Wójtowicz zaskoczył Boska reakcją po triumfie w IO. "To był brylant"

- Tomek nie potrzebował podnoszenia na duchu. Był wyjątkowo odporny psychicznie - mówi Sport.pl Ryszard Bosek, opisując walkę z chorobą zmarłego w poniedziałek Wójtowicza. Legendarnego siatkarza, który siłą mentalną imponował też kiedyś wszystkim podczas gry, nazywa brylantem. I opowiada, jak ten zaskoczył go reakcją po triumfie w igrzyskach.

Tomasz Wójtowicz i trzy lata starszy Ryszard Bosek wspólnie przeżywali najlepsze momenty w karierze siatkarskiej. W 1974 roku zdobyli z reprezentacją mistrzostwo świata, a dwa lata później złoty medal olimpijski. Po latach okazało się, że dzielić będą także doświadczenie choroby nowotworowej. U Boska wykryto ją wcześniej i to dwukrotnie. Wójtowicz diagnozę poznał w 2019 roku - rak trzustki, który ma najniższy wskaźnik przeżywalności. Obaj mierzyli się z chorobą jak przystało na prawdziwych mistrzów i w tej walce pokazali waleczny charakter. Ale tylko Bosek wyszedł ze swojej zwycięsko. Wójtowicz, pierwszy Polak w siatkarskiej Galerii Sław, zmarł w poniedziałek. 

Zobacz wideo Przełomowy sukces polskich siatkarek. Nowa era. "Ćwierćfinał był strefą poza marzeniami"

Agnieszka Niedziałek: Tomasz Wójtowicz był dla pana jednym z kolegów z reprezentacji Polski czy przyjacielem?

Ryszard Bosek: Była między nami przyjaźń. Ale taka sama jak między wszystkimi z tej naszej grupy. W ostatnich latach kontaktowaliśmy się z Tomkiem częściej, bo zostałem wydelegowany przez kolegów. Ze względu na własne przejścia łatwiej mi było rozmawiać z nim o jego chorobie. Spokojnie mogę powiedzieć, że należał do grona moich przyjaciół.

Denerwował się pan przed pierwszą rozmową z nim po diagnozie?

Nie, byłem już na innym etapie. Wiedziałem, na czym to polega. Tomek był zawsze pozytywnie nastawiony, nawet w ostatnim czasie. Głowę miał bardzo twardą. Człowiek bez doświadczenia w takiej sytuacji nie wie do końca, jak się zachować. Gdy spotka się dwóch chorych, to łatwiej się rozmawia.

Co było głównym elementem tych rozmów? Rady dotyczące leczenia? Wsparcie psychiczne?

Starałem się Tomkowi pomóc na oba sposoby - polecić lekarzy i podtrzymywać na duchu. Na bazie moich doświadczeń wydawało mi się, że choć ma się ludzi dookoła, to z tą chorobą jest się tak naprawdę samemu. Ale myślę, że mnie trzeba było bardziej podtrzymywać na duchu niż jego. Bo naprawdę był wyjątkowo odporny psychicznie. Wielkie słowa uznania za to. Z taką siłą mentalną trzeba się urodzić. Tego nie da się wytrenować.

Jest ona chyba szczególnie potrzebna, gdy dostaje się informację o raku trzustki, przy którym rokowania są bardzo pesymistyczne...

Gdy Tomek do mnie zadzwonił z tą wiadomością, to od razu zacząłem mu pomagać. Nie było chwili na to, by rozpaczać, tylko trzeba było walczyć. Walczył długo, bo zwykle ten nowotwór bardzo szybko zabiera chorego. Średnio przeżywa się kilka miesięcy, a Tomek dzięki tej sile mentalnej dał radę trzy lata.

Nie miał żadnego momentu załamania przez ten czas?

Gdy widzieliśmy się miesiąc temu podczas turnieju jego imienia, to był zmęczony. Ale cały czas była mowa o przyszłości. Nie potrzebował wsparcia, tylko kontaktu z ludźmi. Walczyć umiał sam.

Z jednej strony wspomniane rokowania nie napawały optymizmem, ale wszyscy kibice siatkarscy do końca wierzyli, że jeśli ktoś ma poradzić sobie z rakiem trzustki, to właśnie Tomasz Wójtowicz...

Wiadomo, jaka to choroba. Trudna do wyleczenia i zawsze trzeba brać pod uwagę, że może się nie udać. Dlatego poniedziałkowa informacja, choć bardzo smutna, to nie była dla mnie szokiem.  Ale Tomek stoczył długą walkę.

Pamięta pan pierwsze spotkanie z nim?

Dojechał do nas na zgrupowaniu kadry w Zakopanem, gdy był jeszcze juniorem. Właściwie od początku mieliśmy wrażenie, jakby był z nami od zawsze. Miał taki charakter, że od razu było wiadomo, iż to dobry człowiek. Był spokojny z natury.

Ze względu na status "świeżaka" nie było na początku dystansu i onieśmielenia z jego strony?

Dystansu nie było, bo nikt go nie stwarzał. Został naturalnie przyjęty do naszego grona. Wszedł do drużyny tak, jakby tylko na chwilę wcześniej w niej go nie było. Jego charakter pozwalał go łatwo zaakceptować. Do tego pokazał swoją grą, że można go traktować jako część naszej grupy.

Jaki wtedy był jako siatkarz?

Widać było, że to będzie wielki gracz po tym, jak się zachowywał. Bardzo szybko sobie wszystko przyswajał. Wystarczyło mu coś raz pokazać. Widać po prostu było, że jest wielkim talentem. Miał też świetną technikę i brakowało mu tylko doświadczenia. Choć jak grał z nami, to tego braku nie było w ogóle widać (uśmiech). Dużo od siebie dawał.

Sam o sobie mówił kiedyś, że złościł się zarówno po błędach własnych, jak i innych. Pan i koledzy z kadry odczuli to na własnej skórze?

Nie. Tomek robił swoje. Był zawsze zadowolony. Czasami było bardzo ciężko, to podbudowywał nas tym swoim uśmiechem. Powtarzał, że jak jest ciężko, to trzeba to znieść. Nas samych też nie trzeba było mobilizować do trenowania. Był za to taki moment, że to my wystąpiliśmy trochę w obronie Tomka, bo on zostawał jeszcze po treningu. Mówimy do trenera Wagnera: "Jurek, może on za dużo trenuje?". A ten na to: "Wiecie, jak ma się diament, to - by zrobić z niego brylant - trzeba w to włożyć dużo pracy". I tak było, że Tomek zostawał i dodatkowo jeszcze trenował. I faktycznie, stał się brylantem.

Wagner miał duży udział w stworzeniu z Wójtowicza najlepszego siatkarza świata tamtego okresu?

Jurek nie odpuszczał. Zawsze miał takie podejście, że trzeba dać z siebie wszystko. A w Tomku widział ogromny talent, bo ten był młody, ale już potrafił wszystko robić. Na pewno pomógł mu w rozwoju.

"Miałem 21 lat, w Polsce już nie miałbym czego szukać". Wielka klasa Tomasza Wójtowicza

Wójtowicz w meczu kończył kluczowe piłki. A poza parkietem zdarzało mu się przejmować inicjatywę w grupie?

Rzadko. Raczej czekał na to, co inni powiedzą. Zawsze za to był pozytywnie nastawiony. Nie pamiętam żadnej kłótni z jego udziałem. Nie było drugiej takiej osoby na świecie.

Wszyscy w drużynie zazdrościli mu słynnego opanowania podczas gry?

System nerwowy miał jeszcze mocniejszy niż technikę. Przed finałem igrzysk w Montrealu tylko my dwaj spaliśmy dobrze, reszta trochę mniej. A on zdecydowanie lepiej ode mnie. Po prostu taki miał ten system nerwowy, że potrafił się odizolować i już. A to wielka zaleta w sporcie wyczynowym.

Towarzyszył mu pan w wyprawach na ryby, na które chodził z Wiesławem Gawłowskim?

Nie lubiłem łowienia, więc tylko zakładałem robaki i pomagałem z robieniem kanapek (uśmiech). Ja i Marek Karbarz byliśmy tam po to, by zjeść kanapkę i pogadać. Tomek miał tak spokojny charakter, że jemu rozmowy były niepotrzebne. Wystarczyło mu siedzenie w grupie.

Czytałam, że w małym muzeum, które stworzył w piwnicy, miał wiele pamiątek sportowych i z podróży oraz eksponaty kupione w antykwariatach. Miał jeszcze inne hobby?

Wielką pasją Tomka były zwierzęta. Bardzo lubił psy i konie. Jak tylko mógł, to jechał do koni, a psy miał zawsze w domu. Miał takiego porządnego, wściekłego dobermana, którego wszyscy się bali (śmiech). Zabrał go ze sobą do Włoch, a ten w aucie mocno przestraszył jednego z tamtejszych działaczy.

Czy jakaś historia związana z Tomaszem Wójtowiczem szczególnie utkwiła panu w głowie?

Chyba nic takiego szczególnego nie było, ale mam same pozytywne wspomnienia. Choć pamiętam, że zaskoczyła mnie jego reakcja po zdobyciu przez nas złotego medalu olimpijskiego. Na żywo tego nie widziałem, ale na oglądanym później filmie zobaczyłem, że Tomek skakał do góry z radości. Byłem zdziwiony, bo to zupełnie nie pasowało do jego charakteru. Gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, to na pewniaka bym powiedział, że wszyscy skali, ale Tomek nie.

To mógł być jedyny pokaz radości ze zwycięstwa w jego wykonaniu?

Tak. Dlatego byłem bardzo tym zdziwiony.

Dobrą okazją mogłoby też być zdobycie mistrzostwa świata.

Nie pamiętam tego, ale nie wydaje mi się, by wówczas tak się cieszył. On zwykle po ostatniej piłce miał reakcję typu "O, skończyło się. Fajnie" i tyle (uśmiech).

Więcej o: