"Mamma mia". Anastasi zachwycił się mózgiem Zaksy. Takie słowa przed bojem o finał

Jakub Balcerski
- Mają w sobie ducha walki, który sprawia, że stają się wyjątkowi - opisuje Zaksę Kędzierzyn-Koźle w rozmowie ze Sport.pl trener Sir Sicoma Monini Perugii, Andrea Anastasi. Drużyna Włocha, ale i Kamila Semeniuka oraz Wilfredo Leona zmierzy się z mistrzami Polski i chce zrobić pierwszy krok nie tylko do awansu do finału Ligi Mistrzów, ale i wygrania całych rozgrywek. Pierwszy mecz półfinałowy rozpocznie się w środę o godzinie 20:30. Relacja na żywo na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl LIVE.

To będzie polski mecz w półfinale Ligi Mistrzów. Aktualni mistrzowie kraju i obrońcy tytułu w LM, Zaksa Kędzierzyn-Koźle, zagrają z Sir Sicoma Monini Perugią. To aktualnie najlepsza drużyna Serie A. Włoską konstelacja gwiazd z dwoma polskimi akcentami w składzie - Wilfredo Leonem i Kamilem Semeniukiem, a także doskonale znającym PlusLigę Andreą Anastasim na ławce.

Zobacz wideo Koniec marzeń Skry Bełchatów o play-offie. Gruszczyński: Przychodząc tutaj, miałem takie marzenie, że uda się tam zagrać

Włoski trener w długiej rozmowie ze Sport.pl wyjaśnia, jak stworzył z Perugii drużynę-potwora wygrywającą prawie z każdym, jak w zespole odnajduje się Kamil Semeniuk, jak do najwyższej formy wrócił Wilfredo Leon i chwali rywali, wskazuje zawodników Zaksy, którzy go zachwycili.

Jakub Balcerski: Jak zareagowałeś, gdy okazało się, że o finał Ligi Mistrzów zagracie przeciwko Zaksie Kędzierzyn-Koźle? Po tylu latach w Polsce dobrze wpaść na starych znajomych?

Andrea Anastasi: Cieszę się, bo nadal bardzo blisko śledzę PlusLigę. Dlatego oglądałem Zaksę w tym sezonie 20 razy, a nie jeden. W lidze gra niezbyt stabilnie, inaczej niż w przeszłości. Ale przeciwko Trentino w ćwierćfinale Ligi Mistrzów pokazali, że mają jakąś specjalną umiejętność zmotywowania się na mecze o najwyższą stawkę. Zagrali dwa świetne spotkania.

Jak nazwałbyś ten zespół? Może "mistrzowie beznadziejnych sytuacji"? W końcu nie tylko w tym roku pokazywali z każdej takiej są w stanie wyjść. To musi imponować.

- To prawda. Mają w sobie ducha walki, który sprawia, że stają się wyjątkowi. Odkąd w Kędzierzynie w roli prezesa pojawił się Sebastian Świderski, zbudował tam naprawdę wielki klub. Uczucie, które odczuwam, gdy oglądam Zaksę to pewność, że mogliby wymienić milion trenerów - mieli Gardiniego, De Giorgiego, teraz Grbicia, Cretu i w końcu Sammelvuo, a każdy z nich potrafił poprowadzić drużynę na wysokim poziomie i dać jej coś od siebie. Zawodnicy czują tę niezwykłą atmosferę, która się tam wytworzyła i przez to są w stu procentach gotowi, żeby za każdym razem wykonać kawał dobrej roboty. Teraz mówiło się, że zaczęli z wieloma problemami, kontuzjami i przeciwnościami losu, a z Bartkiem Bednorzem na przyjęciu, znów pokazali swoją prawdziwą siłę i to jak konkurencyjnym są zespołem.

Mówiłeś o meczach z Trento. Kto w nich najbardziej zaimponował ci po stronie Zaksy?

- Dwoma liderami drużyny na pewno są obecnie Łukasz Kaczmarek i Aleksander Śliwka. Bez dyskusji. Świetnie wyrażają na boisku filozofię Zaksy. Ale dołożyłbym tu Marcina Janusza. W rewanżu przeciwko Trentino bardzo podobała mi się jego gra, mogę go długo chwalić. Dał lekcję tego, jak powinno się grać, mocno pracował na boisku. Dla mnie Kaczmarek i Śliwka mogą być w najlepszej formie i muszę ich docenić, ale Janusz? Mamma mia. Jest świetny.

Przed półfinałem z twoim zespołem masz obawy wobec tak grającej Zaksy? Myślisz o tym dwumeczu jako o wyjątkowo trudnym, czy jesteś pewny siebie?

- Nigdy nie jestem spokojny, gdy muszę grać przeciwko tak świetnym drużynom. Graliśmy z Berlin Recycling Volleys i czułem, że wspinają się na niesamowity poziom, trochę tak jak Zaksa. Zwłaszcza gdy po porażce w Niemczech przyjechali tu i nie mieli nic do stracenia. Wiem, że w meczu z Polakami będzie tak samo, bo zagrają na pełnym zaangażowaniu. To będzie trudne starcie dla obu stron.

Mam wielu zawodników, w zasadzie cały zespół, w dobrej formie. Mogę nim w pełni zarządzać, wymieniać zawodników, to duże udogodnienie. W końcu mamy dwa mecze kluczowe dla całego sezonu i do tego jesteśmy w środku play-offów we Włoszech. Mamy dużo szacunku do wszystkich drużyn, które weszły do najlepszej czwórki, bo grają na wysokim poziomie. Ale to my chcemy zagrać w finale. Myślimy o sobie, poprawie i rozwoju naszej gry. Tylko tak powalczymy o wyjazd do Turynu.

Jak wyglądał twój plan na pracę w Perugii, gdy tu przychodziłeś?

- Ambicje tego klubu są ogromne, więc przychodząc do niego kluczowe jest doświadczenie. W Perugii chcą wygrywać, wydają dużo pieniędzy, a w klubie zastajesz zawodników z całego świata - wiele krajów, języków, kultur. Nie każdy nad tym zapanuje. Kiedy pojawiłem się tutaj, zaplanowałem rozmowy ze wszystkimi. Zawodnikami, ale też właścicielami, dyrektorami, sztabem i ważnymi osobami wokół klubu. Musiałem zrozumieć, co powinienem zrobić, co poprawić, zyskać szerokie spektrum opinii.

I dostałem sporo odpowiedzi na pytania, które zadawałem sobie w głowie. Zrozumiałem, że w zeszłym sezonie nie mieli szczęścia, zwłaszcza do kontuzji. Wielu zawodników grało prawie cały sezon, praktycznie we wszystkich spotkaniach, zmian było niewiele. A to niemożliwe, żeby grać ciągle na tym samym, wysokim poziomie. Sam przedstawiłem oczywiście swój pomysł na grę i to, jak będziemy ją stopniowo ulepszać. Chciałem też pozwolić im na więcej fantazji, swobody na boisku. Nie zawsze zgodnie ze schematami. Największy nacisk postawiłem na organizację gry w systemie blok-obrona. Wierzyłem, że jeśli wykonamy odpowiednio dużo pracy w tym elemencie, bardzo nam się to później opłaci.

I to wszystko, nic więcej. Włożyłem w ten projekt całe serce i moje doświadczenie z poprzednich lat. Na razie to działa, ale musimy pracować do samego końca, nie odpuszczać.

"Działa"? Stworzyłeś z Perugii maszynę do wygrywania meczów. W całym sezonie przegraliście tylko dwa - półfinał Pucharu Włoch z Piacenzą i niedawno drugie spotkanie w ćwierćfinale Serie A przeciwko Milano, w którym prowadzicie już jednak 2:1. Niektórych zdziwiło to, jak dobrze wszystko wam się poukładało. Jak wytłumaczyć to, że byliście w stanie wygrywać tak często i w takim stylu?

- Nie wiem, ha, ha. Nie mogę podać dokładnego wyjaśnienia, bo sam go nie znam. Mogę za to powiedzieć, jak to widzę. Mamy wielu zawodników na wszystkich pozycjach. Stworzyliśmy zespół, którym bez trudu mogę rotować. A to bardzo ważne, żeby mieć sporo możliwości i móc korzystać w pełni z jakości, którą gromadzisz w składzie. Zaczęliśmy już z wieloma zawodnikami na najwyższym poziomie, a teraz zobaczcie, jak rozwija się Ołeh Płotnicki, czy ile serce w grę wkłada Jesus Herrera. I wszyscy rozumieją moją filozofię pracy. Gdy ktoś nie gra, rozmawiam z nim i tłumaczę, że potrzeba czegoś więcej, na czymś trzeba się skupić.

Do tego trzeba dołożyć mentalność. Jest niesamowita, ich profesjonalność mnie zadziwia. Nie muszę na nich naciskać, szukać czegoś na siłę. To zaczyna się od największych gwiazd - Wilfredo Leona, Simone Gianelliego, Kamila Semeniuka. Po ćwierćfinale Ligi Mistrzów widziałem, że cały zespół potrzebuje trochę odpoczynku. Poszliśmy na trening do hali, plan był taki, żeby nie dotykać piłki. Ale Leon miał inne zamiary i wolał już trochę poodbijać. Poprzyjmował, ale przede wszystkim pokazał wszystkim motywację. Widzę, że chce ciągle podkreślać, że nie stracił statusu jednego z najlepszych siatkarzy na świecie.

Wilfredo był nienasycony po poprzednich sezonach, zwłaszcza tym ostatnim?

- Był sfrustrowany. Dużo z nim rozmawiałem. Jest świetnym gościem, okazuje wiele szacunku do każdego w klubie. To, jak pracuje, bardzo przyjemnie się obserwuje. Patrzymy obecnie mocno na jego formę i dbamy, żeby się nie przeciążał, a jednocześnie, żeby za mocno nie spuścić z tonu.

Nie grał najlepiej w tym przegranym półfinale z Piacenzą w Pucharze Włoch, prawda? Sam do mnie przyszedł ze słowami: "Wiem o tym. Przyszedłem tu pracować, grać i wygrywać". Od tego momentu trenuje i gra, jak diabeł. Znów jest w stanie robić różnicę i jestem pewny, że na mecz w Polsce, przeciwko Zaksie, nastawi się jeszcze bardziej. Że wraca do najlepszej formy nie tylko w klubie, ale po to, żeby grać tak w reprezentacji.

"Potrzebuję go w roli tego, który będzie przejmował kontrolę nad zespołem. Musi stać się liderem i potrafi to zrobić. Jest jednym z najlepszych zawodników na świecie. Jeśli będzie regularnie pracował nad sferą psychiczną i przywództwem w zespole, nie będzie mu brakowało niczego" - mówiłeś nam o Kamilu Semeniuku jeszcze pod koniec sierpnia zeszłego roku. Pokazał swój pełny potencjał w kilku meczach, ale w kilku innych nie prezentował się tak, jakby chciał. Jak widzisz jego sytuację?

- Kamil ma dobry sezon, choć to jego pierwszy poza Polską. Nikomu nie byłoby w tej sytuacji łatwo. Dużo od siebie wymaga. Gdy widzę, że może nie atakuje najlepiej, doceniam jego pracę, którą wkłada w przyjęcie, ustawianie się w bloku, obrony, czy serwis. A on mówi mi: "Nie, nie gram na dobrym poziomie, bo źle atakowałem". Come on! Nie można być ciągle perfekcyjnym w każdym elemencie. Musi to zrozumieć.

Perugia to też zespół wielkich osobowości i czasem trudno się w nie idealnie wpasować. Ostatnio zrobiła nam się taka południowoamerykańska grupka. Trzech Kubańczyków, Brazylijczyk, Argentyńczyk i Wilfredo, który jest Polakiem, ale świetnie rozumie ten styl, nie musi się dostosowywać. A Kamil tak. W Kędzierzynie zespół był zupełnie inny charakterologicznie, pełen o wiele spokojniejszych graczy. Tu jest inaczej. To dobre, ważne doświadczenie dla niego, ale musiał się do tego przyzwyczaić.

Na ławce mamy sporo jakości, dla mnie Ołeh Płotnicki jest już na poziomie Wilfredo i Kamila. Jego ewolucja sięga właśnie tych nazwisk. Staram się dbać i myśleć o wszystkich, bo myślę o zespole. Ale czasem właśnie dlatego muszę wybrać pomiędzy zawodnikami. Moje oczy latają w trzy strony jednocześnie, ha, ha. 

Bardzo ufam Kamilowi. Wiem, że w najważniejszym momencie sezonu będzie naszą kluczową bronią. Jest dobrym człowiekiem, znakomitym siatkarzem. I jestem pewny, że da nam to, czego potrzebujemy.

Kiedy przegraliście mecz z Piacenzą spadła z waszych ramion presja wygrywania za każdym razem? Kibice już pewnie przyzwyczaili się do waszych zwycięstw i gdyby utrzymać tę serię meczów bez porażki to mogłaby być teraz sporym obciążeniem, choć oczywiście także wielkim osiągnięciem.

- Tak. Sam czułem coś takiego. Okej, wygrywamy każdy mecz. W pewnym momencie można stracić kontakt z rzeczywistością. Zauważyłem nawet, że niektóre zespoły podchodziły do meczów z nami na zasadzie: "Ok, przegrywamy z Perugią". Akceptowali to i myśleli, że nawet nie muszą walczyć, bo przecież to i tak by się wydarzyło, i tak by przegrali. I po meczu z Piacenzą zdałem sobie sprawę, że zwyczajnie nie jesteśmy gotowi na kontynuowanie takiej serii i dźwiganie tego typu presji. To już za dużo.

Jednak ta porażka w Pucharze Włoch pozostanie ze mną do końca sezonu. Bo nie chcesz przegrywać tak ważnych meczów. Okej, mamy już Superpuchar i klubowe mistrzostwo świata, ale nie zadowalamy się tym. Od razu pragniemy osiągania kolejnych celów. Nie mówię, że na pewno wygramy absolutnie wszystko inne. Ale możemy próbować.

Teraz przegraliście drugi raz. Pewnie w środowisku pojawi się pewien niepokój, pytania, czy na pewno jesteście w idealnej dyspozycji na te dwa mecze z Zaksą.

- Pewnie tak, ale ja patrzę na to z innej perspektywy. Mecze z drużyną z Berlina, w których było dużo walki, dały mi takiego kopa. I zdałem sobie sprawę, że z Zaksą zagramy właśnie w środku play-offów, kiedy walki jest odpowiednio dużo, żeby uwolnić swoje największe umiejętności. Potrzebujemy meczów, w których będziemy walczyć o życie. Gra toczy się o coś więcej niż zwycięstwo, odpowiedzialność jest coraz większa. Dlatego na mecz w Kędzierzynie jesteśmy dobrze przygotowani.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.