temu, w pierwszym roku pracy, wywalczył z nią mistrzostwo świata. Gdy kilka dni przed ostatnim meczem w karierze Wlazłego odzywam się do niego, to śmieje się, że robię to za późno. Tuż po ogłoszeniu przez atakującego decyzji o końcu kariery, jego telefon się rozdzwonił. Nic dziwnego, jest kolejną bardzo ważną postacią w sportowym życiu 39-latka.  

- Myślę, że zostałem trenerem reprezentacji Polski z kilku powodów. Jednym z nich było to, że uznano, iż jestem w stanie namówić Mariusza do powrotu – mówi wprost Francuz.

A trzeba było go namówić, bo miał za sobą kilkuletnią przerwę w występach w kadrze. Wlazły stał się jednym z jej liderów w bardzo młodym wieku. Po wielkim sukcesie, jakim był srebrny medal MŚ 2006, na linii atakujący – reprezentacja zaczęło się psuć. Przed kolejnym sezonem zaczął się skarżyć w mediach na przemęczenie i domagał się przerwy na regenerację, grożąc zakończeniem występów w drużynie narodowej. Ówczesnemu trenerowi Raulowi Lozano nie spodobało się takie postawienie sprawy i podobno chciał nawet zrezygnować z gracza, który miał problemy ze skurczami. Po pewnym czasie niby sytuację załagodzono, ale Wlazły wycofał się z występu w mistrzostwach Europy 2007.

Koledzy z kadry uznali, że zostawił drużynę. Głośno zrobiło się o słowach Zagumnego. Jeden z dziennikarzy zapytał go, czy Wlazły wbił im nóż w plecy, a ten przyznał, że można tak powiedzieć. A jak teraz utytułowany rozgrywający wspomina tę sytuację?

- Mariusz miał problemy ze zdrowiem i trochę inaczej nam to przedstawiono, a inaczej on to odczuwał. Wiadomo, każdy z nas był wtedy zły, że nie pojechał na ten turniej. Był filarem drużyny, osobą trudną do zastąpienia. Potem okazało się, że jego problemy były dużo poważniejsze niż wynikało to z naszej ówczesnej wiedzy. To było nieporozumienie, które zostało już dawno temu wyjaśnione i nie ma tematu – zaznacza.

W kolejnych latach wciąż atmosfera wokół występów Wlazłego w kadrze była gęsta. Spierał się z władzami związku m.in. o kwestię ubezpieczenia i dostawę sprzętu. W jednym z wywiadów wspomniał, że brakuje np. skarpetek i kibice mający do niego wciąż żal o ograniczenie występów w drużynie narodowej podczas meczów ligowych potrafili go wygwizdywać i ironicznie krzyczeć "Gdzie masz skarpetki?". Wystąpił w igrzyskach w Pekinie i mistrzostwach świata 2010, a potem zniknął na kilka lat z reprezentacji.

Wrócił dopiero w 2014 roku za sprawą Antigi, który nawiał go do tego jeszcze jako klubowy kolega. – Rozmawialiśmy sporo. Najpierw z jego strony było "Absolutnie nie", potem "Zobaczymy", następnie "Chyba tak", a na koniec "Tak" – wspomina ze śmiechem Francuz.

Dodaje, że nie próbował żadnych emocjonalnych apeli. Przedstawił atakującemu swoją filozofię gry oraz pomysł na drużynę i treningi.

- Początek mojej drogi w reprezentacji Polski nie był łatwy. Cały zespół pomagał mi swoją ciężką pracą. Bez tego nie byłoby tego złotego medalu MŚ. W przypadku Mariusza dodatkową trudność stanowiła kontuzja, którą miał wcześniej. W samych mistrzostwach zagrał świetnie – podkreśla Antiga.

Doceniono to też, wybierając Wlazłego MVP turnieju. Francuz więcej nie powołał go do kadry, bo już wcześniej atakujący zapowiedział mu, że odbywający się w Polsce czempionat będzie jego ostatnim występem w narodowych barwach. Odkupił nim zapewne winy w oczach tych kibiców, którzy wcześniej mieli do niego pretensje o nieobecność w kadrze, kiedy odnosił kolejne sukcesy w barwach Skry.

Wlazły z darem od Boga. Poza boiskiem zapominał o siatkówce

Gdy pytam Zagumnego, jak postrzega Wlazłego jako siatkarza, ten zaczyna opis od niesamowitego talentu i niesamowitych warunków fizycznych. Dodaje, że atakujący dość szybko osiągnął swój optymalny poziom i stał się bardzo ważną postacią w drużynie narodowej.

- O klubowej już nie wspominając. W dość młodym wieku na jego barkach zaczęła spoczywać duża odpowiedzialność za drużynę i myślę, że w większości zdał egzamin. Z różnych względów w reprezentacji nie grał długo. Część z nas grała w niej po kilka, kilkanaście lat, a on zagrał tylko kilka sezonów. Troszeczkę przez zdrowie, troszeczkę na własne życzenie i sprawy znane tylko jemu. Ale zdobył to, co miał zdobyć i wydaje mi się, że bez niego w drużynie ciężko byłoby wywalczyć te medale – zaznacza.

Rozwijając wątek wspomnianych warunków fizycznych były rozgrywający stwierdza, że Wlazły dostał dość duży dar od Boga. - Na siłowni nie musiał dokładać aż tyle ciężarów co inni, żeby mieć dynamikę. Skakał wysoko, ale był przy tym lekki, więc nie był też zbytnio narażony na związane z tym poważne kontuzje. Miał serce do walki, nieźle czytał grę. To wszystko złożyło się na to, że stał się jednym z najlepszych na świecie – ocenia.

A w latach świetności Wlazły bez wątpienia do światowej czołówki należał. Był na tyle dużym zagrożeniem dla rywali, że ci mieli organizowane osobne odprawy poświęcone tylko jemu. A jego styl na przestrzeni lat się zmieniał.

- Najpierw atakował mocno, wysoko, wystawa musiała być na wyższym pułapie, a on nie kombinował i nadrabiał fizycznością. W drugiej części kariery zaczął atakować z dużo szybszych piłek, a także wypracował kilka zagrań technicznych. Można powiedzieć, że tylko jego zagrywka pozostała niezmiennie uciążliwa dla rywali – rzuca z uśmiechem Zagumny.

Odniósł też wrażenie, że na początku kariery siatkówka nie była pasją Wlazłego. Wspomina, że kiedy on sam z innymi kadrowiczami rozmawiali o niej między sobą i wymieniali się ciekawostkami, to atakujący uciekał do swojego świata.

- W sumie przychodził na salę, robił swoje i potem wracał do swoich spraw. Radził sobie na boisku bardzo dobrze, ale nie zajmował się siatkówką poza nim. Nie interesował się za bardzo innymi drużynami, zawodnikami czy ligami. Miał inne rzeczy w głowie - lubił porobić zdjęcia czy pooglądać jakieś inne ciekawe dla niego rzeczy. Takie miałem wtedy odczucie. Być może się myliłem – zaznacza.

Dodaje przy tym, że pod koniec przygody z reprezentacją Wlazły w jego oczach był już dojrzałym i w pełni zaangażowanym w sprawy drużyny zawodnikiem.

Pierwszą obserwację Zagumnego potwierdzają też Ruciak i Antiga. Wszyscy wiedzieli, że jedną z główny pasji Wlazłego jest fotografia. Francuz pamięta też, że już wiele lat temu zainteresował się tematem psychologii.

- Sporo czytał, a potem przychodził z różnymi ciekawostkami. Rzucał tylko: "A wiedziałeś, że to? A słyszałeś, że tamto?" – opowiada trener siatkarek Developresu Rzeszów.

Sekrety długowieczności. Kosmiczne statystyki

Wlazły profesjonalną karierę kończy nieco ponad trzy miesiące przed 40. urodzinami. Jak na atakującego to duży wyczyn, bo zwykle najdłużej w siatkówce aktywni pozostają rozgrywający i libero. Gadomski relacjonuje, że trener Trefla Igor Juricić jest zachwycony dyspozycją weterana na treningach i nazywa go maszyną. Moi rozmówcy zgadzają się, że bez wątpienia ważne pod kątem długowieczności Wlazłego są jego budowa ciała, przestrzeganie zasad zdrowego trybu życia, ale i przerwa od występów w reprezentacji.

- Pokazuje to nie tylko przykład Mariusza, ale też np. Mateja Kazijskiego. Okres regeneracyjny jest wtedy dłuższy, ma się ponad dwa miesiące wolnego. Nie jest się tak obciążonym jak kadrowicze, odpoczywają głowa i ciało. To na pewno bardzo duża różnica - przyznaje Ruciak.

Wlazłego bez wątpienia należy zaliczyć do grona najlepszych polskich siatkarzy w historii. Ale w czasach jego świetności niemal wszyscy czołowi gracze próbować sił w dwóch topowych ligach świata – włoskiej i rosyjskiej. Wówczas jeszcze PlusLiga nie była bowiem tak mocna jak obecnie. Winiarski w barwach Trentino w 2009 roku wygrał LM. W jednym z filmików nagrywanych, gdy był trenerem Trefla, żartobliwie wypomniał swojemu koledze i atakującemu brak tego trofeum. Kilku rozmówców przyznało mi, że ich zdaniem dla własnego rozwoju Wlazły powinien był spróbować sił w zagranicznym klubie (zaliczył tylko bardzo krótki epizod na wypożyczeniu obejmującym dwa mecze w Al-Arabi Ad-Dauha). Zagumny nie ma tu jednoznacznej opinii.

- Miał klub, z którym wygrywał w kraju wszystko, był bliski wygrania LM, więc po co miał gdzieś wyjeżdżać? Czy byłby dzięki temu lepszy? Tego już się nie dowiemy...Wybrał taką ścieżkę – ocenia.

Ruciak zdecydowanie odrzuca argument, że spędzenie całej kariery w Polsce osłabia ważność dokonać tego zawodnika. - Mamy wielu graczy, którzy też praktycznie całą karierę grali w kraju, a przepaść jest olbrzymia. Mam tu na myśli statystyki Mariusza dotyczące np. zagrywki, zdobytych punktów lub liczby statuetek MVP – wskazuje.

Lista z nagrodami indywidualnymi Wlazłego rzeczywiście jest bardzo imponująca. Jeden z rozmówców, który nie chciał wypowiadać się pod nazwiskiem, zasugerował, że atakujący na pierwszym planie stawiał właśnie osobiste dobro zamiast drużyny. Od razu jednak zaznaczył, że nie chce rozwijać tego wątku.

A wspomniane przez Ruciaka liczby Wlazłego w polskiej ekstraklasie robią rzeczywiście ogromne wrażenie. Przez 20 sezonów jak na razie (dane sprzed piątkowego spotkania) rozegrał w niej 507 meczów, zdobył 7605 punktów i posłał 804 asy. Zagumny nie ma wątpliwości, że w rywalizacji o miano legendy PlusLigi nikt nie może się równać z 39-latkiem.

- Nie ma drugiego takiego zawodnika jak on. Choćby przez to, że grał w niej całą karierę. Zdobył to, co miał zdobyć i jeszcze więcej. Ma na koncie też nagrody indywidualne. To wszystko mówi samo za siebie, on naprawdę dominował – zaznacza.

Po ostatnim meczu na pamiątkę po Wlazłym zostaną wiszące pod dachem w halach w Bełchatowie i Gdańsku koszulki z jego nazwiskiem oraz te kosmiczne statystyki, które trudno będzie komukolwiek powtórzyć czy pobić. Być może pokusi się o to jego syn Arkadiusz. 14-latek, który w poniedziałkowym, ostatnim domowym meczu atakującego zmienił go symbolicznie na zagrywce, już podobno zapowiedział, że chce być lepszy od ojca.

Więcej o: