Niezrozumiała gra Polek. Lavarini rozkładał ręce i łapał się za głowę

Jakub Balcerski
Sobotni mecz polskich siatkarek z Turczynkami i jego przebieg to rzecz nie do zrozumienia. Trzeba po prostu przyjąć, że to się wydarzyło: zawodniczki trenera Stefano Lavariniego naprawdę były tak blisko ogrania jednego z najlepszych zespołów na świecie. Przegrały 2:3 (25:22, 23:25, 22:25, 25:18, 11:15), ale nie to w tym wszystkim było najważniejsze.

Polki grały w sposób trudny do uwierzenia, ale jakże swój. Z dołkami, zwrotami akcji i niesamowitymi emocjami. Po ostatniej akcji tylko na chwilę zwiesiły głowy. Po chwili przybijały sobie piątki, dziękowały rywalkom i same już teraz starały się docenić to, czego przed chwilą dokonały. To tak, jak z przegranymi finałami: efekt końcowy nie oddał tego, co działo się w trakcie całego meczu. Takie mecze w ich wykonaniu zdarzają się bardzo rzadko i trzeba je docenić. A do tego mieć nadzieję, że to dopiero początek czegoś pięknego.

Zobacz wideo Tyle zarabia Grbić w reprezentacji Polski. Jak wygląda jego przyszłość? [Sport.pl LIVE]

Dwa oblicza Polek w kilka akcji. Najcenniejsza była radość z samej gry

Polki zaczęły mecz wręcz ohydnie, w swojej najgorszej możliwej wersji. Na początku pierwszego seta nie istniały na boisku - przede wszystkim na siatce, choć w ataku i na zagrywce też nie działo się u nich wiele. Nie podbijały mocnych ataków Turczynek, bardzo wolno wyprowadzały swoje akcje, wyglądało to niemalże tragicznie. Przegrywały nawet 6:11.

Minęło pięć minut i jakby ktoś podmienił polski zespół. Zaczęło się dziać na siatce - bloki, wybloki, w drugiej linii obrony i podbicia, w polu zagrywki serwis odrzucał rywalki od siatki, a cała gra przyspieszyła. Dwa zupełnie inne oblicza Polek na przestrzeni kilku-kilkunastu akcji.

Ale nawet tak diametralna zmiana w tym, co prezentowały zawodniczki Stefano Lavariniego nie oznaczała, że Turczynki nagle się schowały i niczego ze swojej dobrej gry już nie prezentowały. Trzeba było sobie wiele na boisku wyrwać, żeby choćby zbliżyć się do wyrównanej gry z tak świetnym rywalem. I one to zrobiły.

Najpierw świetne ataki Magdaleny Stysiak, potem zagrywki Olivii Różański, a do tego całokształt tego, co na siatce wyczyniała Agnieszka Korneluk - bloki, ataki. Polkom nie przeszkodził nawet fakt, że Turczynki w pewnym momencie odrobiły straty. Stefano Lavarini w tym kluczowym momencie zebrał zawodniczki wokół siebie, gdy Turczynki prosiły o challenge. Przekazał im kilka słów i chyba podbudował. Bo już chwilę później Polki grały z pewnością siebie tak wielką, jakby prowadziły od pierwszej wymiany meczu i to wyraźnie. Wykorzystały już pierwszą piłkę setową, a Ergo Arena, w której zjawiło się najwięcej kibiców na meczu polskich siatkarek od trzech lat i domowych mistrzostw Europy, na chwilę odleciała niczym katowicki Spodek. A u Polek widać było radość. Z wygranej partii, ale i tę chyba jeszcze cenniejszą - z samej gry.

Polki podały rękę rywalkom

I drugiego seta zaczęły, jakby nic się nie zmieniło. Jakby nie wygrały właśnie partii, której nie miały prawa wygrać. Była kontrola, spokój i pewność. Nie odjechały rywalkom, ale utrzymywały prowadzenie na poziomie dwóch-trzech punktów. Już to wydawało się niesamowite.

Było wręcz za dobrze i to dało się odczuć w kilku kolejnych wymianach. Polki, niestety, podały rywalkom rękę. Grały za mało agresywnie na siatce. Często piłka była nad nią zawieszona i tylko czekała aż Turczynki ją strącą. Wydawałoby się, że za chwilę błędy się pogłębią, a zawodniczki Stefano Lavariniego już z tej spirali się nie wydostaną.

Tymczasem Polki pozostały w walce, grały z Turcją wyrównaną końcówkę. Do końca nie było widać, który z zespołów tak naprawdę przeważał, który był tym prowadzącym grę i zbliżał się do zwycięstwa. Zadecydowała jednak jakość i dynamika. To Turczynki zagrały kilka dynamicznych akcji, których po stronie Polek zabrakło. 

Seta na boisku kończyły zmienniczki Joanny Wołosz i Magdaleny Stysiak, czyli Katarzyna Wenerska i Monika Gałkowska. Nie zagrały bardzo źle, poza tym, że Gałkowska była bardzo nieskuteczna, ale też nie dały odpowiednio dużo jakości swoim wejściem na boisko. A tego trzeba wymagać na tak kluczowych pozycjach, jak atak i rozegranie. Może gdyby Stysiak i Wołosz w swojej najlepszej dyspozycji były na boisku w końcówce, to ta skończyłaby się nieco inaczej. Do prowadzenia dwoma setami potrzeba jednak wielu czynników - najlepiej, żeby złożyło się na to wszystko, co tylko możliwe. Własna świetna forma, szczęście, czy problemy rywalek. A Turcja, niestety, ostatnie piłki drugiego seta zagrała na poziomie, do którego Polki w tamtym momencie nie miały akurat dostępu.

Lavarini popełnił kosztowny błąd. Aż tureccy kibice śmiali się, że oddał im seta

Emocje w meczu i to, kogo bardziej rozszarpują nerwy świetnie było widać na podstawie tego, jak zachowywali się obaj trenerzy. Podczas jednego z challenge'ów w drugim secie Giovanni Guidetti chodził w kółko obok linii, jakby obrażony, zamyślony. Nic nie mówił, a jego zawodniczki też w milczeniu oczekiwały na decyzję. A Stefano Lavarini? Rozmawiał ze sztabem, podpowiedział coś Magdzie Stysiak, aż kipiał energią. Same polskie siatkarki też aktywnie dyskutowały ze sobą w kółku stworzonym na parkiecie.

Przerwa przed trzecim setem mogła się okazać kluczowym momentem meczu. U Giovanniego Guidettiego wciąż skrzywiona mina, choć już nieco mniej niż po pierwszej partii. Coś szybko swoim zawodniczkom wytłumaczył i odszedł, chyba samemu chciał chwilę odpocząć. A po polskiej stronie emocjonalna i bardzo nerwowa przemowa Stefano Lavariniego. Widać, że włożył w nią całego siebie. Na chwilę odszedł, starł coś szybkim ruchem ze swojej podręcznej tablicy i wrócił do konsultacji. Najpierw ze swoim asystentem, Nicolą Vettorim, potem z Joanną Wołosz, a na koniec znów z całą szóstką zaczynającą trzecią partię. Potem podszedł już do bocznej linii, gotowy. - Niech się dzieje - jak mówiła nam o meczu z Turcją libero Polek, Maria Stenzel.

Ale, niestety, nie działo się zbyt dobrze. Oczywiście, świetnie, że Polkom udało się pozostać w grze z rywalkami i dotrzymywać im kroku. Ale kontroli z drugiego seta zaczęło brakować o wiele szybciej. Turczynki trzykrotnie wychodziły na dwupunktowe prowadzenie i właśnie za trzecim razem odjechały Polkom już tak daleko - na 23:19 - że nie było szans na powrót, odrobienie strat. Turcja przejęła kontrolę nad spotkaniem.

Podczas gdy Polkom skuteczność we wszystkich elementach spadała, rywalkom rosła. Niezrozumiała była też decyzja Stefano Lavariniego co do składu na końcówkę trzeciej partii. Włoch wpadł na szalony pomysł: że niedoświadczone w walce z takim rywalem Gałkowska, Wenerska, a wcześniej Alagierska, czy Szlagowska poradzą sobie z Turczynkami i wyrwą im punkty z rąk w końcówce. Niewielu patrzyłoby na to wszystko tak optymistycznie jak Lavarini. Oczywiście, dał swoim siatkarkom szansę, ale pytanie: czy na pewno w odpowiednim momencie? Na takie rozwiązanie nie wskazywały też statystyki: Stysiak utrzymywała skuteczność na poziomie blisko 60 procent. Po prostu: szkoleniowiec popełnił kosztowny błąd, nie zostawił sobie odpowiedniej liczby zmian (Polki miały już tylko jedną). Aż tureccy kibice na Twitterze zaczęli się śmiać, że to Włoch podarował im tego seta brakiem reakcji na to, co działo się na boisku. Dlaczego nie sprawił, że możliwy byłby powrót do liderek polskiej kadry w tak ważnym i trudnym momencie?

Terminatorka Stysiak. Lavarini łapał się za głowę i rozkładał ręce. Też nie wierzył

Magdalena Stysiak w trzecim secie była wściekła. Na wynik, pewnie częściowo na swoją grę. Bo nigdy nie jest z niej w pełni zadowolona i być może w niektórych kluczowych momentach brakowało jej błysku. Złość z siebie wyrzuciła w kwadracie, a potem przerwie pomiędzy partiami. I dobrze, bo chwilę później na boisku była już terminatorką.

Dokładała, ile mogła zagrywką, latała za piłkami w obronie, starała się podgrzać atmosferę na trybunach. A w ataku? Była tą Magdą Stysiak, która miała prowadzić Polki do zwycięstw z najlepszymi. Teraz prowadziła je po odrobienie straty jednego seta i kolejnego w historii polsko-tureckich meczów tie-breaka.

Polki prowadziły już sześcioma punktami, a po kolejnych akcjach nawet Stefano Lavarini łapał się za głowę i rozkładał ręce. On chyba też nie rozumiał, jak tak wiele mogło się zmieniać w tak niewiele. Ale Polki poprawiły skuteczność przyjęcia - na aż 65 procent w samym czwartym secie - i ataku - na 59 procent. Choć straciły kilka punktów - zrobiło się 20:17 - podczas jednej z wideoweryfikacji tureckiego zespołu zaczęły w kółku tańczyć na boisku. 

Szybko znów miały powody do wielkiej radości. Nie wypuściły z rąk przewagi, a nawet wróciły do odrzucenia Turczynek na dystans sześciu punktów. Seta zakończyły, wygrywając o siedem punktów, w stylu, który w polskiej siatkówce kobiet dotąd znaliśmy nie z rzeczywistości, a z marzeń.

Porażki w tie-breaku z Turcją tego zespołu jeszcze niedawno byśmy sobie nie wyobrazili

To spotkanie już w trakcie trwania przeszło do legendy. Ale Polki miały okazję sprawić, że będzie wspominane już zawsze. I zaczęły ostatniego seta, walcząc o każdą piłkę, jak o życie. Tureccy fotografowie siedzący na trybunie prasowej nie robili zdjęć, bo ręce mieli jakby przylepione do głowy, gdy patrzyli, jakie piłki wyciągają zawodniczki Stefano Lavariniego.

Niestety, gdy w tak kluczowym momencie meczu przytrafi się seria sześciu punktów z rzędu dla rywalek, to później trudno już odzyskać pewność siebie. I choć w tym meczu różne cuda się działy, to wydawało się, że Turczynki zaczęły grać tak dokładnie w przyjęciu i w tak niezwykły sposób wykorzystywać grę przez środkowe, że już nic nie da się zrobić. 

Tymczasem z każdą piłką Polki w jakiś tylko sobie znany sposób zaczęły odrabiać straty. Tu obiły piłkę o turecki blok, tam mocniej przyłożyły zagrywką. Agnieszka Korneluk znajdywała miejsce na wrzucenie rywalkom piłki w boisko, Zuzanna Górecka była przekleństwem blokujących, a Magdalena Stysiak starała się nie dawać im żyć na prawym skrzydle. Znów był taniec na challenge'u tym razem w kwadracie.

To wszystko jednak nie wystarczyło. Tak bywa, że pomimo świetnych spotkań czasem trzeba przełknąć gorycz, gdy patrzy się na końcowy wynik. Ale czy przegrany po wielkiej walce tie-break z Turcją i tak nie wygląda, jak coś, czego jeszcze niedawno nie można byłoby sobie w ogóle wyobrazić, patrząc na kadrę Stefano Lavariniego?

Różnica pomiędzy wygranym a przegranym tie-breakiem będzie dla Polek kosztowna. Ale granica dzieląca od czołówki jakby zaczęła się zacierać

- To nie będzie żaden dramat ani wielki sukces dla żadnego z zespołów, to powinno być normalne - mówił o ewentualnej wygranej przed meczem trener Turczynek, Giovanni Guidetti. I z jednej strony można się z nim zgodzić, bo to wciąż "tylko" pierwsza faza grupowa MŚ. Z drugiej, trudno tym meczem się nie ekscytować. 

Był już kiedyś mecz wielkiego turnieju Polek, który kończył się piątym setem po horrorze. Polki grały wówczas z Włoszkami, kończąc fazę grupową mistrzostw Europy, na których zajęły ostatecznie czwarte miejsce. Różnica pomiędzy tamtym meczem a tym z Turcją w Gdańsku, jest taka, że wtedy wygrały. Ale takie spotkania bez względu na wynik potrafią zbudować, napędzić.

Różnica pomiędzy wygranym a przegranym tie-breakiem będzie też dla Polski kosztowna pod kątem kolejnej fazy rozgrywek MŚ. Awansowały do niej z czwartego, a nie z pierwszego miejsca, jak byłoby w przypadku zwycięstwa. To utrudni im dalszą rywalizację w turnieju. Ale trzeba powiedzieć sobie jedno: takimi występami jak przeciwko zawodniczkom Giovanniego Guidettiego Polki cały czas pokazują, że granica dzieląca je od marzeń o walce z czołówką wcale nie jest nie wiadomo, jak duża. Choć nadal istnieje i Polki wciąż walczą, żeby ją zamazać. I może takimi przykładami choćby w niewielkim stopniu zaczyna się zacierać.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.