"Do tej pory nikt mi wódeczki nie zaproponował". Dlaczego Sebastian Świderski chce zostać szefem polskiej siatkówki?

Łukasz Jachimiak
Czy Sebastian Świderski słyszy od delegatów, że mógłby się z nimi napić wódeczki? Dlaczego kandydat na szefa Polskiego Związku Piłki Siatkowej twierdzi, że Nikola Grbić mógłby prowadzić klub i reprezentację, a Jacek Nawrocki nie mógłby łączyć funkcji? Po co legendzie reprezentacji fotel prezesa?

Sebastian Świderski to wicemistrz świata z 2006 roku, który przez 15 lat rozegrał w kadrze aż 322 mecze i długo był jej kapitanem. Od 2015 roku jest prezesem Zaksy Kędzierzyn-Koźle, a teraz wyrasta na jednego z faworytów wyborów na szefa Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Nowego prezesa poznamy 28 września. Poza Świderskim kandydują: Jacek Kasprzyk (aktualny prezes), Ryszard Czarnecki, Andrzej Lemek, Tomasz Paluch, Konrad Piechocki i Witold Roman.

Zobacz wideo Michał Kubiak nie chce kalkulować. "W Tokio też już myśleliśmy o półfinałach i finałach"

Łukasz Jachimiak: Po co to Panu? Dlaczego chce Pan zostać prezesem Polskiego Związku Piłki Siatkowej?

Sebastian Świderski: A dlaczego miałbym nie chcieć? Sport nauczył mnie, że trzeba sobie wyznaczać nowe cele, inspirować postęp zespołu. Ta decyzja to również forma odwdzięczenia się siatkówce za to, co dzięki niej zyskałem jako zawodnik i jako człowiek.

Jest Pan legendą reprezentacji, szanowanym prezesem klubu, który dopiero co wygrał Ligę Mistrzów, a prowadząc PZPS wcześniej czy później narazi się Pan na krytykę.

- Zaksa to klub, który niemal od zawsze jest na świeczniku. Ma wygrywać wszystko i wszędzie. Tu też nie jest łatwo być prezesem, to środowisko też jest bardzo wymagające. Może nie jestem aż tak obciążony, jak byłbym jako prezes związku, ale niezbędne doświadczenie i umiejętność radzenia sobie z presją już na pewno zdobyłem. A po co mi to? Jest kilka czynników. O pewnych nie chcę i nie mogę mówić. Jednak jestem przekonany, że nadszedł czas, żebym zrobił następny krok w swoim rozwoju, a przede wszystkim żebym uczynił coś dla całej polskiej siatkówki, której wiele zawdzięczam, Chcę ten dług spłacać. Za mną sześć lat w roli prezesa klubu. Myślę, że to były dobre lata i chcę pójść dalej. Środowisko mnie popiera. Pewnie nie całe, bo nigdy nie ma się za sobą całego środowiska i to nawet dobrze, że się różnimy. Ale wielu ludzi mnie zachęciło, żebym spróbował swoich sił w walce o prezesurę.

Co chciałby Pan zrobić jako szef polskiej siatkówki? Kibice widzą to tak: przyjdzie Sebastian Świderski, to na trenera męskiej kadry ściągnie Nikolę Grbicia i będzie dobrze. Ale spodziewam się, że to nie jest jedyny punkt pańskiego programu.

- Zdecydowanie nie jestem tylko po to, żeby przyciągnąć Nikolę. Każdy prezes może z nim rozmawiać, może go przekonywać. Tak samo jest z innymi trenerami, bo przecież nie jest powiedziane, że nowym trenerem kadry musi być Grbić. Nie jest tak, że mam tylko jeden cel. Mam ich dużo więcej. Proszę wybaczyć, że na razie nie będę ich przedstawiał dziennikarzom i kibicom. W pierwszej kolejności jestem to winien wszystkim siatkarskim środowiskom - zawodnikom, trenerom, klubom, sponsorom, działaczom, sędziom - wszystkim, którzy są aktywni przy siatkówce. Każde z tych środowisk ma swoje problemy i potrzeby. Układam je sobie, klasyfikuję, rozmawiając z ludźmi i wciąż planuję zbierać wiedzę, żeby stworzyć jak najlepszy plan dla całej polskiej siatkówki. Chcę spróbować rozwiązać jak najwięcej problemów, ale najpierw muszę je dobrze zdefiniować. Już wiem, że raczej będę szukał salomonowych, skutecznych rozwiązań, bo całe siatkarskie środowisko jest teraz - niestety - podzielone. Chcę je łączyć, spajać wokół wyzwań, które nas czekają, i tych najbliższych, i tych strategicznych. Widać, że teraz tu mamy przestrzeń do zagospodarowania.

Pewnie nie da się Pan namówić na rozwinięcie tego wątku? Nie porozmawiamy o tych podziałach?

- Nie, bo nie zamierzam robić brudnej kampanii. Nie będę wytykał nikomu co źle zrobił, to nie w moim stylu. Chcę się zajmować sportem, bo przez całe życie to robię i odnajduję się na różnych szczeblach. Na pewno rola prezesa związku wymaga bardzo szerokiego spojrzenia i trzeba się w niej szybko odnaleźć. Dla mnie to nowy teren, nowe miejsce. Najpierw trzeba przekonać delegatów do wizji mojej grupy, wygrać wybory, a później konsekwentnie wdrażać plan, tak żeby było lepiej dla całej dyscypliny.

Widziałem Pana w sobotę w Krakowie na meczu Polska - Serbia i usłyszałem jak siedzący niedaleko kibice komentowali: "O, jest Sebastian Świderski, to dobrze, że wreszcie zaczął kampanię".

- Ha, ha, ha! Pamiętajmy, że wybory miały się odbyć rok temu, więc kampania niektórych trwa już ponad rok.

No właśnie - a Pan zaczął na niecały miesiąc przed wyborami.

- Trudno jest niektóre rzeczy przeskoczyć. Czasu jest mało, rozmów przede mną bardzo dużo, a część delegatów już się zdeklarowała, już wyraźnie widzi swojego kandydata. Ale robię swoje - szukam wspólnego mianownika. Dla mnie jest nim dobro całej polskiej siatkówki i to powtarzam wszystkim delegatom.

Marek Koźmiński w obliczu przegranych wyborów na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej przytoczył słowa, jakie usłyszał od jednego z delegatów. Cytuję: "Marek, ty jesteś fajny, ale jakbyś tak czasem przyjechał, wódeczki się z nami napił, byłoby fajniej". Czy Pan usłyszał coś podobnego?

- Do tej pory nikt mi wódeczki nie zaproponował, ja oczywiście też nikomu takich propozycji nie składałem. Na całe szczęście za mną dobre rozmowy i mam nadzieję, że tak będzie przez cały czas.

O co Pana pytają delegaci? Czego od Pana oczekują?

- Dużo rozmawiam o małych klubach, dużo o trenerach reprezentacji, o łączeniu funkcji trenera klubowego i trenera kadry. Oczywiście każde środowisko chce czegoś dla siebie. Szkolenie dzieci i młodzieży, kluby, sędziowie. I są konflikty interesów, które chciałbym rozwiązać. Jestem zwolennikiem konsekwentnej ewolucji, a nie chaotycznej rewolucji bądź wymyślania koła na nowo. Mądre jest powiedzenie mówiące, że lepsze jest wrogiem dobrego. Rozwijanie tego, co już dobrze działa to też byłaby ważna część mojego działania w roli prezesa. Mamy dobre szkolenie i o to cały czas musimy dbać. To jest jedno z najważniejszych zadań związku. Mamy teraz mistrzów świata U-19. To ekipa, która całkowicie, od dziecka, wychowała się w Siatkarskich Ośrodkach Szkolnych. Ta kadra jest dowodem, że program S.O.S. jest bardzo efektywny. Musimy wychowywać kolejnych mistrzów, a tym mistrzom zapewnić możliwość grania, rozwoju w klubach, żeby za chwilę osiągali sukcesy w seniorskiej siatkówce. Trzeba też efektywnie wykorzystać modę na siatkówkę, jeszcze skuteczniej ją popularyzować.

Program szkolenia przynosi nam świetnych nastoletnich siatkarzy, a dlaczego tego samego nie możemy powiedzieć o siatkarkach? Dla Pana żeńska siatkówka jest na tyle ważna, że ogląda Pan mecze, śledzi Pan ją, czy dopiero Pan zacznie, jeśli zostanie prezesem?

- Oglądam. Nie jest tak, że zajmuję się tylko męską siatkówką. Interesuję się również siatkówką plażową, która również jest ważną częścią Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Wracając do siatkówki kobiet - oczywiście jest w niej dużo więcej złożonych kwestii niż u mężczyzn. Tam w różnych kierunkach idą interesy klubów, menedżerów i zawodniczek. Trzeba się nad tym mocno pochylić. Trzeba się zastanowić, co zrobić, żeby spójne było szkolenie dzieci i młodzieży. Często słyszymy, jak trener reprezentacji opowiada, że na początku zgrupowań zamiast ustalać i szlifować taktykę, musi niektóre zawodniczki uczyć siatkarskiego abecadła. Tak nie może być. Musi być spójny plan, musi być konsekwencja i kontynuacja pracy od dziecka do seniora.

Czyli poziom szkolenia nie jest równy - kładziemy nacisk na tworzenie siatkarzy, a siatkarki nie są objęte tak samo dobrym programem?

- Pewne rzeczy są do poprawy i tu, i tu. Nie podoba mi się, że jednym z głównym kryteriów już na starcie jest wzrost. On decyduje o tym czy bierzemy kogoś do szkolenia. Oczywiście wzrost w siatkówce jest bardzo ważny, ale nie może być uznawany za kluczowy. Jeżeli ktoś ma serce, wolę walki, umiejętności techniczne, to nie można go skreślać. Wydaje mi się, że czasami ten, kto ma 190 cm wzrostu jest w stanie dać drużynie więcej niż ten, kto ma 210 cm, ale mu się nie chce.

Tu na pewno jest Pan wiarygodny. Na boisku był Pan świetny mimo tylko 193 cm wzrostu, tak?

- Nawet 191 cm. Tylko podkreślam: nie mam na myśli nikogo konkretnego, kiedy mówię o tym zawodniku mającym 210 cm, któremu się nie chce. To tylko przykład, żeby się zaraz nie zaczęło szukanie takiego gracza z nazwiska. A wracając do szkolenia dziewczynek - tam też potrzeba najlepszych specjalistów. I nie może być tak, że ktoś wpada w marazm i w tym marazmie tkwi przez lata. Bo to się przenosi na tę młodzież. Potrzeba planu, konsekwencji i dobrej pracy oraz czystej pasji, bo dłużej nie może być tak, że 16-, czy 17-latka uczy się tego, co powinna wyuczyć, mając 10 lat.

A co Pan powie na to, co powtarzają co jakiś czas Małgorzata Glinka i inne legendy - mianowicie że męska kadra od lat ma zagranicznych trenerów i począwszy od Raula Lozano mocno z tego korzysta, rozwija się, natomiast kadra kobiet nie dostaje takiej możliwości?

- Z tym bym się nie zgodził. Przed Jackiem Nawrockim byli zagraniczni szkoleniowcy.

Przed Jackiem Nawrockim byli Piotr Makowski, Alojzy Świderek, i Jerzy Matlak. Ostatnim zagranicznym trenerem kadry był Marco Bonitta w 2008 roku. Nawiasem mówiąc, szkoleniowiec bardzo dobry, ale bardzo trudny.

- Ale nie patrzyłbym aż tak bardzo na ten aspekt. Jacek Nawrocki w ostatnich latach wykonał tytaniczną pracę jeżeli chodzi o szkolenie, wprowadzanie młodzieży. Chociaż nie wiem czy aż za bardzo na to nie postawił. Bo co roku wchodzą nowe zawodniczki, jest hasło, że czas na młodzież, ale przecież trzeba się też z tą młodzieżą zatrzymać i dać jej zdobywać doświadczenie, podnosić umiejętności. Inaczej trudno będzie o sukcesy. W tym roku oglądaliśmy Martynę Czyrniańską. Brawa dla niej, to bardzo dobra 17-latka. Ale jeśli się okazuje, że ona się staje podstawową zawodniczką, to pytam, gdzie są te 20-, 21-, 22-latki, które kilka lat temu też były takimi bardzo młodymi, bardzo obiecującymi zawodniczkami jak teraz Czyrniańska? Zgadzam się z trenerem Nawrockim, że tu wielką pracę mają do wykonania kluby. Te dziewczyny muszą grać. Niestety, każdy ciągnie w swoim kierunku, kluby są nastawione na swoje cele, a nie na pomoc reprezentacji. To z jednej strony zrozumiałe, bo sponsorzy wymagają sukcesów. Ale z drugiej strony trzeba rozumieć, że jeśli kadra będzie miała sukcesy, to klubom łatwiej będzie zdobywać sponsorów. To potwierdza męska siatkówka.

W reprezentacji siatkarzy sytuacja trenera jest chyba jasna - Vital Heynen za chwilę pożegna się z drużyną. A co Pan myśli o Jacku Nawrockim? Od sześciu lat powtarza, że kadra jest w budowie, sukcesów drużyna nie osiąga, z drugiej strony trudno winić za to tylko trenera. Słyszę, że Pan Nawrockiego ceni, ale proszę powiedzieć, czy widziałby go Pan dalej na stanowisku, czy uważa Pan, że pora na nowy impuls?

- To jest bardzo złożone i potrzebowałbym rozmowy. Z jedną grupą, z drugą - ze sztabem, z zawodniczkami. Chciałbym dobrze poznać problemy tej kadry. Vitalowi rzeczywiście kończy się kontrakt, natomiast trener Nawrocki ma jeszcze ważną umowę.

Zgadza się - do przyszłorocznych MŚ w Polsce. Ale Nawrocki ma za chwilę zacząć prowadzić Chemika Police.

- Ze strony klubu może nie ma przeszkód, żeby trener łączył funkcje, ale pytanie czy PZPS wyraziłby na to zgodę.

A Grbić mógłby łączyć funkcje? Przecież dla Polski nie rzuci Perugii.

- Dokładnie, to też jest pytanie. Ale nie trzeba daleko szukać - Vital prowadził klub i reprezentację. Nikola też przez długi czas prowadził klub i reprezentację, jeszcze gdy był trenerem Serbii. Dla mnie nie jest problemem to, że ktoś pracuje w zawodzie przez cały rok. Ale konfliktem interesów może być praca z kadrą i z klubem z krajowej ligi. Pamiętam, jak Waldemar Wspaniały był równocześnie trenerem klubu i kadry. Mnóstwo złego się przez to na jego głowę wylewało.

Ma Pan rację - to niezdrowa sytuacja. A w przypadku trenera Nawrockiego byłoby tym trudniej, że on już nie ma dobrej prasy.

- To już pan wie lepiej. Ja aż tak w żeńskiej kadrze nie siedzę, nie wiem jakie dokładnie tam są wewnętrzne problemy. Ale głośno było o konflikcie dziewczyn z trenerem. Niepotrzebnie. Na szczęście PZPS zachował się bardzo rozsądnie i stanął murem za trenerem. Nsa pewno potrzebne są rozmowy, żeby pójść w dobrym kierunku. Jeżeli trener chce prowadzić klub, to w mojej opinii nie powinien dalej prowadzić kadry, jeżeli ten klub będzie z polskiej ligi. Z ligi kobiet oczywiście. Bo gdyby trener Nawrocki poszedł do męskiego klubu, do PlusLigi, to konfliktu interesów nie dostrzegam.

Powiedział Pan, że PZPS zachował się bardzo dobrze, stając murem za trenerem Nawrockim, ale czy zostając prezesem związku pokazałby Pan zawodniczkom, że jest w pełni otwarty również dla nich?

- Już powiedziałem, że wszystkich środowisk chciałbym wysłuchać. I chyba nawet od zawodniczek zacząłem te środowiska wymieniać.

W porządku - chciałem się upewnić, że to nie jest tak, że u prezesa Świderskiego pewna grupa siatkarek miałaby przechlapane.

- Absolutnie nie. Zawodnik, zawodniczka to wykonawca, który decyduje o tym czy jest pięknie czy kiepsko. Głównie z nimi trzeba rozmawiać, żeby podejmować dobre decyzje - takie, dzięki którym będzie pięknie a nie kiepsko. Ale ja dobrze znam środowisko zawodnicze i na pewno nie może być tak, że będziemy robić wśród nich głosowania, z jakimi trenerami chcą pracować.

Wygląda na to, że jest Pan dobrym prezesem - Zaksa wygrała Ligę Mistrzów, chociaż zdecydowanie nie jest w gronie najbogatszych klubów Europy. Dlaczego Pan jest dobry w tej roli? Jakie cechy dobrego prezesa Pan ma?

- Jestem dobrym prezesem, bo nie jestem tyranem. Nie działam w myśl zasady: robię tak, bo tak chcę. Bardzo dużo rozmawiam z ludźmi i staram się tak decydować, żeby uwzględnić racje większości. Siatkówka nauczyła mnie działania zespołowego. Nie da się zadowolić wszystkich - tak się naprawdę nie da zarządzać. Trzeba podejmować trudne decyzje i ja się tego nauczyłem i dalej się uczę. Przez sześć lat w Kędzierzynie-Koźlu nie było tylko kolorowo. Nie zawsze wygrywaliśmy. Natomiast powtarzam, że z każdego niepowodzenia trzeba wyciągać wnioski. Nie tylko z tych na boisku. Z nich można czerpać więcej niż ze zwycięstw. Meczów praktycznie nie oglądam. Ciągle chodzę, wszystko sprawdzam, rozmawiam z ludźmi i myślę, co poprawić. Ciągle dążę do perfekcji. Ale może to ludzi, z którymi współpracuję najlepiej byłoby zapytać, dlaczego uważają, że jest dobrze i dlaczego mamy sukcesy.

Ci ludzie, którzy Pana namówili na start w wyborach, uważają, że ma Pan duże szanse, żeby je wygrać? Rozumiem, że policzyliście szable i kalkulacja wyszła dobrze, bo inaczej nie zgłosiłby się Pan do wyścigu w ostatniej chwili.

- Powiem tak: nie chciałem rozmawiać o niektórych czynnikach mających wpływ na moją decyzję i o tym nie będę rozmawiał. Ale to nie środowisko miało na mnie decydujący wpływ. Nie jest tylko tak, że jedna, druga, piąta i dziesiąta osoba powiedziała mi, że dobrze by było, gdybym wystartował i dlatego startuję. Nie jest tak, że ktoś mnie zapewnił, że przyjdę i od razu 46 delegatów zacznie mnie klepać po plecach. Inne czynniki miały ważniejszy wpływ na moją decyzję.

Dlaczego nie chce Pan o nich powiedzieć?

- Bo nie mogę.

Na koniec pomówmy o trwających ME. Widzi Pan szansę na medal pocieszenia dla naszych zawodników, którzy są świeżo po klęsce na igrzyskach olimpijskich? Bo dla nich, ludzia marzących o złocie, odpadnięcie w ćwierćfinale w Tokio było klęską.

- Ja mimo wszystko nie chcę używać słowa "klęska". Ale jasne, że turniej w Tokio będzie im się śnił po nocach. Co do mistrzostw Europy, to nasi zawodnicy mają szczęście, że one są. Można się szybko odbić. Najgorszą rzeczą dla sportowca jest okres oczekiwania na następną szansę. Teraz mają możliwość, żeby wyjść od razu na boisko i wyładować sportową złość. Martwi mnie tylko nasza forma. Widać, że czegoś brakuje. Z Grecją nasi zawodnicy rezerwowi nie byli na tyle mocni, żeby bez problemów pokonać outsidera. To daje do myślenia. My nie gramy swojej normalnej siatkówki. Z drugiej strony staram się znaleźć pozytywy i przypominam, że w 2018 roku zdobyliśmy mistrzostwo świata, chociaż drżeliśmy o to czy w ogóle wejdziemy do szóstki grającej o medale. Mecz z Serbią w Warnie był dla nas o być albo nie być.

I wtedy nam się Serbowie podłożyli.

- Nie chcę tak mówić.

Ja się tylko śmieję z powtarzającej się wówczas narracji.

- Jasne. Prawda jest taka, że każdy zespół w takim turnieju realizuje swój cel. Jeżeli w dniu meczowym zawodnicy poszli na ciężką siłownię, bo wiedzieli, że tego meczu nie muszą wygrywać, to widocznie sztab tej drużyny uznał, że to jest najlepszy pomysł. W każdym razie my wtedy wygraliśmy z Serbią i nagle ten mecz dał nam takiego kopa, że graliśmy już tylko lepiej. Może i teraz będziemy mieli taki mecz. Trzeba zaufać Vitalowi. Jeżeli umiał poprowadzić zespół do sukcesu wtedy, to dlaczego miałby nie umieć teraz.

Po igrzyskach trudniej o to zaufanie.

- Tak, wracając do nieszczęsnych igrzysk, nie da się nie zapytać, dlaczego na nich się nie udało. Oczywiście nie graliśmy z mocnymi w pierwszej części igrzysk. A wcześniej w Rimini, w Lidze Narodów, dawaliśmy możliwość pogrania wszystkim, zamiast szlifować formę podstawowych zawodników. Ale każdy wybierał swoją ścieżkę i prawda jest taka, że nikt nie da rady wygrać wszystkiego. Poziom w siatkówce bardzo się wyrównał. Trwające mistrzostwa Europy dobrze to pokazują. Wyniki mogą być coraz bardziej zaskakujące.

Więcej o:
Copyright © Agora SA