Nikola Grbić dalej czerpie z turnieju Ligi Narodów w Gdańsku pełnymi garściami. Sięga po szanse na testowanie zawodników, jak szalony. Nie wystarczył mu jeden skład na mecz z Holandią - po dwóch setach zrobił przemeblowanie tak duże, że wyglądało jakby wprowadził na boisko drugą reprezentację Polski.
Tym lepiej, że w ogólnym rozrachunku niewiele to zmieniło. Jeśli ktoś czekał na pierwsze "łatwe" zwycięstwo podczas turnieju w Ergo Arenie, bez większych problemów, to się wreszcie doczekał. Trzy sety, do 19, 23 i 22 dały Polakom trzy punkty. Dla Grbicia najważniejsze będzie jednak wciąż to, jak prezentowali się poszczególni zawodnicy.
Mecz z Holandią, patrząc na wyjściowy skład kadry Nikoli Grbicia, miał mieć trzech najważniejszych aktorów. Serb postawił na Karola Butryna, Marcina Janusza, Karola Kłosa, Mateusza Bieńka, Bartosza Bednorza, Aleksandra Śliwkę i Pawła Zatorskiego. Tymi aktorami mieli być Butryn, Bednorz i Śliwka. Wszyscy trzej walczący o miejsce w kadrze na turniej Final 8 Ligi Narodów, a tym samym kluczową rolę przy wyborze składu na mistrzostwa świata.
Tymczasem zwłaszcza pierwsza część spotkania miała jednego bohatera i nie był nim żaden z trójki aktorów. To "Książę Karol" - Karol Kłos, który w pierwszej partii królował nad siatką: aż trzy razy zablokował Holendrów i dwa razy skutecznie atakował ze środka. W drugim secie i trzecim secie dorzucił jeszcze parę ataków, w tym jeden kluczowy - na 23:20 w ostatniej partii, kiedy wydawało się, że Holendrzy mogą jeszcze Polaków dogonić, ale to ten punkt Kłosa odwrócił tendencję na korzyść Polaków. Jednym słowem? Zagrał jak profesor.
Trzej aktorzy też się oczywiście wyróżniali. Najbardziej chyba Karol Butryn. Nikola Grbić po meczu z Chinami przekazał dziennikarzom, że na turniej Final 8 do Bolonii pojedzie dwóch atakujących, więc serbski szkoleniowiec musi wybrać pomiędzy Butrynem i Łukaszem Kaczmarkiem. Za tym drugim przemawia świetny sezon w ZAKS-ie, doświadczenie i osiągnięcia - choćby dwukrotnie zdobyta Liga Mistrzów z klubem z Kędzierzyna, ale także kilka trofeów w reprezentacji. Butryn wydaje się mieć jednak to, czego często brakuje Kaczmarkowi.
Atakujący ZAKSY w występach reprezentacyjnych rzadko błyszczy w jednym, konkretnym spotkaniu. Żeby znaleźć takie, w którym odegrał kluczową rolę trzeba byłoby się cofnąć do meczu przeciwko Belgii podczas zeszłorocznych mistrzostw Europy. Butryn wtedy nie dostawał jeszcze szans od Vitala Heynena, ale z wejściem do kadry Grbicia pojawiły się u niego zaskakująco dobre spotkania na turnieju w Ottawie. Choćby z Francją, mistrzami olimpijskimi.
Świetnie pokazał się także przeciwko Holandii. Zdobył łącznie dziewięć punktów i był pewnym punktem Polaków w ataku. Zdał test i doprowadził do wściekłości trenera Holendrów, Roberto Piazzę. Włoch po ostatniej piłce drugiego seta skończonej przez Butryna odwrócił się do bandy i prawie ją kopnął, krzycząc ze złości. Kto wie, czy tym meczem nie wysunął się na prowadzenie w rywalizacji o miano drugiego atakującego.
W przypadku pozostałych było różnie. Aleksander Śliwka grał solidnie: trzymał przyjęcie i był dobrze dysponowany w ataku - skończył siedem z ośmiu dostarczonych mu piłek (63 procent skuteczności), więc trudno było się u niego do czegoś przyczepić. Jeśli szukać mankamentów, to bardziej u Bartosza Bednorza. W ataku pomylił się trzy razy przy ośmiu uderzanych piłkach, ale Holendrzy utworzyli sobie z niego cel w przyjęciu. I tam miał już problemy - tylko 43 procent skuteczności.
Mecz Polski z Holandią można nazwać derbami "Gangów Łysego". To przydomek nadany polskiej kadrze w zeszłym roku ze względu na Bartosza Kurka, ale można go też odnieść do Holendrów, których gra w dużej mierze opiera się na Nimirze Abdel-Azizie. On na boisku był w sobotę cały mecz, Kurek wszedł tylko na blisko półtora seta.
Ostatecznie to polski "gang" był jednak lepszy od tego holenderskiego, choć Abdel-Aziz robił wszystko, żeby było inaczej. Zdobył dziewiętnaście punktów przy 58-procentowej skuteczności w ataku, miał swoje chwile w polu serwisowym, gdy Polacy nie radzili sobie z jego zagrywkami. Ale to nie wystarczyło.
Wynik wygląda, jakby Holendrzy Polakom praktycznie w ogóle nie zagrozili. To nie do końca prawdziwe, bo nie było tak, żeby kadra Nikoli Grbicia nie miała żadnych problemów, nie musiała w ogóle gonić wyniku. Ale że rywal nie miał ani przyjęcia, ani obrony, to wynik zrobił się jednostronny.
Ani Grbić, ani żaden z polskich zawodników narzekać nie będzie. Robota skończona, założenia w miarę możliwości wypełnione, a do tego Serb dostał możliwość sprawdzenia chyba największej liczby zawodników w komfortowych warunkach. Czyli nie, gdy wchodzą wyciągać kadrę z kryzysu, a gdy mogą spokojnie prezentować swoje. Perfekcyjny przykład? Kamil Semeniuk. Tylko półtora seta na boisku, a najwięcej punktów w zespole - jedenaście i aż 70 procent skuteczności w ataku.
To dlatego dla polskiej kadry mecz z Holendrami może się okazać tak ważny. Bo zdobyli potrzebną pewność siebie i nie czują się, jak po porażce z Iranem we wtorek. Teraz pozostało im odpowiedzieć na pytanie, z którego miejsca awansują do finałów Ligi Narodów. Jeśli wygrają ze Słowenią 3:0, to będzie to pozycja lidera tabeli. Ale tym podobno ani skład, ani trener Grbić przesadnie się nie interesują. Skupią się dostarczeniem jakości na boisku i radości kibicom na trybunach. Ergo Arena tak, jak w meczu z Holandią, ma być wypełniona niemalże do ostatniego miejsca.