Fabian Drzyzga to mistrz świata w siatkówce z 2014 i 2018 roku. Ponadto na swoim koncie ma brąz Pucharu Świata 2015 i trzecie miejsce w mistrzostwach Europy 2011. Wygrał mistrzostwo Polski i Grecji. Sięgnął również po srebrny medal Ligi Mistrzów 2015. Obecnie występuje w rosyjskiej Superlidze w Lokomotiwie Nowosybirsk.
W wywiadzie dla Sport.pl mówi o różnicach pomiędzy ligami, presji spoczywającej na zagranicznym siatkarzu w Rosji i o tym, że na ulicach Nowosybirska można spotkać… wielbłądy.
Sara Kalisz: Przychodzi Fabian Drzyzga do rosyjskiej Superligi i jak jest?
Fabian Drzyzga: I fajnie, i trudno. Fajne jest to, że każde starcie stoi na wyjątkowo wysokim poziomie. Nie ma oddechu - nie można również powiedzieć, że którykolwiek mecz się odpuszcza. Nie ma zespołów, które położą się przed rywalem i oddadzą spotkania bez walki.
Siatkówka jest tu inna niż we Włoszech czy w Polsce. Poziom trudności determinowany jest m.in. przez zmiany czasów podczas podróży między spotkaniami. Mimo wszystko jesteśmy w o tyle komfortowej sytuacji, że z Nowosybirska praktycznie wszędzie dostajemy się drogą powietrzną, nie zaliczając przy okazji przesiadki w Moskwie. Najdłuższa podróż? Około dziesięciu godzin. Większym problemem są jednak wspomniane różnice czasu, które niekiedy wynoszą trzy, cztery godziny.
Po sezonach spędzonych w Polsce i Grecji brakowało panu grania każdego meczu „bez oddechu”, na maksymalnym poziomie skupienia?
- Nie jest tak, że w Rosji nie ma słabszych zespołów. W ogólnym rozrachunku wydaje mi się jednak, że różnica między tymi z dziesiątej i jedenastej pozycji a drużyną z szóstej jest mniejsza niż w polskiej lidze. Moim zdaniem w PlusLidze nieco częściej można podejść „lżej” do meczu.
Szóste miejsce, które obecnie zajmuje Lokomotiw Nowosybirsk, to lokata, w którą mierzyliście?
- Myślę, że to nie jest miejsce, które nas satysfakcjonuje. Jesteśmy niżej, niż zakładaliśmy. Rzecz jasna zwycięstwa podbudowują morale zespołu, jednak nie uważam też, by istniała wielka różnica pomiędzy graniem w play-off z trzeciej czy szóstej pozycji.
W mojej opinii tylko Zenit Kazań jest zespołem wyraźnie lepszym od pozostałych drużyn, ale reszta - Kemerowo czy Zenit Sankt Petersburg - są jak najbardziej do ogrania. Nie zdziwię się, jeśli w play-off wydarzą się niespodzianki. Wspomniane drużyny prezentują wyrównany poziom, więc można oczekiwać sporych roszad w klasyfikacji.
Jeszcze w listopadzie mówił pan, że uczy się rosyjskiego. Jak idzie ta nauka?
- Znam wszystkie brzydkie słowa. Żartuję oczywiście! Dużo łatwiej jest mi obecnie zrozumieć to, co się dzieje dookoła. Z czasem odprawa czy podstawowa komunikacja z chłopakami z drużyny stała się łatwiejsza. Jeśli nie umiem czegoś powiedzieć, to mówię po polsku - koledzy część wyrazów rozumieją, więc jakoś się dogadujemy. Komunikacja nie jest taka trudna - myślałem, że będzie dużo gorzej. Mogę powiedzieć, że jestem już na etapie, w którym rozpoznam, kiedy ktoś kogoś obraża.
Czyli jeśli się nie rozumiecie, to nerwowo kiwa pan głową i się uśmiecha?
- Tak, oczywiście! Uśmiech to najlepszy sposób na załatwienie sprawy. Nie zmienia to faktu, że miło jest rozmawiać po polsku. Choć prywatnie nie mam zbyt dużego kontaktu z Grzegorzem Pająkiem [rozgrywający Dinamo Moskwa - przyp. red.], to dobrze było porozmawiać ze sobą przy okazji meczu naszych drużyn.
Doświadczył pan statusu siatkarza zagranicznego w silnej lidze? Czuje pan, że wymaga się od pana więcej niż od rodzimych graczy, i że to pan musiał się dostosować, a nie drużyna do pana?
- Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że wymaga się ode mnie więcej niż od kolegów. Widzę jednak, że w aspekcie komunikacyjnym zagranicznym graczom jest dużo łatwiej przyjechać do Polski, ponieważ znajomość języka angielskiego jest spora. Język polski jest trudny, choć są tacy zawodnicy, jak Jochen Schoeps, Lukas Kampa, Nikołaj Penczew czy Srećko Lisinac, którzy nie mieli problemów z opanowaniem go.
W Rosji angielski nie jest popularny. Nie ma wyjścia - trzeba nauczyć się podstaw obowiązującego języka, bo inaczej nie ma szans na dogadanie się.
Mówi się, że pana kolega z zespołu Marko Ivović zostanie w Rosji. A pan?
- Nic nie jest wykluczone ani tym bardziej zamknięte. Na dniach, tygodniach zobaczę, jak to wszystko się poukłada. Jest jednak szansa, że zostanę w Rosji na kolejny sezon lub więcej.
Dostał pan ofertę z Resovii?
- Mam wrażenie, że dostała ją cała liga. Ze względu na to, że wyniki tego zespołu w trwającym sezonie nie były zadowalające, i że nie wszystko układało się po myśli władz, dość szybko rozpoczęto poszukiwania siatkarzy do składu na kolejny sezon. Świat naszej dyscypliny nie jest wcale taki duży, zawodnicy ze sobą rozmawiają i dlatego wiem, że część z moich kolegów miało lub nadal ma oferty kontraktu z zespołem z Rzeszowa.
Czuje się pan lepszym siatkarzem przez to, że przeniósł się pan do jednej z dwóch najbardziej wymagających lig na świecie?
- Nie będę oceniał sam siebie. Wiem natomiast, że granie na najwyższym możliwym ligowym poziomie utrzymuje zawodnika w ryzach i pomaga mu być non-stop skoncentrowanym. Nie mogę sobie odpuścić choć na moment, bo za chwilę dostanę przez to w łeb. Wszystko to generowane jest przez fakt, że w Superlidze jest wiele gwiazd. To z kolei uwarunkowane jest tym, że kluby są bogatsze i dysponują dwa razy większymi budżetami niż te polskie. Kontrakty, które podpisuje się w Rosji, są dużo wyższe niż w PlusLidze.
Najdziwniejsza rzecz, która pana spotkała w Rosji?
- Mieszkam w centrum Nowosybirska. Wracając z treningu w dość ciepły dzień, bo było z -20 stopni, zobaczyłem wielbłąda. Był wyprowadzany na spacer przez właściciela. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom - uznałem, że nic mnie już w Rosji nie zdziwi.
Earvin Ngapeth udzielił w ostatnim czasie wywiadu. Komentował w nim debiut Wilfredo Leona w polskiej kadrze, mówiąc, że na miejscu Artura Szalpuka miałby pretensje, bo przez dołączenie do składu najlepszego zawodnika na świecie Polak może stracić miejsce w podstawowym składzie. Pretensje byłyby według pana uzasadnione czy też nie?
- Jeśli przyjmujący, którzy byli w kadrze na ostatnich mistrzostwach świata, będą pamiętać, że nie jest tak, że Wilfredo Leon ma od razu zagwarantowane miejsce w szóstce, i będą walczyć o miejsce w składzie, to wszystko pozostanie otwarte. Jeżeli natomiast wyjdą z założenia, że podobna rywalizacja i tak nie ma sensu, to straci na tym nie tylko sam zawodnik, ale i cała drużyna.
Leon jest świetnym siatkarzem, ale sam nie wygra niczego. Do budowania zwycięskiego teamu nie potrzeba jedynie podstawowej szóstki, ale całej czternastki, a w szerszym rozumieniu również całego składu, który w dużej grupie będzie uczestniczył w przygotowaniach do poszczególnych turniejów. Znam Artura, znam Olka Śliwkę czy Bartosza Kwolka i wiem, że żaden z nich nie odpuści i nie odda dobrowolnie swojego miejsca w składzie.
To będzie całkiem nowa kadra czy też stara, bazująca na tym, co udało wam się wypracować w zeszłym roku, ale z modyfikacjami?
- Nie wiem, jaki jest plan Vitala Heynena. Zdaję sobie natomiast sprawę z tego, że nadchodzący sezon reprezentacyjny będzie szalony choćby poprzez nakładające się terminy mistrzostw Europy i Pucharu Świata. Priorytetem będą jednak kwalifikacje olimpijskie. Myślę, że Liga Światowa rozegrana zostanie tym samym systemem, co w poprzednim roku, czyli będzie to duży test dla dużej grupy zawodników. Wierzę również, że to, co zostało wypracowane w minionym sezonie, czyli atmosfera i zżycie się zespołu, będzie funkcjonowało nadal.
Start Ligi Światowej w Katowicach i powrót do złotego składu na czas polskiego turnieju - dobry pomysł?
- Każdy pomysł Vitala jest dobry. Katowice to magiczne miejsce dla polskiej siatkówki. Jeśli kibice będą mogli ponownie zobaczyć złotą drużynę w akcji, to na pewno będzie to wielkie święto.