Polki jak bestie. Dokonały niemożliwego. Najpiękniejszy cud

Jakub Balcerski
To miało być niemożliwe! Polskie siatkarki stały się bestiami, a ten jeden wieczór w Łodzi zamieniły w noc swoich marzeń. Po pokonaniu mistrzyń olimpijskich z USA już nic nie jest poza ich limitem. To najpiękniejszy cud, na jaki mogły sobie pozwolić - pisze Jakub Balcerski ze Sport.pl w spostrzeżeniach po historycznej wygranej 3:0 (25:23, 25:20, 25:18) z Amerykankami.

Jeszcze trzy lata temu Polki przegrałyby z tymi Amerykankami, jedną z najlepszych drużyn na świecie, bo tkwiły w punkcie, w którym nawet własny trener, Jacek Nawrocki, wmawiał im, że są gorsze od czołówki. Robił to nawet przy dziennikarzach, otwarcie, nie widział w tym nic złego. Przed meczem kwalifikacji olimpijskich z Serbkami powiedział, że inne drużyny muszą nie przyjechać na halę, żeby miały szansę coś z nimi ugrać. A teraz w najtrudniejszej sytuacji z możliwych, będąc o krok od odpadnięcia z domowych mistrzostw świata, zawodniczki w biało-czerwonych barwach pokonały te, które rok temu miały zawieszane na szyi marzenie Polek. Złoty medal igrzysk olimpijskich.

Zobacz wideo Tyle zarabia Grbić w reprezentacji Polski. Jak wygląda jego przyszłość? [Sport.pl LIVE]

Wtedy polskie siatkarki oglądały to przed telewizorami. Teraz wzięły sprawy w swoje ręce. I choć dzień wcześniej po tym, jak odbiły się od najwyższego poziomu światowej czołówki - przegrały w trzech setach z obrończyniami tytułu mistrzyń świata, Serbkami, chyba wszyscy już je skreślili i pytali, co będzie, jeśli odpadną z rozgrywek, to one w siebie uwierzyły.

Jest 2:0 i 24:18. Piłka po bloku Olivii Różański leci długo, jakby zatrzymała się w powietrzu na kilkanaście sekund, ale w końcu spada w boisko. Polki wykańczają demolkę zespołu, który miał być ich katem, który miał niemalże skończyć im ten turniej. A wygrywają z nimi bez straty seta.

Amerykanki robiły głupie miny. Na koniec seta im zrzedły

- Zaczęliśmy jak wczoraj. Musimy dać z siebie więcej. A piłki muszą być takie, żeby można było z nich atakować - mówił Stefano Lavarini w pierwszej przerwie, o którą poprosił po zaledwie czterech pierwszych punktach meczu. Polki przegrywały już 0:4 w secie otwieracjąym spotkanie. Amerykanki podbijały niemal wszystkie piłki, a później robiły głupie miny, ciesząc się po udanych atakach. Zwłaszcza ich kapitan Kelsey Robinson-Cook.

Polskiej drużynie udało się jednak wrócić do gry, głównie dzięki skuteczności Magdaleny Stysiak. To ona pobudzała cały zespół. Do jej ataków szybko dołączył blok, świetna gra w obronie Polek, a także kończone akcje ze środka, czy lewego skrzydła. Ze stanu 4:10 zrobiło się nawet 22:20 dla nich. Podskakiwały i tańczyły po udanych atakach. Miały wszystko w swoich rękach.

Było 24:23, Polki zmarnowały jedną piłkę setową i patrzyły w stronę Amerykanek. Ale z luzem, dystansem, bo Weronika Szlagowska, która chwilę wcześniej weszła na boisko, zaśmiała się i uśmiechnęła. Po chwili w górę powędrowała zaciśnięta pięść przyjmującej, jak i reszty jej koleżanek z drużyny. Ta sama Kelsey Robinson-Cook, która kilkanaście minut wcześniej robiła głupie miny, tym razem aż się skrzywiła, a mina jej zrzedła. Kapitan Amerykanek trafiła w siatkę i to zawodniczki Stefano Lavariniego wygrały seta. 

Mecz założycielski? Polki z każdą piłką udowadniały, na co naprawdę je stać

To pierwsza wygrana partia od trzech lat przeciwko USA. Wtedy Polki przegrały jednak 1:3 w Lidze Narodów, a teraz wyglądały, jakby już w tamtym momencie miały ochotę na pierwsze aż od dwunastu lat zwycięstwo. I na jednym wygranym secie nie poprzestały. Amerykanki nie wiedziały, co się dzieje. Zawodniczki Stefano Lavariniego prowadziły 14:6 z mistrzyniami olimpijskimi! Grały na poziomie, o jakim jeszcze dzień wcześniej, gdy zebrały lanie od Serbek, nikt raczej nie śnił.

Polki wypracowały sobie szansę na życiowy wynik. Tak wielką, że gdy punkt zabrała im pani arbiter z Chin, to trener Lavarini wychodził z siebie, pokazując, że Joanna Wołosz nie popełniła błędu podwójnego odbicia. Polki nie dowierzały, że sędziowie nie zgadzają się z tym, co próbowały im przekazać, a ich trener niczym Vital Heynen wyłapał żółtą kartkę i nic sobie z tego nie robił.

W pewnym momencie w Atlas Arenie zapadła cisza. Jakby wszyscy próbowali uwierzyć w to, co się działo. Choć Polki straciły ośmiopunktową przewagę, a Amerykanki zbliżyły się do nich nawet na punkt, to na ich twarzach wciąż była wymalowana pewność siebie. A końcówkę zagrały jak bestie, zwłaszcza skuteczna do bólu, niepozwalająca Amerykankom nawet pomyśleć o obronie niektórych piłek, Magdalena Stysiak. Tak, to działo się naprawdę: Polki prowadziły 2:0, a łódzka hala odlatywała. Ostatni taki mecz, jaki widziała to zwycięstwo w tie-breaku z Włoszkami w mistrzostwach Europy. To spotkanie pozwoliło Polkom później na dojście do najlepszej "czwórki" w Europie. I trudno było nie pomyśleć, że środowe spotkanie z Amerykankami mogło zostać meczem założycielskim dla kadry Lavariniego. Tym, który z każdą piłką udowadniał, na co ją stać.

Lavarini tworzy "mentalność zwyciężczyń". I to jak. Historyczne chwile

Statystyki wcale nie pokazywały, że Polki grają kosmiczny mecz. Były świetne, ale do ich najwyższego poziomu jeszcze nieco brakowało. A to nie był koniec wspaniałych wiadomości w trakcie tego spotkania. Amerykanki grały słabiutko, zwłaszcza w ataku. To oczywiście nie tylko ich wina, ale także konsekwencja nacisku, jaki nakładały na nie biało-czerwone. Ale tę sytuację trzeba było wykorzystać: nie wiadomo, kiedy kolejny raz trafi się mecz, gdzie jedna z najlepszych drużyn na świecie nie wychodzi z 35 procent skuteczności w ataku przez pierwsze dwa sety.

A w trzecim kibice znów z niedowierzaniem pokazywali, że piłka kończyła na aucie po atakach Amerykanek. Z wymalowanym uśmiechem na ustach bawili się, pokazując "monster block" po tym, jak Olivia Różański, czy Agnieszka Korneluk zatrzymywały teoretycznie grające o poziom lepiej siatkarki. Ale tak, jak mówił Stefano Lavarini. Dla niego nie liczy się to, co na papierze, bo nim nie zmienia się historii. To "mentalność przegranych", a on ciągle udowadnia, że wytwarza u swoich zawodniczek "mentalność zwyciężczyń".

Ta przewaga, te cztery meczbole i ten wykorzystany, drugi. Trzy zero, do 23, 20 i 18. Niech ktoś to gdzieś wyryje. Taniec radości na boisku zapamiętany zostanie na zawsze. To były historyczne chwile. Bo to był najlepszy mecz polskich siatkarek od kilku, może nawet kilkunastu lat. Może od czasu zdobywania medali. I trzeba to sobie teraz uświadomić.

Najpiękniejszy cud. Polki mogą nawiązać nawet do legendy "Złotek"

To najpiękniejszy cud, na jaki kadra Stefano Lavariniego mogła sobie pozwolić. Bo jak inaczej nazwać pokonanie zespołu z takiej półki, w takich okolicznościach? Oczywiście, to Polki sobie na to zapracowały. Ale w innych kategoriach tego zwycięstwa po prostu nie da się rozpatrywać.

Polska kadra, choć trapiona przez kontuzje, niedoceniana, niebędąca faworytem wielkiej imprezy we własnym kraju, chwyciła wszystkich za serca. To jedna z największych wygranych w jej historii. Te dziewczyny - choć to nieprawdopodobne - pokazały, że mogą nawiązać do najlepszych chwil polskiej reprezentacji kiedykolwiek. Nawet do tych legendarnych "Złotek". Jeśli pokonujesz mistrzynie olimpijskie, nie ma już żadnych limitów.

Sytuacja Polek na MŚ dzięki zwycięstwu zmieniła się diametralnie. Teraz wciąż wszystko zależy od nich. Jeśli wygrają dwa kolejne spotkania - z Kanadyjkami i Niemkami - to zagrają w ćwierćfinale, o wejście do strefy medalowej. I własne marzenia. A te zbliżyły się do nich niesamowicie. Stały się realne. I skoro one w nie wierzą, to tym zwycięstwem pokazały, że powinien wierzyć każdy.

Więcej o:
Copyright © Agora SA