To nie jest sen. W rywalizacji Polski z Europą w półfinale Ligi Mistrzów do przerwy - po pierwszych spotkaniach dwumeczów - jest 2:0. Jastrzębski Węgiel zepsuł Halkbankowi Ankara i ich tureckim kibicom święto we własnej hali, wygrywając 3:1 (25:22, 25:23, 16:25, 25:22), a Zaksa Kędzierzyn-Koźle wprawiła w osłupienie włoską potęgę Sir Sicoma Monini Perugię, która przegrała 1:3 (18:25, 26:24, 19:25, 22:25) dopiero trzeci mecz w tym sezonie.
Przed rywalizacją Zaksy i Jastrzębskiego Węgla polscy kibice mogli mieć jedno wielkie marzenie. Zanim rozpoczęły się spotkania, wydawało się bardzo odległe, wręcz nierealne. Po wygranej Jastrzębskiego Węgla mogło się nieco przybliżyć. A dzięki wygranej Zaksy za trzy punkty z Perugią, wygląda już na możliwy do osiągnięcia cel.
To niesamowite, ale 20 maja w Turynie to nie musi być "tylko" siódmy finał Ligi Mistrzów z udziałem polskiego klubu. Zaksa Kędzierzyn-Koźle może zmierzyć się z Jastrzębskim Węglem w pierwszym w 59-letniej historii najważniejszych europejskich, a być może i światowych, rozgrywek w pełni polskim finale. Jak to w ogóle brzmi?
Wcześniej tylko sześć razy wydarzyło się, żeby w finale występowały drużyny z tego samego kraju. Dwa razy takie święto w latach 60. mieli Rumuni, trzy razy z rzędu w latach 90. Włosi i ostatnio dziewiętnaście lat temu, gdy w rosyjskim finale w Biełgorodzie tamtejszy Lokomotiw-Biełogorje pokonał Iskrę Odincowo.
Jastrzębski Węgiel w pełni korzysta z tego, jak poukładała się jego droga do finału Ligi Mistrzów - dzięki fazie grupowej, którą przeszli bez porażki, trafili na kluby, które nie były faworytem w starciu z Polakami: Vfb Friedrichshafen i Halkbank Ankara.
Pierwszemu z nich jastrzębianie nie dali żadnych szans, a z tym drugim, choć nie grali perfekcyjnie, poradzili sobie na trudnym terenie i to z wygraną za trzy punkty. Skoro turecki kocioł w Ankarze nie okazał się wystarczająco trudnymi okolicznościami, żeby zatrzymać ich siłę, to czemu miałoby się to wydarzyć przy grze u siebie?
Zaksa Kędzierzyn-Koźle udowodniła za to, że jest drużyną, którą można nazwać mistrzami beznadziejnych sytuacji. Udowadniali to poprzednimi sezonami, gdy ich droga po dwa zwycięstwa w Lidze Mistrzów była wypełniona nerwówkami i złotymi setami, ale teraz potwierdzają swoją wielkość jeszcze bardziej.
Najpierw trafili na dłuższą ścieżkę drogi w play-offach LM i musieli pokonać rywala z własnego podwórka - Wartę Zawiercie. Wszystko, żeby trafić na starych znajomych - Trentino, które dwa razy ogrywali w finałach Ligi Mistrzów, ale i z którymi dwa razy przegrywali w tym sezonie. A i tak nie dali się, bo pomimo kolejnego w swojej historii zmagań w Europie złotego seta, weszli do gry o finał. I w jej pierwszym odcinku, choć mogli prowadzić już 2:0 z Perugią, zmarnowali piłkę oddaną im przez rywala przez nieporozumienie, a w konsekwencji przegrali seta. I gdy wydaje się, że to idealny scenariusz, żeby odwrócić mecz, okazuje się, że nie: bo to najlepszy moment dla Zaksy, żeby pokazać, że wyszarpią sobie każdą okazję do ogrania rywali w czterech setach.
Choć ta zmarnowana szansa mogła się śnić Davidowi Smithowi i Marcinowi Januszowi jeszcze przez długie tygodnie, zapewne stanie się tylko anegdotą. Bo to kędzierzynianie, podobnie jak drużyna z Jastrzębia-Zdroju są teraz o dwa wygrane sety od zapewnienia sobie wyjazdu do Turynu. I trzeciego finału Ligi Mistrzów z rzędu, czyli wyczynu, o którym jeszcze do niedawna w Polsce można było pomarzyć.
Niech ta nieprawdopodobna seria się nie kończy. A kibice niech zapamiętują, zaznaczają datę: sobota, 20 maja. Muszą też uważać, żeby starczyło im biletów do Turynu. Finał Ligi Mistrzów zostanie zresztą rozegrany w hali Pala Alpitour, a tę wielu polskich siatkarzy świetnie kojarzy. W 2018 roku to właśnie tam Polacy ograli w finale mistrzostw świata Brazylię i obronili tytuł mistrzów świata. Trudno o coś bardziej symbolicznego. Teraz, po wielu latach oczekiwań, może tam dojść do spełnienia marzeń polskich kibiców z kategorii tych, o których trudno było mówić głośno, żeby nikt się nie zaśmiał. Dziś nikt już nie będzie tego traktował prześmiewczo. A jedynie z niedowierzaniem, a potem wielką radością. Oby ten sen o największym polskim święcie siatkówki w historii rzeczywiście się spełnił.