Polscy siatkarze jak husaria? Tak ma wyglądać kadra Grbicia. "Wiesz, o kim mówię"

Jakub Balcerski
- Polska kadra siatkarzy ma niezwykły potencjał. Czego potrzebuje? Kogoś, kto wcieli w tę grupę zawodników ogromne zaangażowanie i pasję. Chyba wiesz, o kim mówię - mówi nam były znakomity serbski siatkarz Vladimir Grbić, brat Nikoli, czyli nowego trenera reprezentacji Polski. I opowiada o braterskiej rywalizacji, wspólnej walce o olimpijskie złoto, grze przeciwko bratu i jego trenerskich atutach.

Nikola Grbić został trenerem siatkarskiej reprezentacji Polski. Ogłoszono to na konferencji prasowej Polskiego Związku Piłki Siatkowej przy okazji meczu ZAKSA Kędzierzyn-Koźle - Cucine Lube Civitanova w Lidze Mistrzów. 

Nowego szkoleniowca kadry w długiej rozmowie dla Sport.pl opisuje jego brat, także wybitny siatkarz, Vladimir Grbić, który razem z nim zdobywał złoty medal igrzysk olimpijskich w Sydney, czy mistrzostw Europy z kadrą Jugosławii. Teraz doradza mu w jego karierze trenerskiej.

Zobacz wideo Prezes PZPS chciał Polaka na trenera polskiej kadry! "Żałuję"

Jakub Balcerski: Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie związane z siatkówką i bratem? Z tego co wiem, zaczęliście grać głównie dzięki ojcu.

Vladimir Grbić: Niektórzy całe dzieciństwo spędzają w sklepie z zabawkami. A inni jeżdżą na rowerze, bawią się na świeżym powietrzu i ćwiczą od małego. Moim placem zabaw była siłownia w klubie, gdzie trenerem był mój ojciec. Brałem do ręki każdą piłkę i przyrząd gimnastyczny. A jeśli nie miałem na to ochoty, to chodziłem na trybunę i oglądałem trening. Robiłem tak odkąd miałem pięć lat. Z tego okresu najbardziej pamiętam zapach szatni i piłek do siatkówki. Zawodnicy mieli dla mnie pięć metrów wzrostu, byli olbrzymami. Każdy z nich był ciekawym punktem moich obserwacji. Pierwsze kroki w kierunku zostania siatkarzem postawiłem na zewnątrz. Miałem gumową piłkę. W domu nie było zbyt dobrych warunków do ćwiczeń: robilłem to z pasji i dlatego, że wpadłem na pomysł, jak sprawić, żeby tata był ze mnie dumny. Dla mnie i mojego brata to było uczucie, które mieliśmy cały czas.

Gdzie w tym wszystkim pojawił się Nikola? Kłóciliście się, czy to była bratnia miłość?

- Od początku nasza relacja była spokojna, dobra. Chłopcy w naszym wieku zazwyczaj próbowali sprawdzić, kto jest lepszy, kto silniejszy, a kto się bardziej do czegoś nadaje. Może my też tak czasem rywalizowaliśmy, ale wyszło nam to na dobre. A kłótni nie było, bo nam obu zależało przede wszystkim na wzajemnym szacunku i rozwoju w odpowiednim kierunku. Ale jak już chcemy porównywać: dla niektórych areną walki, rozliczeń jest oktagon, czy ring, a dla nas to był ten mały skrawek przestrzeni przed garażem, gdzie mieliśmy trzepak. Nasza matka przychodziła tam z dywanem, ale my rozgrywaliśmy tam najbardziej intensywne pojedynki w naszym życiu. Ja kontra on, jeden na jednego. I ten trzepak zainspirował nas do tego, żeby w dorosłym życiu zamienić go na siatkę w trakcie igrzysk olimpijskich.

To które mecze były trudniejsze do wygrania: przeciwko bratu, grając przez trzepak, czy później na igrzyskach?

- Dzieci bardzo wcześnie odnajdują w sobie tę naturalną potrzebę zwyciężania. To pragnienie je napędza. I bardzo ważne w ich siatkarskim rozwoju jest to, żeby utrzymać ten poziom nakręcenia na wygrywanie do momentu, w którym pojawią się presja i oczekiwania. Oczekiwania to coś zupełnie innego niż samo pragnienie zwycięstwa, trzeba je tego uczyć od samego początku. Teraz prowadzę obozy dla młodzieży i sam to widzę. Rozwój dzieci w sporcie zależy od tego, czy pokonają strach. To najważniejszy i najtrudniejszy temat. Ale gdy zachowają to pragnienie zwycięstw, pokonają każdy strach. To styl życia, nie zaliczałbym go tylko do sportu. I tak właśnie było z nami, więc poziom meczów i naszego zaangażowania musiał być taki sam. Na tym zbudowaliśmy swoje umiejętności i całą późniejszą drogę już, gdy graliśmy profesjonalnie.

Jest taka anegdota, która opowiada, że pod wodzą waszego ojca, gdy obaj byliście jeszcze przyjmującymi, on nie chciał wywierać na was presji rywalizacją na tej samej pozycji. I to dlatego Nikola miał zostać rozgrywającym, a ty pozostałeś na przyjęciu. To prawda?

- Nie do końca. Nasz ojciec od początku miał przekonanie, że Nikola będzie lepiej grał na rozegraniu. Był osobą, która miała świetnego nosa do ludzi i siatkówki. Wierzę, że cały system jugosłowiańskiego sportu został zbudowany na takich osobach - pełnych pasji, ale też wiedzy i umiejętności rozpoznawania talentów. Wskazywania dróg, którymi młodzi powinni podążać. To w naszym przypadku było fundamentalne. Mój brat był w stanie naprawdę dobrze grać jako przyjmujący, prezentował się świetnie. Nawet w kolejnych latach, gdy już zmienił pozycję, Nikola wciąż schodził na skrzydło, a ktoś inny szedł na rozegranie. Jego charakter i rozumienie gry było tak duże, że mój ojciec nie chciał tego zmarnować. Sam był świetnym zawodnikiem i trenerem, dużo widział i wiedział, jak Nikola może wykorzystać swoje umiejętności. Rozumiał, gdzie powinien nas obu posłać. A my jako dorośli siatkarze nie mieliśmy pomiędzy sobą wielkiej rywalizacji. Lubiliśmy dociskać się do limitów, dawać sobie wycisk. Ale nikt nie miał tego nikomu za złe. W żadnej dziedzinie życia.

Co widzisz, kiedy mówię "Nikola"? Którą scenę z boiska, wspólnego życia?

- Nasze rozmowy. To wspaniałe, że możesz mieć w życiu kogoś z kim rozmawiasz na dowolny temat i on cię rozumie. Bez granic, bo nie boisz się, że ktoś wykorzysta to, o czym mówisz. To rzadkość. Rozumie, kiedy chce i potrzebuje oceny, albo analizy konkretnej sytuacji. Wie, że ode mnie dostanie szczerą i obiektywną odpowiedź. Wierzę, że to bardzo ważny element każdej relacji. Dla niego to kluczowe choćby teraz, gdy jest trenerem. Ma w głowie zbyt wiele myśli i pomysłów. Dlatego to ja czasem pomagam mu wybrać te, które staną się kluczowe dla całego procesu, np. tworzenia drużyny. Od czasu do czasu wymiana zdań z kimś, kto jest dla ciebie nie tylko bratem, ale też przyjacielem, to wręcz konieczność.

Razem z Nikolą zdobyliście złoty medal igrzysk olimpijskich w Sydney. To bez wątpienia wasz największy sukces i życiowe osiągnięcie. Nikola zawsze opowiada o tym sukcesie barwną historię: że wtedy jego Treviso mogło wygrać wszystkie trofea - Puchar Włoch, Ligę Mistrzów i mistrzostwo kraju, ale przegrali w ćwierćfinałach Serie A. Ale podniósł się po tej porażce i wygrał z Jugosławią finał olimpijski w Sydney. Ty stałeś wtedy na podium obok niego. Jak pamiętasz te chwile?

- Szczerze? Historii tego, jak doszliśmy do tego złota, chyba wszyscy wolelibyśmy nie pamiętać. Zaczęło się od czwartego miejsca, które zajęliśmy jako Jugosławia w Lidze Światowej w połowie lipca 2000 roku. Przegraliśmy z Włochami w półfinale, a potem z Brazylią w meczu o trzecie miejsce. To rozpoczęło lawinę plotek: że nie jesteśmy zadowoleni z pracy trenera, że atmosfera jest beznadziejna, a zespół się rozpadł. I faktycznie w drużynie pojawił się rozłam. Zawodnicy, którzy nie byli zadowoleni ze swojej pozycji, domagali się zwolnienia trenera Zorana Gajicia i co chwilę podważali jego autorytet. Do tej pory ukrywali swoje przemyślenia, ale nagle wyskoczyli ze swoimi problemami i chcieli zmian. Mówili, że ktoś inny będzie lepszy.

Miałem duży konflikt z najgłośniejszym z nich. Któregoś razu podszedłem do niego i mówię: "Słuchaj, jeśli zgodzimy się wszyscy, że zrobiliśmy wszystko, ale przegraliśmy na igrzyskach, będę pierwszym, który powie: dobrze, nasz trener sobie nie poradził i musi odejść. Ale na razie nie możemy tak powiedzieć. Powinniśmy wrócić w formie na igrzyska i zrobić to, co do nas należy. Dać z siebie 100 procent". On odpowiadał, że przecież nie mamy gwarancji, że zaraz nie stracimy czterech lat pracy. Obwiniał trenera, a ja stawiałem sprawę jasno: przecież ktokolwiek by tu nie przyszedł, kierunek, w którym mieliśmy zmierzać się nie zmieniał. Cały czas mieliśmy ten sam cel.

Sytuacja się uspokoiła, zamietliśmy ją trochę pod dywan. Powiedzmy, że w tamtej chwili uratowałem trenerowi tyłek. Wchodziliśmy jednak w okres ostatnich przygotowań do igrzysk poddenerwowani i świadomi tego, że wszystko może się źle skończyć. Ale w sparingach pokonaliśmy wszystkich. Byliśmy świetni na treningach, rywale mogli się nas bać.

W Sydney zaczynaliśmy grać już w dobrym nastroju. W pierwszym meczu z Rosją wygraliśmy pierwszego seta, a potem oni odmienili losy spotkania i wygrali 3:1. Zrobiło się niezbyt bezpiecznie. Potem przegraliśmy 2:3 z Włochami. Byliśmy w bardzo złej sytuacji, a ten sam gość, który wcześniej chciał zmiany trenera wrócił i znów zaczął nas wszystkich nakręcać przeciwko niemu. "Mówiłem, że tak będzie! Z nim wszystko przegramy". Bla, bla, bla. Po tym przedstawieniu zebrałem wszystkich zawodników, bez trenerów, sztabu, czy dziennikarzy, obok siebie i zapytałem: "Ktoś nie wierzy w to, że zdobędziemy złoto? To niech weźmie swój bilet i wraca do domu. Trzy miesiące walczyliśmy, żeby osiągnąć najlepszą możliwą formę, a teraz przestanę w nią wierzyć?". Bo ja wierzyłem.

Nagle trener wszedł do szatni, zobaczył nas dyskutujących i szybko się zmartwił. Pytał, co się dzieje, a ja odpowiedziałem, że nic. "Sprzątamy tylko po swoim gównie, trenerze". Nikt inny nie zabrał już głosu, a ja ostrzegłem tylko, że na treningu mają się stawić ci, którzy wierzą w ten medal tak samo jak ja. Temat już nigdy nie wrócił. Na treningu byli wszyscy, a potem pokonaliśmy Amerykanów, Argentyńczyków i Koreańczyków do końca fazy grupowej, Holendrów w ćwierćfinale i zbiliśmy kolejno Włochów w półfinale i Rosjan w walce o złoto. Zostaliśmy najlepszą drużyną igrzysk tak, jak sobie to wyobrażaliśmy.

Uświadomiłem sobie jedno: reprezentacja potrzebuje lidera. Nie takiego, który imponuje występami na boisku czy wiedzą, a przykładem. Ja, Nikola i kolejni serbscy liderzy najlepszych drużyn nigdy nie walczyli ze sobą o władzę, a prowadzili najlepsze pokolenie Serbów do wielkich sukcesów.

To kluczowe?

- Tak, to najważniejszy element całej układanki. Lider, którego szanuje i słucha reszta. Pamiętam inną sytuację. Graliśmy w 1998 roku w drugiej rundzie mistrzostw świata. Wygraliśmy z Chinami i Grecją, przed sobą mieliśmy niezbyt ważny mecz z Ukrainą, a potem dwa kluczowe spotkania z USA i Włochami. Zaczynamy grać, jest 5:2 dla Ukrainy, a u moich kolegów widzę luz. Nie chce im się grać. No to zaczynam na nich krzyczeć i walić po tyłkach. Byłem wściekły, a wraz z moją złością, rosła siła i agresja naszej drużyny. Wygraliśmy 3:0, a w ostatnim secie pozwoliliśmy rywalom zdobyć tylko jeden punkt. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać.

Mój brat dopiero wchodził do reprezentacji i naskoczył na mnie. "Co ty robisz? Nie możesz się tak zachowywać" - mówił. Ale nie wiedział tyle, co ja o sporcie i siatkówce. "Zgadzam się, że nie powinienem się wściekać, ale gdy grasz dla kadry narodowej, reprezentujesz kraj, obywateli i siebie. Jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego, to po prostu zająłeś miejsce komuś, kto dałby się pokroić, żeby tu zagrać" - tłumaczyłem. Podejście, które prezentowali moi koledzy wtedy, przeciwko Ukrainie, jest najgorszym, jakie można spotkać u sportowca. Dlatego już nigdy nie dałem nikomu zachować się podobnie. Nikola zrozumiał wtedy, co chcę mu przekazać. Tak nas wychowano. I skoro inni mają w głowie co innego, to my powinniśmy zająć się tym, żeby przestali tak myśleć. Te mistrzostwa świata skończyliśmy ze srebrnym medalem, tylko za Włochami.

A co czułeś, gdy stałeś na podium w Sydney razem z bratem?

- Wygranie czegoś to cudowne uczucie. Ale wygranie czegoś u jego boku? Mogę się tylko domyślać, co czuli nasi rodzice, widząc nas z medalami. Cokolwiek, co mogę osiągnąć sam, zyskuje na wartości, gdy osiągamy to wspólnie. Tak samo było wtedy.

W klubie graliście ze sobą tylko w Vojvodinie.

- Bo on nie chciał, ha, ha!

Dlaczego?

- Myślę, że to byłoby już za dużo presji i stresu dla niego. Musieliśmy też od siebie trochę odpoczywać.

Ale przeciwko sobie graliście bardzo często.

- W Pucharze CEV, w mistrzostwach Włoch. Kiedy ja grałem w Moskwie, a on w Piacenzie w 2003 i 2004 roku, to mieliśmy takie dwa długie, pięciosetowe pojedynki. Wcześniej nasze włoskie kluby przez parę sezonów mierzyły się przeciwko sobie w Serie A.

Przychodziłeś wtedy do pokoju trenera i przedstawiałeś wszystkie słabsze strony brata?

- Jeśli jesteś profesjonalistą, to zrobisz wszystko, żeby twój zespół wygrał, to jasne. Grałem w Latinie, a on w Piacenzie. Ćwierćfinał Pucharu Włoch. W pierwszym meczu zlaliśmy ich 3:0, co było ogromną sensacją. I oczywiście, że mówiłem wtedy, jakie są charakterystyczne cechy dla jego gry. We Włoszech gra toczy się jednak szybko i opiera się głównie na zmianie podejścia po tym, jak w obronie gra przeciwnik. Bo każdy zna tam każdego. Kiedy atakujesz, oni wiedzą, jak bronić, ale jeśli jesteś na odpowiednim poziomie, to i tak przebijesz się ze swoimi uderzeniami.

Nikola był tam bardzo systematyczny, dokładny. Brałem statystyki wszystkich jego meczów, patrzyłem na to, gdzie dostarczał piłki. I uwierz, musiałem spędzić kilka godzin, zanim rozczytałem, gdzie najlepiej będzie atakować. A i to musiałem zmieniać jeszcze później w trakcie meczu. Muszę przyznać, że przygotowywał się do roli trenera na długo, zanim nim został.

W którym momencie pomyślałeś, że kariera trenera to dla niego dobry kierunek?

- Może, gdy skończył 30 lat [2003 rok, na 11 lat przed zakończeniem kariery - red.], może nawet nieco wcześniej. Na odprawach z trenerami nie mówił tylko za siebie, a tak naprawdę za cały zespół. Najważniejszą kwestią, która pomaga trenerowi osiągać sukcesy, to wzbudzanie zaufania. Jeśli tego nie potrafi, to będzie do bani. Wyobrażasz sobie trenera, który prowadzi zespół do najważniejszego meczu i nie ma zaufania zawodników? To cholernie ważne.

Właśnie ten element w Nikoli widział Sebastian Świderski. W wywiadzie dla Sport.pl mówił, że to najbardziej doceniał w nim, kiedy trenował ZAKSĘ i to przekonało go, żeby zatrudnić go jako trenera reprezentacji Polski. To najlepiej opisuje go jako trenera?

- Najlepszy przykład tego, jak zawodnicy mu ufają, widać było właśnie w ZAKSIE. Nie możesz powiedzieć, że to w momencie walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów byli najlepsi zawodnicy na świecie. Przepraszam, ale nie. Rywale zawsze mieli większe indywidualności. Jaka była recepta na to, żeby ich pokonać? Zwykłe wyjaśnienie: walczycie z dwoma silnymi rywalami z Włoch i jednym z Rosji, podtrzymujecie swój wysoki poziom, gracie dobrze nie przez chwilę, a stale i przede wszystkim utrzymujecie koncentrację. I to, że to się powiodło, było czymś niesamowitym.

Rozmawiałem z moim bratem, kiedy trafił do Kędzierzyna i był po bardzo trudnej dla niego decyzji, gdy Serbowie nie pozwolili mu dalej prowadzić reprezentacji własnego kraju po braku awansu na igrzyska w Tokio. To była decyzja związana z polityką działaczy, trudna do zniesienia dla Nikoli, jakby ktoś przeprowadzał na niego atak. Po takim ciosie musisz wzmocnić wiarę w to, co robisz. I po kilku tygodniach zdziwiony zadzwonił do mnie i mówi: "Mam z nimi lepszą relację, niż z jakimkolwiek zespołem wcześniej. Cokolwiek im nie powiem, oni to zrobią. Bez pytań o cokolwiek".

Dla trenera takie podejście jego zawodników to prawdziwy skarb, o nic więcej nie musi prosić. Okazało się, że na boisku byli bezkompromisowi, nieustraszeni. Bo wierzyli w to, co mówił ich generał. W takich chwilach stajesz się niepokonanym, wszystko staje się możliwe. To dlatego byli w stanie ograć lepszych od siebie i wygrać Ligę Mistrzów.

Mówił ci o najtrudniejszym momencie, gdy prowadził kędzierzynian? Która to chwila?

- Przez długi czas czułem się w tamtym okresie, jak jego ojciec. Mieszkałem z jego rodziną. Przez większość meczów ja siedziałem zamknięty w jednym pokoju, a pozostali domownicy byli w drugim, przed telewizorem. Gdy słyszałem, że poszło dobrze, to wychodziłem i z uśmiechem oglądałem powtórkę, bo już wiedziałem, że wygrali. Nie dawałem rady oglądać meczów na żywo, to było za trudne. Chcieli wygrać wszystko, zdobyć każde trofeum. Takie było założenie.

Powiedziałem mu od razu: "Chyba oddałbym jednak wygraną w PlusLidze za zdobycie złota Ligi Mistrzów". Nie był głupi, odpowiedział, że każdy by tak zrobił. I faktycznie, nie zdobył mistrzostwa Polski. Ale wygrał z Zenitem Kazań, Lube i w końcu Trentino, praktycznie w każdym meczu będąc w trudnej sytuacji. To była najtrudniejsza możliwa droga do trofeum. A mnie najbardziej cieszy, że jestem w stanie powiedzieć: "Czy to niemożliwe powtórzyć taki sukces? Nie. Możliwe, ale bardzo trudne". Wierzę, że dałby sobie radę.

To teraz chce udowodnić sobie coś i wygrać we Włoszech z wielkim klubem? Sir Safety Perugia to już co innego niż ZAKSA, ale jeśli zdobędzie tam scudetto i wygra Ligę Mistrzów, to nie pozostanie mu już wiele do osiągnięcia w świecie siatkówki.

- Zna moją opinię o jego decyzji o wyjeździe do Włoch i objęciu Perugii. Serie A to wyjątkowe rozgrywki. Andrea Anastasi mógłby powiedzieć to samo. Dyrektorzy, prezesi i sponsorzy w tym kraju mają szczególne podejście do osób z zagranicy. Prezes Perugii Gino Sirci powiedział kiedyś: "Trenerzy nie są ważni, ważni są prezesi, bo to oni im płacą". To nie jest łatwe, żeby prowadzić tam klub. To surowe, potęgujące presję i stres środowisko. Krytykują tam trenerów za wszystko. Zawodnicy mają o wiele więcej możliwości, niż wcześniej. Ich głos ma większe znaczenie. To oni mogą zmieniać trenerów, czy decydować o tym, kto gra, a kto nie. Poza tym jeśli we Włoszech cię nie polubią od pierwszego wejrzenia, to nie zaczniesz im się podobać i nie ma znaczenia to, ile tam osiągniesz. Wierzę w to, że zdobycie mistrzostwa Włoch nie musi być większym wyzwaniem od tych, które już za Nikolą.

Wygranie Ligi Mistrzów z ZAKSĄ cenię tak bardzo, jak olimpijskie złoto. Nie dlatego, że zawodnicy, których tam miał, są słabi. Bo są świetni. Ale dlatego, że poziom zaangażowania i pragnienia zwycięstwa, który zawsze jest podstawą sukcesu na igrzyskach, okazał się kluczowy. Co zdecydowało o tym, że Polska przegrała z Francją i odpadła w ćwierćfinale igrzysk olimpijskich w Tokio? Moim zdaniem właśnie to, że Francuzi zagrali jak bracia. Byli gotowi poświęcić życie za podbicie każdej piłki, tak im zależało. I nie mówię, że Polacy grali słabo. Ale przed takim rywalem musisz być co najmniej tak nieustraszony, jak twój rywal. Inaczej przegrasz. To proste: igrzyska zawsze wygrywają ci, którzy pragną tego, jak źli, bardziej niż rywal po drugiej stronie siatki. Pasja, a nie przygotowanie fizyczne, wiedza o siatkówce, czy przeciwniku daje ci szansę na wygraną.

Polska kadra to dla twojego brata odpowiedni kierunek?

- Odpowiem przykładem: niedługo po bitwie na Kosowym Polu ciężka jazda przeniosła się z Serbii do Węgier. Żołnierze żyli tam przez pewien okres. Potem zaprosił ich polski król i dał im więcej broni, amunicji. W końcu stali się najbardziej znaną tego typu grupą na świecie. Wszyscy bali się husarii.

Polska kadra siatkarzy ma niezwykły potencjał. Zdobyła wszystkie największe trofea, ma wszystko, co można osiągnąć w siatkówce i skład, dzięki któremu może to powtarzać. Czego potrzebuje? Moim zdaniem kogoś, kto wcieli w tę grupę zawodników ogromne zaangażowanie i pasję. Chyba wiesz, o kim mówię.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.