Siatkówka. Sebastian Świderski: Po pierwszym zgrupowaniu dochodziłem do siebie dwa miesiące. Miałem ranę na ranie

- Do dziś zastanawiam się, jak przez trzy lata można uzyskać aż taki kredyt zaufania od innych osób, by móc dysponować ich majątkiem. Nikt go nie kontrolował - mówi w Sport.pl o sprawie Tomasza D. prezes ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, Sebastian Świderski.

Sebastian Świderski to 322-krotny reprezentant Polski w siatkówce, wicemistrz świata 2006 z Japonii, a obecnie prezes ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. Prywatnie mąż i ojciec, miłośnik żużla, który z sentymentem wspomina lata kariery spędzone we Włoszech.

Zobacz wideo

W Sport.pl opowiedział między innymi o dorastaniu w czasach, gdy własna piłka była synonimem luksusu, tajemnicy sukcesu rocznika ’77, mordędze u Ireneusza Mazura, trudnych pożegnaniach w ZAKSIE oraz o sprawie Tomasza D.

Lata 70. i 80., komuna, a mimo to udaje się stworzyć pokolenie siatkarskie, które posmakuje pierwszych sukcesów od lat i zbuduje podwaliny pod zdobycie mistrzostwa świata. Co jest tajemnicą sukcesu rocznika ’77?

Sebastian Świderski: - Powiem przewrotnie, że było dużo łatwiej. Dziś dla większości dzieci wyjście z domu jest karą, a w moich czasach taki zakaz był końcem świata. Obecnie młodzi ludzie pochłonięci są przez gry, komputery, wirtualne rozmowy i spotkania, więc przekonanie ich do otworzenia się na rzeczywisty świat jest coraz trudniejsze. Kiedyś tak nie było. Należałem do grona chłopaków, którzy nieraz uciekali z domu, by pograć w piłkę. Nie zliczę, ile razy dostałem burę od ojca, mamy i babci, że nawet nie poinformowałem ich, gdzie idę. To były lata, gdy posiadanie piłeczki tenisowej, którą można by grać w piłkę nożną, wzbudzało szacunek na podwórku. Czasem nawet jej nie mieliśmy, więc bramki zdobywaliśmy kamieniami.

Moim pierwszym nauczycielem wf-u był Stanisław Kuryś, z którym mam kontakt do dziś. Wraz z zakończeniem podstawówki zacząłem uczestniczyć w zajęciach pozalekcyjnych, SKS-ach, a następnie trafiłem do trzecioligowego Znicza Gorzów Wielkopolski, który prowadził Marian Świątek. To był szok. Nagle graliśmy profesjonalnymi piłkami, a wcześniej zdarzało nam się odbijać starymi Orbitami, które przy zdarciu łat odsłaniały dziwne włókna. Każdy z nas dostał swoją własną białą Galę do domu, by i tam ćwiczyć zagrania. Mieliśmy po 14 lat. Dbaliśmy o nie jak o świętość. Pamiętam, że jeden z moich kolegów zaangażował się tak bardzo, że przesadził z temperaturą wody, w której mył piłkę i na zajęcia przyniósł ją całą zdartą. Dostał od trenera srogą burę!

Jednym z największych przeżyć tego okresu było poznanie Huberta Jerzego Wagnera, szkoleniowca Stilonu Gorzów, który przyszedł na trening i powiedział do nas kilka słów. „Zabijaliśmy się” o to, by podawać piłki na meczach pierwszego zespołu, który prowadził. Dziś to zajęcie traktowane jest raczej jako niemiły obowiązek, a dla nas było świętem.

Historia z piłkami mnie nie dziwi. Wywodził się pan z robotniczej rodziny.

- Mama pracowała w zakładach Stilonu, natomiast tata był pracownikiem fizycznym w zakładach przemysłu jedwabniczego “Silwana”.

Jak ludziom ciężkiej, fizycznej pracy wytłumaczyć, że ma się marzenie o byciu sportowcem?

- Rodzice pracowali na trzy zmiany. Nie przeszkadzało im to, że wychodzę z domu na dodatkowe zajęcia siatkówki - wręcz się z tego cieszyli. To czasy, kiedy nie było telewizji satelitarnej. Pojawiła się dopiero, kiedy miałem kilkanaście lat. Przeprowadziliśmy się wtedy do bloku, co było dla mnie olbrzymią zmianą, ponieważ w końcu miałem swój pokój. Wcześniej mieszkaliśmy w dwóch domkach - rodzice mieli swój duży pokój z kuchnią, a ja mieszkałem po drugiej stronie podwórka u babci, śpiąc na dostawionym łóżku.

Pana mama mieszkała z wami we Włoszech i w Kędzierzynie-Koźlu. Teraz widzę, że wzór tak bliskiego życia ze starszym pokoleniem wziął pan z domu.

- Tak, bardzo cieszymy się, że mama z nami jest. Zarówno dla mnie, jak i mojej małżonki, taki stan rzeczy jest naturalny. Mama zawsze była dla nas ogromną pomocą. Poza tym jest sama i nie wyobrażam sobie, by mogło jej z nami nie być.

Ojciec z kolei zabierał pana na pierwsze zawody żużlowe, po których wracał pan z szarą koszulą mimo że przychodził pan na tor w białej.

- Po niedzielnej mszy jeździliśmy na stadion żużlowy. Raz siedliśmy na łuku. Tory nie były wtedy zabezpieczane bandami, czego konsekwencją było to, że po zawodach nie miałem już białej koszuli, a szarą. Dzięki tym wspomnieniom żużel ciągle jest obecny w moim życiu. Nadal kibicuję Stali Gorzów, śledzę wyniki i jak tylko mogę, oglądam spotkania czy wybieram się na Grand Prix.

Kiedy zaczął pan trenować w gorzowskim klubie, mieliście jeden trening dziennie o ile hala była dostępna. Szybko trafił pan pod skrzydła Ireneusza Mazura do kadry juniorów i tam ponoć spotkał się pan ze ścianą - trzy mocne treningi dziennie. Prawie pan uciekł, prawda?

- Tak było. Zostałem zaproszony na konsultacje kadry juniorów do Sulęcina mimo tego, że nie zostałem do niej zakwalifikowany z turnieju nadziei olimpijskich, z którego najpierw wybierano kadetów. Przyjechałem na konsultacje i… nikogo na nich nie było. Okazało się, że podano mi złą datę i tak naprawdę odbywały się one tydzień później. Kiedy dołączyłem do grupy we właściwym terminie, szybko przeżyłem szok. To było jak przejście z Malucha na Mercedesa. Zajęcia w Zniczu Gorzów polegały głównie na samej zabawie z piłką, a w Sulęcinie czekało na mnie nie tylko duże wyzwanie, ale również olbrzymia mordęga.

Zdarzało się, że treningi żołnierskie trwały od 7.30. Czasami po 1,5 godzinnej rozgrzewce miało się dosyć siatkówki, a przed nami były jeszcze dwie tury regularnych zajęć. Kształtowano technikę indywidualną, ćwiczono naszą wytrzymałość. Za źle wykonane ćwiczenie dostawało się tak zwane „OPR-y”, a nie każdy był w stanie je psychicznie udźwignąć. Poza tym do systemu kar należało wykonywanie przewrotów w przód i w tył po całej sali. Po ich zrobieniu miało się już dość i myślało się tylko o tym, by nie zwrócić śniadania. W hali w ciągu dnia potrafiliśmy spędzić 9-9,5 godziny.

Na początku zostałem dokoptowany do pokoju z chłopakami, których wcześniej nie znałem. Któregoś dnia kiedy rano się obudziłem, zobaczyłem, że w czteroosobowym pokoju zostałem sam. Trzech moich kolegów uciekło w nocy z obozu, ponieważ nie wytrzymali zarówno kondycyjnie, jak i psychicznie. Zostawili kartkę, że wracają do domu i tyle ich było widać.

Ireneusz Mazur był dobrym pedagogiem?

- Nie będę tego oceniał, bo wiem, że dla jednych był idealnym szkoleniowcem, a innym odpowiadał trochę mniej. Na pewno był specyficzny. Nie bał się wyrzucać ludzi z treningów. Rzadko się zdarzało, by ci nie wracali i nie robili pompek czy brzuszków w korytarzu, by pokazać trenerowi, jak bardzo im zależy na tym, by szkolić się pod jego okiem.

Wkrótce w Stilonie trzeba było postawić na młodzież, dzięki czemu dostał pan szansę na grę. Zdobył mistrzostwo Europy i świata juniorów. To wtedy poczuł pan, że to jest idealny punkt kariery do tego, by wkrótce stała się wielka?

- Początkowo klub w ogóle nie chciał mnie puszczać na zgrupowania przez to, w jakiej formie wróciłem z pierwszego. Dochodziłem do siebie dwa miesiące. Miałem ranę na ranie - de facto od stóp do głów. Miałem strupy na kostkach, kolanach, biodrach, łokciach, łopatkach i obojczyku. Byłem jeszcze młody, nie miałem techniki indywidualnej i ciężkie ćwiczenia tak się dla mnie kończyły. W 1995 roku nie pojechałem na kadrę. Dołączyłem za to do Stilonu pod skrzydła Waldemara Wspaniałego. Moja gra w pierwszym zespole została zauważona i pozwolono mi uczestniczyć w sezonie reprezentacyjnym. Z drugiego składu kadry juniorów trafiłem do pierwszego i pojechałem do Izreala, gdzie odniosłem swój pierwszy sukces, czyli mistrzostwo Europy juniorów.

Dzięki zwycięstwu w Izraelu znalazłem uznanie w oczach trenera pierwszej reprezentacji Huberta Jerzego Wagnera. W grudniu 1996 roku zadebiutowałem w seniorskiej kadrze w tym samym izraelskim mieście, w którym zdobywałem mistrzostwo Europy juniorów. Nawet dostałem wtedy szansę na pojawienie się na boisku! Czy łatwo uwierzyłem, że mam papiery na granie? Nie, bo wiele razy w swoim życiu byłem rezerwowym i w dużej części meczów na parkiet wchodziłem z ławki.

Byliście chyba jednym z niewielu pokoleń siatkarskiego „multitaskingu”. Graliście w kadrze i klubach, jednocześnie studiując i robiąc dodatkowe kursy - pan skończył zarządzanie i marketing oraz zrobił uprawnienia trenerskie. Ta wariantywność myślenia o przyszłości była jedną z podwalin sukcesu, który odnieśliście później?

- W tamtych czasach bardzo mocno naciskano na szkołę i naukę - taki przykaz płynął nie tylko od rodziców, ale także od trenerów. Nawet nie próbowałem się dostać na AWF, ponieważ brakowało mi umiejętności pływackich, więc zostało zarządzanie i marketing. Otworzenie filii Uniwersytetu Szczecińskiego w Gorzowie znacząco ułatwiło sprawę kontynuowania edukacji. Nie było łatwo to wszystko pogodzić.

Auto pan naprawi? W końcu uczył się pan w technikum samochodowym.

- W  tamtych czasach najlepszym autem był Polonez, na którym się uczyliśmy. Zazwyczaj rozkładaliśmy Maluchy czy Żuki, więc raczej działaliśmy na płaszczyźnie podstawowej mechaniki. Spróbowałbym naprawić auto, ale nie wiem, co z tego by wyszło, ha ha.

Wydawał pan nawet swoją gazetę. Żadnej pracy się pan nie bał!

- Przez jakiś czas sprawiało mi to frajdę. Trudno jednak opiekować się swoim biznesem, nie będąc raz na jakiś czas „w środku”. Przeżyłem to nie tylko z gazetą, ale również z kilkoma innymi scenariuszami na życie - na przykład z własną sportową restauracją w Gorzowie. My byliśmy we Włoszech, a ludzie, którym zaufaliśmy mieli inny pomysł na zarządzanie interesem. Pub sportowy bardzo dobrze funkcjonuje do dziś, więc pomysł był trafiony, jednak nie dopilnowany tak, jak powinien.

W ówczesnym Mostostalu spędził pan lata 2000-2003, zdobył z klubem trzy mistrzostwa Polski, uczestniczył w Lidze Mistrzów… Czy po tak złotym okresie w polskiej lidze wyobrażał pan sobie grę dla innego klubu niż ten z Kędzierzyna-Koźla?

- Na tamten moment o tym nie myślałem. Wielkim wydarzeniem był z kolei wyjazd do Włoch - nie mówię tu tylko o aspekcie zawodniczym, ale też życiowym. Jechaliśmy tam z córką i żoną. Na miejscu spotkaliśmy panią Marysię z Perugii, która stanęła na naszej drodze zupełnie przypadkowo, w sklepie. Okazało się, że jest ze Szczecina. Ta sama pani pomaga rodzinie Wilfredo Leona w zaadaptowaniu się we Włoszech. Poza tym trafiliśmy na Dominikę, która związana była z klubem. Te osoby pomogły nam w nawiązaniu kontaktów, nauce języka czy odnalezieniu się w nowej sytuacji.

Pierwsze dwa lata pobytu we Włoszech były najlepsze w mojej karierze - zarówno pod względem sportowym, jak i rodzinno-towarzyskim. Między zawodnikami wytworzyła się więź. Nie łączył nas tylko sport, bo niejednokrotnie siedzieliśmy i spędzaliśmy czas długo rozmawiając przy kolacji. Większość z nas mieszkała w jednej klatce w apartamentowcu.

Rodzinna atmosfera miała udzielić się również pana kolegom. Razem z Arkiem Gołasiem snuliście plany, że spędzicie razem Święta Bożego Narodzenia. Czym była dla pana jego śmierć?

- W 2005 roku na mistrzostwach Europy byliśmy razem w pokoju. Dużo rozmawialiśmy o Włoszech, ponieważ miał się tam udać po sezonie reprezentacyjnym. Ustaliliśmy, że spotkamy się w czasie Świąt w połowie drogi między Perugią a Maceratą. Nie doszło to do skutku. Z informacją o śmierci Arka zadzwonił do mnie Dawid Murek. Powiedział, że nasz kolega miał wypadek samochodowy i najprawdopodobniej nie żyje. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli, jednak informacje się potwierdziły, kiedy kierownik kadry, Witold Roman, zidentyfikował ciało Arka. Życie wydało się przez to wszystko krótkie. Nie wiadomo, co czeka nas za rogiem, więc nie ma sensu myśleć o przyszłości. Należy żyć chwilą.

Późniejsze dwa lata w Perugii nie były już tak usłane różami. Mówił pan o zmęczeniu ciała, problemach z kolanami, wypaleniu. To był najtrudniejszy moment w pana karierze?

- Tak, to był trudny moment. Sztab szkoleniowy uległ zmianie, we znaki dał się brak odpoczynku i regeneracji. U trenera De Giorgiego trenowało się ciężko, ale on szukał rozwiązań dogodnych dla każdego. Jeśli było się zmęczonym, zlecał ćwiczenia tylko wieczorem, jeżeli widział, że inny zawodnik potrzebował przerwy, to mu ją dawał. Emanuele Zanini miał odmienne podejście. Kiedy coś kogokolwiek bolało, to miał ten dyskomfort przezwyciężyć, dając z siebie jeszcze więcej. Pamiętam, że naderwanie mięśni brzucha nie było dla niego argumentem, by choć na moment odpuścić. Ten, kto choć raz cierpiał na tego typu uraz, wie, jak wielki jest to ból. Brak wyników sportowych powodował, że nawarstwiały się niesnaski, konflikty, co potęgowało odczucie, że nasz super team stał się tylko zwykłą drużyną, która bardziej walczyła sama ze sobą niż z rywalami.

2006 rok to najważniejszy moment w pana karierze?

- Wicemistrzostwo świata na pewno było najważniejszym momentem w karierze. Dla mnie to jedyny taki medal w seniorskiej siatkówce.

Co się tworzy w zespole, kiedy udaje mu się osiągnąć taki sukces po latach posuchy?

- Sukces nic nie tworzy, ale trzeba coś stworzyć, by go odnieść. Praca z Raulem Lozano, godziny treningów ukształtowały nas jako zawodników i stworzyły atmosferę. O tym, jak była ona duża, świadczyło choćby pamiętne wyjście na miasto za zgodą trenera, które dyrygowane było przez Łukasza Kadziewicza. Wszyscy byliśmy zszokowani, że to właśnie Kadziu miał być prowodyrem całej imprezy. Wiedzieliśmy, jak to się skończy - przecież za coś podobnego wyleciał wcześniej z kadry. Byliśmy wpatrzeni w argentyńskiego szkoleniowca jak w obrazek, jednak przynajmniej kilku z nas w stu procentach nie wierzyło, że uda nam się sięgnąć po medal, jak przekonywał. Dopiero po pierwszych wygranych meczach w grupie i awansach zrozumiałem, że jesteśmy w stanie dojść do finału.

Co zapamiętam poza medalem z Japonii? Choćby słynną imprezę po zakończeniu mistrzostw, podczas której do mojego pokoju wparowała 20-osobowa ekipa złożona z przedstawicieli różnych nacji. Ostatecznie razem z Jakubem Malke i jego żoną wylądowaliśmy na korytarzu i rozmawialiśmy do rana.

To prawda, że Raul Lozano wymuszał na was grę w kadrze mimo kontuzji, grożąc brakiem powołania? [Pytanie jest nawiązaniem do tego, co w 2008 roku powiedział Mariusz Wlazły w Sport.pl]

- Ja sobie tego nie przypominam. Jeśli ktoś nie był w stanie wykonać ćwiczenia, to po prostu go nie robił. Jak bolało kolano, to odbijało się piłki dołem bez skakania. Na wszystko było u niego rozwiązanie. Po sezonie we Włoszech miałem spore problemy zdrowotne. Jadąc na Ligę Światową, strasznie spięło mnie w plecach. Kiedy Raul to zobaczył, kazał dojść do siebie i skupić się na zdrowiu. Specjalnie dla mnie ściągnięto akupunkturzystę. Nie wiem, czy pomógł. Wyjeżdżając po zabiegu z butelką za plecami, by się nie garbić, odebrałem od niego telefon. Stwierdził, że nie może znaleźć jednej igły, i że mam sprawdzić, czy przypadkiem we mnie nie została. Okazało się, że była przy ścięgnie Achillesa. Kiedy ją zobaczyłem, zrobiło mi się słabo, ale wyciągnąłem i jechałem dalej.

Kiedy poczuł pan, że swoją karierę zaczął przegrywać bardziej ze zdrowiem niż z rywalami?

- Przez jakiś czas moją pracę i walkę o zdrowie można porównać do tego, co w pierwszym roku w ZAKSIE wykonywał Kevin Tillie. Ćwiczył cyklem czwartek, piątek, sobota, w poniedziałek oraz wtorek pływał i dopiero w środę pojawiał się na boisku jako libero.

Pierwsze zerwanie ścięgna Achillesa było dla mnie wielkim przeżyciem. Na obozie w Szczyrku poczułem, że coś jest na tak. Pojechaliśmy na kontrolę i powiedziano mi, że z prawą nogą jest ok, a na lewą dano mi jakieś lekarstwa. Tydzień później graliśmy słynny sparing z Bułgarią i zerwałem to ścięgno, które było zdrowe. Przewrotność losu.

Trudniejsze było nieuczestniczenie w mistrzostwach Europy 2009 z powodów zdrowotnych czy zakończenie kariery i rozwiązanie kontraktu z ZAKSĄ w 2012 roku?

- 2009 rok to był ogromny cios. Bardzo ciężko pracowałem, by grać na tych mistrzostwach. Cieszyłem się szczęściem kolegów, ale miałem żal do losu, że nie mnie było dane doświadczyć złotego medalu.  Tyle lat kariery poświęciłem kadrze, czasem nawet kosztem rodziny! Później wróciłem do gry i ponownie mogłem reprezentować barwy ZAKSY. Wierzyłem, że uda mi się powstać, jednak moje kolano nie wytrzymało. Mięsień czworogłowy oderwał się w dość specyficzny sposób od rzepki. Mimo to nadal chciałem grać, ale wziąłem na siebie zbyt duże obciążenie. Dano mi wybór - albo zostanę kaleką, albo zrezygnuję z zawodowego sportu.

O ile łatwiej było panu dzięki propozycji trenerskiej z Kielc?

- Kompletnie się jej nie spodziewałem. W Kędzierzynie-Koźlu pomagałem zawodnikom, ale nie byłem szkoleniowcem. Któregoś dnia Kuba Malke zadzwonił do mnie i spytał czy podejmę się nowego wyzwania i zostanę trenerem zespołu z Kielc. Oczywiście, że chciałem spróbować! Do dziś pamiętam swoje pierwsze trenerskie spotkanie. Graliśmy z… ZAKSĄ. Choć przegraliśmy ten mecz 2:3, a całą rywalizację 0:3, to bardzo dobrze wspominam ten okres i całą przygodę z moim pierwszym zespołem.

Jak oceniłby pan siebie jako trenera ZAKSY Kędzierzyn-Koźle?

- Jako trener ZAKSY starałem się wzorować na Ferdinando De Giorgim, ponieważ był to dla mnie pierwowzór, który pokazał model pracy najbardziej mi odpowiadający. Współpraca z Danielem Castellanim również dała mi wiele. Dziś mogę powiedzieć, że wydaje mi się, że nieco za szybko przeszedłem drogę od kolegi do trenera. Nie potrafiłem wymagać, starałem się przymykać oko na wiele spraw i wiedziałem, jak moje decyzje będą komentowane w szatni. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że gdybym zajmował się innym zespołem, a nie ZAKSĄ, to może byłoby mi łatwiej.

Wróciłby pan do trenowania zespołu?

- Żeby być trenerem, trzeba trzymać rękę na pulsie. Bycie szkoleniowcem wymaga stałej pracy i pędzenia wraz z trenerskim „pociągiem”. Kiedy się w nim nie jest, człowiek się cofa. Nie mówię „nie”, ale zdaję sobie sprawę z tego, że powrót do trenowania drużyny byłby dla mnie bardzo dużym wyzwaniem.

Która sytuacja w ZAKSIE, była dla pana najtrudniejsza?

- Słynna z rozstaniem z Pawłem Zagumnym, Piotrem Gackiem i Michałem Ruciakiem. Będąc jeszcze dyrektorem sportowym byłem obecny przy informowaniu ich o zakończeniu współpracy. To było bardzo trudne. Kiedyś siedziałem z nimi w szatni, imprezowałem, przeżywałem radości, a następnie musiałem się przyglądać, jak prezes podpisuje dokumenty, a oni je otrzymują. Wyryło to we mnie duże znamię.

Wszystko już między wami ok?

- Niektórzy mają zadrę, ale utrzymujemy kontakt. Łatwo to teraz wszystko komentować, ale wtedy nie było to proste.

To prawda, że ta trójka dowiedziała się o rozstaniu z klubem w korytarzu?

- W książce opisano to miejsce jako „przy toaletach”. Mogę potwierdzić jednak, że warunki były, jakie były i spotkaliśmy się w odseparowanym korytarzu, w kameralnej atmosferze i zamkniętej przestrzeni. Nie była to ładna sceneria, ale tak to zostało zrobione.

Jak mocno odbiła się na panu sytuacja związana z Tomaszem D., który trafił jako kierownik drużyny do ZAKSY, i z którym głębsze relacje łączyły pana już od czasów Kielc? [Tomaszowi D., byłemu kierownikowi drużyny ZAKSY, zostały postawione zarzuty przywłaszczenia pieniędzy z kont zawodników klubu - przyp.red.]

- Bardzo mocno. Przyznam, że ciągle zadaję sobie pytanie dlaczego do tego doszło. Nie wiem, po co to zrobił. Poznałem go w Kielcach jako faceta, który wszystkim pomagał, zawsze był otwarty, skory do rozmów. Wracając do Kędzierzyna-Koźla padło pytanie co o nim sądzę. Powiedziałem to, co przed chwilą. Szybko dogadał się z ówczesną panią prezes i rozpoczął swoją pracę. Wszyscy byli nim zachwyceni.

Jak odkryliście, że dopuścił się kradzieży?

- Sam Deroo chciał wziąć auto w leasing. Andrea Gardini potrzebował natomiast zaświadczenie o niezaleganiu w podatkach do Włoch. Kroczek po kroczku nasza dyrektor zaczęła dzwonić po urzędach i powoli odkrywała, do czego doszło. Najpierw ujawniono problemy z niezapłaconym podatkiem za rok wcześniejszy. Po rozmowie z Tomaszem D. wyszło, że nie zapłacił go, bo miał problemy finansowe. Zobowiązał się do uregulowania należności po sprzedaży mieszkania i to też zrobił. Byliśmy pewni, że temat jest zamknięty. Kolejne konsultacje z księgowością i porównywanie faktur pokazały jednak, że wiele z dokumentów nie było ujawnionych. To był największy problem, bo gdybyśmy tego nie zweryfikowali, to proceder mógłby być kontynuowany.

To był dla nas szok. Do dziś zastanawiam się, jak przez trzy lata można uzyskać aż taki kredyt zaufania od innych osób, by móc dysponować ich majątkiem. Nikt go nie kontrolował. Jako klub nie wiedzieliśmy, że Tomasz D. miał taką władzę. Zawodnicy nigdy się nie skarżyli, a tak naprawdę ich problemy okazały się jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Nie wiem, na co on liczył. Przecież prędzej  czy później ten proceder wyszedłby na jaw.

Co chciałby pan jeszcze osiągnąć jako prezes?

- Stabilność. Dla mnie najważniejsze jest to, by zawodnicy grający w ZAKSIE czuli się bezpiecznie przede wszystkim, jeśli chodzi o kwestie finansowe. Robię wszystko, by nie doprowadzić do utraty płynności. W sezonie 2018/2019 po raz pierwszy od wielu lat zdarzyła się sytuacja, w której byłem zmuszony powiedzieć graczom, że za jakiś czas będziemy mieli miesięczny przestój w wypłatach. Ci z kolei byli zaskoczeni, ale mówili, że miesiąc to nic - niektórzy pracodawcy nie płacili im kilka miesięcy, nie zgłaszając przy tym nadchodzących trudności. To był dla mnie ciężki moment. Nie chcę go powtarzać i zrobię wszystko, by tak było. Chcę mieć pewność, że kiedy zawodnicy pojadą na rozgrywki Ligi Mistrzów, to będą jedli to, co im zamówimy i nie będą zmuszeni dojadać na mieście. Na szczęście po zdobyciu mistrzostwa Polski udało się uniknąć tego czarnego scenariusza. Chyba jesteśmy jedynym z klubów, w którym księgowość dzwoni po chłopakach, by przypomnieć im o konieczności wystawienia faktur, bo chce im zapłacić za miesięczną pracę.

A czego można panu życzyć?

- Spokoju. Nie pamiętam, kiedy miałem czas na dłuższe wakacje, rodzina między innymi z Mazur ma mi to za złe. Wstyd się przyznać, ale jako prezes kupiłem sobie motocykl. Mechanik kontrolujący przeglądy techniczne pojazdu co roku pyta się, ile przejechałem i ciągle nie może uwierzyć, że w ciągu dwunastu miesięcy można przejechać tylko 200-250 kilometrów.Tak wygląda obecnie moje życie i ten tryb nie kończy się wraz z upływem sezonu. Potrzebuję więc spokoju.

Więcej o: