"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem
Tomasz Wójtowicz, urodzony w 1953 roku, najlepszy polski siatkarz w historii. Jego największe sukcesy to:
Tomasz Wójtowicz: Leczę się. Jestem cierpliwy. Na początku była operacja, teraz cały czas jest chemia. Co dwa tygodnie trzy dni spędzam w szpitalu. Chemii przyjąłem już tak dużo, że przestałem liczyć dawki. Lepiej o tym nie myśleć, bo - jak wiadomo - chemia atakuje nie tylko chore miejsca, ale niszczy wszystko, co spotka na swojej drodze.
- Był czas, że wcale włosów nie miałem, ale odrosły i myślę, że już nie wypadną. Jestem pod opieką bardzo dobrych onkologów. Na miejscu, w Lublinie. Co dwa i pół miesiąca badają mnie tomografem i mówią, że jest sens brania chemii.
Widzi pan, że przy łóżku mam chodzik. Muszę go używać, bo dostawałem dwa rodzaje leków i jeden typ spowodował porażenie nerwów obwodowych nóg. Ćwiczę, żeby znów móc samodzielnie chodzić. Wiem, że to potrwa. Trzeba być cierpliwym i wytrwałym. Staram się taki być. Trzeba patrzeć pozytywnie. Z fizjoterapeutą trenuję cztery razy w tygodniu.
- Coś w tym jest, bo lekarze właśnie tak mówią - że skoro byłem niezły jako siatkarz, to może dzięki temu tak dobrze to wszystko teraz znoszę.
- Gdybym nie miał poważnych kłopotów z kontuzjami, to na pewno ja miałbym i polska siatkówka by miała jeszcze jeden medal olimpijski. Z 1980 roku z Moskwy.
- Łąkotka blokowała staw i nie mogłem skakać. W trakcie meczów prosiłem o czas, bo sam opracowałem metodę radzenia sobie. Tak machałem nogą, że chrząstka wychodziła ze stawu i mogłem jakoś tej nogi używać. Ale często się to wpadanie chrząstki powtarzało. Byłem więc niepełnosprawny. Zwłaszcza że dodatkowo w kręgosłupie wysunął się dysk. Po igrzyskach trafiłem na stół operacyjny. Gdybym był w Moskwie w normalnej dyspozycji fizycznej, to mielibyśmy medal. Znów walczylibyśmy z Rosją w finale, jak w Montrealu. To jest pewne. Ale przez to, że mogłem dać tylko 50 procent tego, co normalnie, myśmy przegrali z Rumunią i Bułgarią, czyli z drużynami, z którymi nigdy nie mieliśmy problemów.
- W tej chwili tak się już nie trenuje. Nie sądzę, że obecni siatkarze coś takiego by wytrzymali.
- Zakładaliśmy specjalne pasy z 15 nabojami. Każdy ważył kilogram. To były naboje z ołowiu. W tych pasach przypominaliśmy myśliwych.
- Lepiej! My mieliśmy naboje wielkie jak do amerykańskiego granatnika, a nie do karabinu. I obładowani tymi nabojami nie tylko skakaliśmy przez płotki metrowe, ale i wyższe - obunóż, z miejsca. I tak kilka płotków w serii, bo były ustawione w odstępach pozwalających przeskakiwać jeden za drugim.
My w tych pasach biegaliśmy też po górach. W takim tempie, że turyści pokonywali szlak w cztery godziny, a my musieliśmy w mniej niż dwie. A po drodze mijanym ludziom musieliśmy wyjaśniać, co my mamy pozakładane. Taka wycieczka nie kończyła się na jednym szlaku. Ona zajmowała pół dnia. A wieczorem mieliśmy jeszcze trening w hali. Teraz w siatkówce już się tak nie pracuje, teraz siatkarze już nawet inaczej wyglądają. Wszyscy są bardzo wysocy, szczuplutcy. W moich czasach siatkarz miał atletyczną sylwetkę. Ale myśmy musieli być mocniejsi fizycznie, bo wtedy mecze trwały dłużej. Pół godziny można było grać i nie zdobyć punktu. Wagner tak nas na tę wyczerpującą siatkówkę przygotował, że staliśmy się mistrzami piątego seta. Każdego w ostatnim zmiataliśmy.
- Sprawdzano to, mierząc spalanie kalorii i tonaż przerzuconego ciężaru. Było wyliczone, że męczymy się bardziej niż górnicy na przodku. Górnik zasuwał osiem godzin, my nawet 10. Też z ogromną intensywnością.
- Wszyscy byliśmy bardzo mocni, bo podnosiliśmy mnóstwo ciężarów. Ale wtedy nie wyświetlano prędkości, z jaką latała piłka. A zresztą, z wyskoku jeszcze wtedy nikt nie serwował.
- To prawda, robiliśmy to dla zabawy, dla urozmaicenia treningu. Spokojnie można to było wprowadzić do meczów. Ale może sędziom by się nie spodobało. Wtedy bardzo zwracali uwagę na technikę, na poprawność wszystkich odbić. W tej chwili puszcza się bardzo dużo piłek, które za moich czasów by nie przeszły.
- Tak, a do tego każde głośniejsze przyjęcie. Odbicia palcami na pewno byłyby odgwizdywane. Technicznie kiedyś siatkarze byli dużo lepsi. Teraz mniej się na to zwraca uwagę. Szkoda. Wielokrotnie widać, jak przez czyjś brak techniki traci cała drużyna.
- Ha, ha, teraz się zwraca uwagę przede wszystkim na atak. Do tego mocna albo kąśliwa zagrywka i oczywiście blok. Trudno mieć pretensje do współczesnych siatkarzy, że popełniają wiele błędów i że nie są tak wszechstronni. Nastąpił czas specjalizacji, inaczej wygląda trening. Myśmy u Wagnera na każdym treningu wykonywali co najmniej po tysiąc odbić palcami, żeby żaden sędzia nie miał zarzutu. Nasz odbiór był pewny, a dziś jak słyszę odbiór zagrywki, będąc na meczu, to aż uszy zatykam, taki jest odgłos. Bo błąd bardziej słychać niż widać. Dawni sędziowie by absolutnie na takie rzeczy nie pozwalali.
- Ha, ha, ha! Dobre! No tak. Duże zmiany zaczęły się jeszcze za mojej kariery. Pamiętam, jak grałem we Włoszech i do ligi przyjechali Amerykanie. To się działo zaraz po igrzyskach w Los Angeles w 1984 r., które wygrali. Mieli być gwiazdami. A co się okazało? Że potrafią grać tylko w swoich wybranych miejscach. Jeden na środku, drugi na lewym skrzydle. I przez specjalizację zamiast być liderami, tacy mistrzowie olimpijscy stawali się kłopotem dla włoskich klubów.
- Oczywiście, że to we mnie siedziało. Cztery lata pracy na nic, a motor był na najwyższych obrotach. Jeszcze nie byłem stary, nasza kadra była mocna, mecze podczas przygotowań pokazywały, że będziemy wśród głównych faworytów. Ale politycy zdecydowali, że zamiast jechać do Stanów i walczyć o medal olimpijski, pojedziemy na Kubę, na turniej przyjaźni dla krajów socjalistycznych. Śmiech na sali. Wtedy zakończyłem karierę reprezentacyjną.
- Tak, bo zgłosiłem, że nie chcę jechać na ten kubański turniej. Zostałem odsunięty od reprezentacji, krytykowany w mediach, że zdradziłem Polskę, że wolę pieniądze w lidze włoskiej niż grę w barwach narodowych. Bo wtedy byłem już po 30. urodzinach i rzeczywiście od roku zarabiałem za granicą.
- No i ja podniosłem rękę. Jako jedyny. Od razu u Wagnera była piana na ustach. Bałem się, jak ja w ogóle wrócę z tej Brazylii, bo wszystko działo się na towarzyskim turnieju, który tam graliśmy. Od razu znalazłem się na trybunach, w reprezentacji już nigdy nie zagrałem. Na szczęście mogłem wrócić do klubu do Włoch, a nie do Polski. O igrzyskach już nie marzyłem, czułem, że w 1988 r. byłbym za stary. Szkoda tylko, że tak nagle moja kariera w kadrze się skończyła. Została ucięta.
- Nie było. Trudno. Cieszyłem się tym, co miałem. To były naprawdę trudne czasy. Dziś dobry sportowiec może wyjechać, dokąd chce już jako nastolatek. My musieliśmy czekać do skończenia 30 lat, bo taki był krajowy przepis. Po drodze uciekały nam świetne opcje. Mogliśmy się tylko modlić, żeby do tej 30-tki dotrwać w zdrowiu i w formie, żeby nas ktoś jeszcze chciał sprowadzić. Mnie się udało jeszcze parę lat pograć za inne pieniądze.
- Nie myli się pan. Po zdobyciu mistrzostwa świata w Meksyku w 1978 roku dostaliśmy po 50 dolarów nagrody. Wtedy też zgłosił się amerykański klub, który proponował grę za pięć tys. dol. miesięcznej pensji. Z ofertą trzymiesięcznej umowy. Można się było ustawić. Ale od razu zamknąłbym sobie karierę, w bardzo młodym wieku. Miałem niecałe 21 lat, gdybym wyjechał grać do Stanów, to w Polsce już nie miałbym czego szukać. W reprezentacji by mnie nie było, musiałbym w Stanach podpisywać kolejne kontrakty. Może i to by było opłacalne…
- Tak by było. Złoty medal olimpijski to najcenniejsza rzecz, jaką może wywalczyć sportowiec. Z żadnej innej nagrody nie jestem tak dumny.
- Tak to wyglądało, że dawałem sobie radę ze stresem. Jakoś te wszystkie trudne piłki kończyłem. Dziś najlepsi sportowcy pracują z psychologami, na przykład Iga Świątek bez pani psycholog nigdzie się nie rusza. I to bardzo dobrze. Ale ja chyba byłem takim typem, że nawet gdybym miał możliwość pracy z fachowcem, to nie potrzebowałbym. Im trudniejszy był mecz czy moment meczu, tym lepiej trzymałem nerwy na postronku. Miałem wtedy zawsze otwartą głowę, wiedziałem, co i jak chcę zrobić. To nieprawda, że nie czułem stresu. Czułem, ale mimo to zachowywałem zimną krew i moja ręka była pewna.
Najbardziej się stresowałem, będąc w szatni przed finałem olimpijskim. Ale nie samym meczem o złoto. W drodze do finału się zbudowaliśmy, bo wygrywaliśmy trudne mecze. Do tego mieliśmy w pamięci dwa zwycięstwa nad Rosjanami z mistrzostw świata. To nie było tak, że my się przed nimi trzęśliśmy ze strachu. To raczej Rosjanie musieli mieć obawy, że znów im odbierzemy zwycięstwo w wielkim turnieju. Natomiast stresowało mnie to, że cała Polska na ten mecz czekała. Ale pamiętam, że i tak byłem pewny, że jestem w formie i byłem pewny tego, co potrafię. Jak ktoś jest w formie, to się nie boi. A jak ktoś wie, że ma braki, to myśli, że może coś sknocić, zwłaszcza w nerwowej końcówce.
- Tak, wiedziałem, że rękę mam celną, wytrenowaną jak trzeba. Wagner nie wypuszczał z sali, dopóki się nie trafiało tak, żeby był zadowolony. Dzięki temu wyćwiczyłem precyzję na tyle, że zawsze atakowałem tam, gdzie chciałem.
- Złoto z Meksyku to była niespodzianka. Wcześniej więcej sukcesów odnosiła reprezentacja Polski siatkarek, mężczyźni nie przywozili medali. Z naszego finału nie było w kraju nawet transmisji. Polska jeszcze naszymi meczami nie żyła. A jak wracaliśmy - z Meksyku samolotem do Paryża, a z Paryża do Warszawy pociągiem - nikt nas specjalnie nie witał. Z Montrealu przylecieliśmy na Okęcie, gdzie czekał na nas tłum szczęśliwych ludzi. A stamtąd ja i Leszek Łasko mieliśmy specjalny helikopter do Świdnika, przysłany z fabryki WSK. Po drodze piloci, mistrzowie w powietrznych akrobacjach, popisywali się przed nami ewolucjami. W końcu wylądowaliśmy na stadionie wypełnionym kibicami.
- Bo wyobrażam sobie, że to nie do pomyślenia dla młodszych czytelników. Tak, byłem mistrzem świata i mistrzem olimpijskim, ale służyłem w jednostce i czasami za pozwoleniem dowódcy wymykałem się z jednostki na trening albo na mecz. Ale tylko czasami!
- Zgadza się. Trener Wagner umyślił sobie taki skład Legii Warszawa, w którym musiałem być. Poszedł więc rozkaz od Wojciecha Jaruzelskiego, wtedy ministra obrony, że mam zostać wezwany do wojska. Nie pomogło, że grałem w Świdniku i mnie reklamowano.
- Wtedy w Polsce był taki system, że każdy mężczyzna się stawiał na komisji, gdy był pobór do wojska, ale można było w tej komisji odroczyć służbę, kiedy ktoś przedstawił, że dany poborowy jest bardzo potrzebny na jakimś ważnym stanowisku dla obronności. Ja oficjalnie produkowałem śmigłowce. Byłem zatrudniony w świdnickiej fabryce na kluczowym stanowisku. Dzięki temu służbę mi odraczano i został mi już tylko rok, żebym przeszedł do rezerwy. Wtedy Wagner z pomocą Jaruzelskiego dopilnowali, żebym się od dwóch lat wojska nie wywinął.
Ich plan był jasny - założyli, że wybiorę służbę w Warszawie, dzięki czemu będę ją odbywał fikcyjnie, a tak naprawdę będę grał w Legii. Ale ja się postawiłem. Uznałem, że będę służył w Lublinie, normalnie, jak wszyscy. Tylko na mecze dwa-trzy razy udało się wymknąć. Bywało też, że cała drużyna Avii Świdnik przyjeżdżała do mnie do jednostki, żebyśmy razem trenowali.
- Tak, raz i drugi zagrałem w lidze, moje nazwisko trafiło do protokołu, no i wtedy Warszawa to ukróciła. Musiałem zostać tylko żołnierzem, ćwiczyć na poligonie, robić wszystko, co się robi w wojsku, a o siatkówce zapomnieć. Dzięki temu nie było mnie z drużyną, gdy doszło do tego strasznego wypadku. Dowiedziałem się o nim, siedząc w koszarach. Pamiętam, jak w strachu pobiegłem do domu. Drzwi otworzył ojciec - odetchnąłem z ulgą po raz pierwszy. Za chwilę w drzwiach pojawił się też brat - ulga po raz drugi, że żaden z nich nie ucierpiał. Ale dwaj koledzy zginęli, jeden był tak połamany, że było jasne, że do siatkówki już nie wróci, a czwarty został zatrzymany. To byli wszystko ludzie z podstawowej szóstki. Drużyna Avii praktycznie się rozleciała.
- Tak, dostał wyrok. I poszedł do Gwardii Wrocław, gdzie wyrok odbywał w hali, jako jej gospodarz. Dlatego później już grał we Wrocławiu. A ja po tym wszystkim stałem się legionistą. Ojciec i brat też, bo to był mój warunek.
- Tak. I w końcu spędziłem w Warszawie aż 20 lat. A pojechałem do niej, bo zaczęto mnie tam traktować jak człowieka. Najpierw powiedziałem twardo: "odbębnię w wojsku drugi rok i będę wolny, a wy się pocałujcie w tyłek". Wtedy przestano mi mówić "musisz". Zamiast tego pytano czy mógłbym, czy chciałbym, czy byłbym skłonny. Mówiono, że oferujemy to i tamto. Z Wagnerem jakoś trzeba było żyć, w miarę się udawało. Miałem satysfakcję, że oni się ugięli, że nie jestem na ich każdy gwizdek, na każde żądanie. Byłem w wojsku, ale normalnie trenowałem, byłem w cywilu, nawet włosy miałem do ramion.
- Ależ oczywiście. Miałem króciutkie. A w Warszawie to włosy chowałem pod wojskową czapkę, żeby zrobić zdjęcie do legitymacji. Przypisano mnie do służb specjalnych. A zdjęcie - w tej czapce, po cywilnemu - nawet dodawało wiarygodności. Byłem jak agent, tajniak.
- Od początku mieliśmy ochronę wojska i policji. Ze względu na ogromną przestępczość. Tam każdy facet nosił pistolet i strzelaniny wybuchały z byle powodu. Stłuczka na drodze i już się strzelali. Krewcy ludzie! Musieli szybko wkraczać policjanci z koltami.
- O tym początkowo nikt z nas nie wiedział, była cisza. Nikt nas nie chciał straszyć. Chociaż może wiedział o tym Edek Skorek, już nie pamiętam.
- O propozycji Rubena Acosty, wtedy szefa meksykańskiej federacji, a wkrótce prezesa FIVB, wiedzieli trener i starszyzna. Małe grono. Ja nie wiedziałem. Zaczęliśmy grać na poważnie i ze zdziwieniem parzyliśmy, co robią starsi, dlaczego popełniają takie błędy, jakie im się nigdy nie zdarzały. Ale Meksykanie byli tak zestresowani, że koledzy zrozumieli, że nie da się z nimi przegrać, całkowicie się przy tym nie ośmieszając. Dziś w siatkówce normalne jest kombinowanie, żeby w kolejnej rundzie wpaść na łatwiejszego rywala. My wtedy przegrywając z Meksykiem, wpuścilibyśmy go do strefy medalowej kosztem NRD. Byłoby nam więc łatwiej.
- Tak, Acosta dawał mnóstwo forsy, dawał wakacje, wszystko, co tylko wymyślił, bo dla nich otwierała się wielka szansa. My wtedy dostawaliśmy śmieszne pieniądze, tak zwane dniówki, które nie wystarczały nawet na kupienie Coca-Coli. W Meksyku mieliśmy chyba do dyspozycji po dwa dolary dziennie. Bywało, że z otwartą buzią staliśmy przed sklepowymi wystawami i cieszyliśmy się, że widzimy rzeczy, o jakich w szarej, biednej, komunistycznej Polsce nikomu się nie śniło, ale jednocześnie bolało nas, że na nic nas nie stać, że nic sobie nie możemy kupić.
Bywało, że zabieraliśmy coś na handel, żeby mieć w kieszeni parę dodatkowych złotych. Mnie się zdarzało spakować do torby jakiś kryształ, a do Francji zawsze zabierałem kawior, bo byli na niego kupcy. Dziś ludzie nawet sobie nie wyobrażają, jakie wtedy były realia. Ale z tym Meksykiem naprawdę nie dało się przegrać, tak był sparaliżowany. W końcu wszyscy, nawet ci koledzy, którzy początkowo działali za naszymi plecami, uznali, że trzeba grać normalnie. I dobrze, bo uniknęliśmy skandalu. Wszystko poszło po sportowemu.
- Świętowanie w hotelu, w którym mieszkały też inne drużyny, musiało być huczne. Zajęliśmy dużą salę restauracyjną, z dużym barem. Przygrywała nam meksykańska orkiestra. Szybko przejęliśmy od muzyków instrumenty. Grajkowie uciekli, nie dali rady się z nami bawić. Niektórzy chłopcy wzięli się za instrumenty, nieważne, że na niczym nie umieli grać. Improwizowali z fantazją, ha, ha! A reszta wzięła się za najważniejszy cel - zdobycie baru. Barman był uzbrojony, aleśmy go rozbroili i przejęliśmy kontrolę. Nie zauważyliśmy tylko, że schował się w kącie i stawiał kreski za każdym razem, gdy sięgaliśmy po butelki z górnych półek. Stawialiśmy wszystkim, zabawa w międzynarodowym, siatkarskim gronie była przednia. A później był poranek.
- Byłby taki, ale nami dowodził człowiek z wieloletnim doświadczeniem pracy w ministerstwie spraw zagranicznych. Kierownik drużyny zachował się jak rasowy dyplomata. Już siedzieliśmy w autobusie, którym mieliśmy odjechać na lotnisko, gdy dyrektor hotelu wyskoczył z bardzo długą kartką. Nasz kierownik, dystyngowany pan, wysiadł i wyszedł mu naprzeciw. "Proszę pana, pańscy zawodnicy wypili alkoholu za kilka tysięcy dolarów!" - emocjonował się Meksykanin. Pan kierownik wziął ten rachunek, popatrzył na wyszczególnione pozycje i na kwotę chyba pięciu tysięcy dolarów do zapłaty i powiedział tak: "Proszę pana, to jest niemożliwe, moi chłopcy piją tylko mleko. Do widzenia panu". Odjechaliśmy, patrząc, jak ten biedny dyrektor stoi z nieuregulowanym rachunkiem. Później słyszeliśmy, że straty pokrył Acosta.
Piękne wspomnienia. Ale po latach jednak najpiękniejsze są te z Montrealu. Wiem, że rodacy zarywali noce, żeby nas oglądać. Te niezapomniane pięciosetówki trzymały ludzi w napięciu, a że na koniec w finale graliśmy z Ruskimi, to szał się zrobił tak wielki, że większy już nie mógłby być. Do dziś ludziom zdarza się na mój widok wspominać, gdzie oglądali tamten finał. Jedni jako dzieci dostawali zgodę od rodziców na późniejsze pójście spać, inni, jako młodzież, potrafili w trakcie wakacji tak planować zajęcia na obozach czy wędrówki po szlakach, żeby w porze naszych meczów być gdzieś, gdzie jest telewizor. Jako nastolatek po górach chodził wtedy Zbigniew Zamachowski. Jak w 2003 roku razem graliśmy w filmie "Zmruż oczy", to w szczegółach mi opowiadał, gdzie i jak oglądał nasze mecze.
- Nie zabiegałem o to. Tę jedną propozycję dostałem, gdy prowadziłem restaurację w Lublinie. Przychodziło do niej wielu znanych ludzi i kiedy zapytano mnie, czy nie spróbowałbym zagrać osiłka, to chętnie się zgodziłem, bo chciałem zobaczyć, jak się robi film. Z reżyserem Andrzejem Jakimowskim pracowało się bardzo dobrze, z aktorami też, ale do życia gwiazdy mnie nie ciągnęło.
- Na szczęście zostałem nie politykiem, a komentatorem siatkówki w Polsacie. Do polityki bardzo mnie namawiano, chciano wykorzystać moje nazwisko i na to przystałem. Ale szybko się przekonałem, że w polityce nie ma czystej gry. Wręcz z każdym rokiem jest ona coraz brudniejsza. A moje zasady to postawa fair play. Propozycja z Polsatu, którą dostałem w 2005 roku, uświadomiła mi, że od siatkówki trochę odpocząłem i że kocham ją najbardziej.
- Chciałbym od nowego sezonu. Zobaczymy czy będę już na tyle silny, żebym mógł znieść kilka godzin pracy, skupienia. To idzie na żywo, nie można pleść głupot, ha, ha!
- Nie wiem.
- Ha, ha, ha! No jak tak powiedziałem, to widocznie byłem pewny i teraz to podtrzymuję!