Na początku sezonu 2017/2018 PlusLigi Espadon Szczecin był zaliczany do grona rewelacji rozgrywek. Zespół prowadzony przez Michała Mieszko Gogola po 9 kolejkach znajdował się na 5. miejscu w tabeli, co zrobiło wrażenie na Polskim Związku Piłki Siatkowej i na kandydującym na trenera reprezentacji Vitalu Heynenie. Szkoleniowiec szczecinian został zaproszony do konkursu na selekcjonera, a jego zespół nadal zwyciężał.
Tak było do ostatniego spotkania klubu w 2017 roku, czyli meczu z Asseco Resovią Rzeszów. Drużyna Andrzeja Kowala pokonała Espadon 3:0, choć w pierwszym secie to ekipa trenera Gogola była o krok od zwycięstwa (28:30).
Po tym spotkaniu wszystko się zmieniło. W ostatnim czasie zespół ze Szczecina w 12 meczach odnotował 11 porażek i obecnie znajduje się na 12. pozycji w PlusLidze – tuż nad strefą, która będzie musiała walczyć o utrzymanie w siatkarskiej ekstraklasie.
Sara Kalisz: Jaki utwór wykonałby Jay-Z, gdyby miał rapować o Espadonie Szczecin? [pytanie to jest nawiązaniem do jednego z ostatnich wpisów trenera Gogola na Twitterze – przyp.red.]
Michał Mieszko Gogol: - Jeśli Jay-Z miałby wykonać jakikolwiek utwór o Espadonie, to na pewno byłby to „99 problems”. Od grudnia mierzymy się z problemami, które nie zawsze są od nas zależne i niestety, na wiele spraw nie mamy wpływu. Wiemy tyle, że musimy dawać z siebie dwa razy więcej, by osiągać wyniki choćby porównywalne do tych z pierwszej części sezonu zasadniczego.
Wydaje się, że załamanie przyszło po pierwszym secie grudniowego meczu z Asseco Resovią Rzeszów, w którym przegraliście mimo rywalizacji na przewagi. Co się wtedy stało w drużynie?
- W ostatnim czasie żartowaliśmy sobie ze sztabem szkoleniowym Resovii, że rzeszowianie rzucili na nas klątwę. Stało się to w ostatnim meczu 2017 roku i od tego czasu czujemy się jak bohaterowie „Kosmicznego Meczu” - ktoś odebrał nam talent do gry. Wpadliśmy w bardzo duży dołek formy.
Przed rozgrywkami sporo mówiło się o tym, że wasz skład nie jest najmłodszy. Kiedy, jak nie w drugiej połowie sezonu, gdy przychodzi zmęczenie, miało się to zemścić? Widać w obronie, że macie niewiele opcji odciążenia Michała Ruciaka czy Marcina Wiki.
- Mamy wielki charakter i serce do gry, co w tym sezonie potwierdzili wszyscy zawodnicy. Potrafiliśmy powrócić do spotkania przegrywając 0:2 w partiach i wygrać najdłuższego seta w tym sezonie PlusLigi – 42:40!
Mimo to w drugiej części sezonu zasadniczego brakuje nam zdrowia. Przydarza się wiele mikrourazów, które wyłączają z gry na kilka dni. Poza tym mamy do czynienia również z kontuzjami, niekiedy dziesiątkującymi zespół. Ostatnio analizowaliśmy naszą dyspozycję w początkowych spotkaniach rozgrywek PlusLigi i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że pod względem fizycznym było w nas dużo więcej świeżości.
Zastanawia mnie Jeffrey Menzel. Początek sezonu poza kilkoma pierwszymi meczami to jego słabsze występy, natomiast teraz zmaga się z kontuzją. On miał być odpowiedzią na zapotrzebowanie na nieco młodszego siatkarza na lewym skrzydle.
- Jeff nie ma szczęścia w tym sezonie. Spotkania przygotowawcze do rozgrywek były w jego wykonaniu bardzo dobre. Na samym początku w znaczący sposób przyczynił się do zwycięstwa odniesionego w Radomiu i zaprezentował się świetnie w meczu z Cuprum Lubin. Mimo to na późniejszych etapach gry wiele drużyn obnażyło jego braki w przyjęciu, co spowodowało u niego dołek mentalny.
W tej chwili urazy go nie omijają. Zmaga się z kontuzją łydki, a w dniu meczu z ZAKSĄ doszedł go tego ból szyi.
Był to w pełni „pana” transfer? Czuje pan, że musi go w tej chwili bronić?
- Tak, był to „mój” transfer. Brałem pod uwagę, że grał w słabszych ligach, gdzie był gwiazdą i zdobywał bardzo dużo punktów. Umowa z nim była ostatnią, którą podpisaliśmy. Zrobiliśmy to bardzo późno. Nie zmienia to faktu, że biorę na siebie ryzyko, które się z tym wiązało.
Mam nadzieję, że wszyscy w Polsce nie będą patrzyli na jego pojawienie się w siatkarskiej ekstraklasie jako na transfer zawodnika, który przyjechał do PlusLigi, by zapchać rynek. Uważam, że w określonych warunkach jest graczem, który może dać drużynie bardzo dużo. Widać, że brakuje mu boiskowej dyscypliny. Jest to efekt wcześniejszych występów w ligach, w których gra była bardzo prosta i wiele piłek było kierowanych do niego, wystawianych bardzo wysoko – bez celu gubienia bloku. W Polsce system gry jest zupełnie inny i widać, że w ataku, bloku czy przyjęciu brakuje u niego zachowań kompleksowych. Na pewno stać go na więcej.
Wiadomo było, że na mecz z ZAKSĄ nie pojedzie Bartłomiej Kluth, a Mateusz Malinowski załapał kontuzję tuż przed samym spotkaniem. Ile czasu „na wszelki wypadek” ćwiczyliście wariant ze środkowym w ataku?
- Justin Duff próbował swoich sił w ataku przez dwa treningi, co było związane z tym, że na dzień przed meczem w Kędzierzynie-Koźlu dysponowaliśmy jednym atakującym. Nie mieliśmy nikogo do gry na tej pozycji, a Kanadyjczyk ze względu na swoją skoczność i zasięg miał szansę dobrze zaprezentować się w spotkaniu.
Kiedy jechaliśmy na mecz wiedzieliśmy, że nie dysponujemy trzema zawodnikami; zresztą dwóch w ogóle z nami nie pojechało – Marcin Wika i Bartłomiej Kluth zostali w Szczecinie. Eemi Tervaportti nadal jest na antybiotykach i jego organizm jest osłabiony, więc występ był niemożliwy. W sobotę rano straciliśmy Jeffa i Mateusza. W przypadku tego drugiego odezwał się uraz jeszcze z czasów Cuprum – naderwane mięśni brzucha. Teoretycznie mógł zagrać na środkach przeciwbólowych, ale wiedzieliśmy, że ryzyko wyeliminowania go w ten sposób z gry do końca sezonu jest bardzo wysokie. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Kontuzja ta jest wyjątkowo złośliwa – łatwo ją odnowić, czego w tym sezonie dowiódł przypadek Mateusza Sacharewicza z Łuczniczki Bydgoszcz. Brak Mateusza w meczu z ZAKSĄ to była moja decyzja i dzięki niej na etapie kontuzji, na którym jest obecnie, możemy go bardzo łatwo wyleczyć. Liczę na to, że w tym tygodniu będzie zdolny do normalnego trenowania.
12 spotkań i tylko jedna wygra – tak prezentuje się bilans ostatnich meczów pana zespołu. Jak już pan powiedział, zła seria zaczęła się w grudniu. Paradoksem jest to, że w momencie, w którym zaczęto o panu mówić, jako o poważnym kandydacie do sztabu szkoleniowego kadry.
- Wszyscy straciliśmy komfort sytuacji, w której byliśmy w grudniu. Teraz atmosfera zrobiła się bardziej napięta i nie śpimy tak spokojnie, jak spaliśmy. Nie mam jednak wpływu na sprawę kadrową. Skontaktowano się ze mną, wyraziłem swoje chęci i wypowiedziałem swoje zdanie na tematy reprezentacyjne. Oczywistym jest że wyniki, które osiągamy z Espadonem w żadnym stopniu nie pomagają w tej sytuacji. Mimo wszystko rozgraniczam sfery obu drużyn. Najważniejszym w tej chwili jest dla mnie klub, bo w nim musimy dać z siebie wszystko, by poprawić sytuację. Z trenerem Vitalem Heynenem rozmawiam natomiast na bieżąco...
Nie jest pan jeszcze oficjalnie w sztabie, prawda?
- Wydaje mi się, że nie, ponieważ nie widziałem, by ktokolwiek oficjalnie to opublikował. Mimo to sporo rozmawiam z Belgiem – jest on bardzo kontaktowy.
To pierwszy tak poważny kryzys Espadonu w czasie pana samodzielnej kariery trenerskiej. Jak na pana wpłynął?
- Mocno mnie dotknął i mocno go przeżywam. Nie sypiam tak dobrze, jak wcześniej, ale to jest normalne. Presja, którą odczuwam jest w sporcie naturalna. Staram się nie reagować nerwowo i nie panikować, bo wiem, jaki niesie to ze sobą brak konsekwencji i pogubienie. Staramy się więc kontynuować nasze założenia, choć bardzo żałujemy, że to, co wypracowaliśmy w okresie przygotowawczym i na początku sezonu zostało przez nas roztrwonione. Wierzymy jednak, że będzie lepiej.