Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Początek XXI wieku w polskiej siatkówce dla wielu kojarzył się z jednym nazwiskiem – Dawida Murka. Urodzony w 1977 roku zawodnik przez lata był jednym z filarów reprezentacji narodowej, jednak jego poświęcenie nie przyniosło wymiernych korzyści w postaci wielu medali. Kontuzja wyeliminowała go z jednej z najważniejszych seniorskich imprez pokolenia – mistrzostw świata w 2006 roku, kiedy kadra prowadzona przez Raula Lozano zdobyła srebrny medal.
Nie był to jednak najpoważniejszy uraz w jego karierze. 6 grudnia 2009 roku podczas wyjazdowego meczu PlusLigi Domexu Tytan AZS Częstochowa z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle przewrócił się, doznając złamania otwartego i zmiażdżenia kostki. Mimo że groziła mu amputacja nogi, nie poddał się i na parkiet wrócił kilka miesięcy później.
Teraz ma 40 lat, gra w Espadonie Szczecin, kibicuje córce Natalii w pierwszym sezonie w Lidze Siatkówki Kobiet i przyznaje, że nie ma planu na „życie po życiu”.
Dawid Murek: - Zdarza się – ze strony kolegów. Mam nadzieję, że robią to tylko żartobliwie. Jest to dla mnie fajne i nie mam z tym problemu. Zdaję sobie sprawę, że jestem wiekowym zawodnikiem i nic w tej sprawie nie zmienię.
Taka jest teraz tendencja. Zarówno kibice, władze drużyn, jak i media zaglądają w metrykę i kiedy zauważają, że zawodnik ma 34 lata, zaczynają szykować się na koniec jego kariery. Wydaje im się, że tacy siatkarze są starzy i niezbyt potrzebni w lidze oraz w kadrze. Nie można jednak zapomnieć, że momentami doświadczenie w grze jest niezbędne, ponieważ równoważy młodzieńczą fantazję graczy rozpoczynających przygodę ze sportem.
Mam już trochę lat, ale serce mam dosyć młode. Cieszę się, że mogę kontynuować karierę sportową.
- Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć: „nigdy nie mów nigdy”. Możliwe, że będzie to mój ostatni sezon w PlusLidze, ale pamiętam również, jak mówiłem to dwa lata temu. Mimo to ostatnie sezony spędziłem na parkiecie i nadal mnie to cieszy. Czuję jednak, że wkrótce będę musiał się pogodzić z końcem.
- Nie wydaje mi się. Myślę, że jest wielu młodych i fajnych zawodników, którzy już na starcie swojej przygody z zawodowym graniem prezentują się świetnie. Wiem też, że dla dobra rozwoju polskiej siatkówki potrzebujemy dawać im jak najwięcej czasu na szkolenie, więc pomału trzeba dla nich robić miejsce – szczególnie na mojej pozycji. Nie mam z tym problemu.
- Od dawien dawna planowałem to, by grać do czterdziestki. Jeden powód to sławetny zakład z Ryszardem Boskiem – powiedziałem mu, że będę uprawiał zawodowo sport do 40. roku życia. Inna sprawa to pętla pokoleniowa, która zachodzi na linii ja-moja córka Natalia. Bardzo chciałem występować z nią choć rok na najwyższym szczeblu rozgrywek w Polsce i teraz, kiedy ma 18 lat, jest to możliwe. To wspaniałe zamknięcie dla mnie, ale jednocześnie otwarcie dla niej.
- Tak.
- Też zadaje sobie to pytanie. Międzyrzecze to mała miejscowość, w której nie ma zbyt wielu perspektyw, by się wybić. Mnie się to udało - wielka w tym zasługa moich rodziców, którzy dali mi pomagające w karierze geny. Udało się, ale nie myślałem, że tak daleko zajdę. Miałem marzenia, które pomału się spełniały, ale część z nich pozostała wyłącznie w nieosiągalnej sferze. Nigdy nie powiem, że zrobiłem karierę. To, co mi się przytrafiło, to raczej fajna przygoda.
- Tak, moja mama wychowywała mnie w pojedynkę od 5. roku życia, bo wtedy tata odszedł i zostawił nas samych.
- Dziś nie mam o to żalu, ponieważ wiem, że to, co wydarzyło się w mojej przygodzie z siatkówką zawdzięczam też jemu. Wiem, że próbował swoich sił w kilku dyscyplinach i wydaje mi się, że wiele mam właśnie po nim.
Najbardziej jestem jednak wdzięczny mojej mamie, ponieważ wychowywała mnie sama w bardzo trudnych czasach. Bywało tak, że nie miała pieniędzy, by wysłać mnie na obóz czy kupić różne potrzebne rzeczy, ale sobie radziła i robiła wszystko, by zapewnić mi jak najlepszy start.
- Na pewno w jakimś stopniu mogę się z tym zgodzić. Pierwsi trenerzy robią wiele, by nakierować młodego zawodnika na właściwą drogę, ponieważ zdają sobie sprawę z tego, jak ciężko w takim wieku ją odszukać. Nie trudno znaleźć pozasportowe bodźce, które oddalały od celów, ale wtedy właśnie pojawiali się szkoleniowcy, którzy targali za uszy i sprowadzali na właściwe tory.
Miałem to szczęście, że w mojej głowie zawsze był sport. Od kiedy tylko podjąłem decyzję o tym, że chciałbym zawodowo zająć się siatkówką, raczej nie popadałem w kłopoty i trzymałem się wyznaczonego celu. Czasami tylko odwodziła mnie od niego piłka nożna.
- Ha ha, to już nie mnie oceniać! Piłka nożna jest moim ulubionym sportem i kiedy pojawia się możliwość, gram w nią jak najwięcej. W klasie sportowej, do której uczęszczałem, zajmowaliśmy się różnymi dyscyplinami, więc wyrosłem na wszechstronnego nastolatka. Rozmowa z moim pierwszym trenerem spowodowała, że skupiłem się jednak na sporcie, który uprawiam do dziś.
- Tak, o świętej pamięci trenerze, który okazał się dobrym doradcą. Na tle moich kolegów wybijałem się wzrostem, więc pchnął mnie w siatkówkę, mówiąc, że to może być dla mnie ciekawsza droga.
- Może zabrzmi to nieskromnie, ale wydaje mi się, że przez warunki, w których dorastałem, w pewnych aspektach troszeczkę odstawałem od równolatków. Nie zmienia to faktu, że mój rocznik z podstawówki wspominam bardzo dobrze.
- Generalnie nie byłem największym łobuzem, choć pamiętam, że pewne głupoty się robiło. Na przykład strasznie ciężko było mnie zaciągnąć do domu. Moja mama próbowała różnych sposobów, ale wynajdowałem naprawdę kreatywne wymówki, by zostać jeszcze chwilę z kolegami.
- Tak. Trzepak, koledzy, piłka nożna – to był mój świat. Swój cały wolny czas spędzałem na podwórku, co dla dzisiejszej młodzieży może być trochę dziwne.
- Niestety tak jest. Teraz młodzi o wiele więcej czasu spędzają przed komputerami, kiedy tak naprawdę mają o wiele lepsze warunki do pracy niż my. Są boiska, orliki, hale..
- Cieszyliśmy się, że mamy kawałek boiska i jakąkolwiek rozwalającą się piłkę, by ją wspólnie kopać. Pamiętam sytuacje, w których wyganiano nas z prowizorycznych boisk, ponieważ robiliśmy je koło parkingów i ludzie bali się o swoje samochody. Byliśmy przeganiani z każdego podwórka, ale i tak uparcie wychodziliśmy na pole i graliśmy dalej. To było super.
- Tak, ale jedna wypłata to było o wiele za mało za czas i cierpliwość, które mi poświęciła oraz wszystkie lata, w których sama mnie wychowywała. Zaręczam, że w przypadku chłopaka to nie jest łatwe, szczególnie, kiedy należy do takich, których non-stop nie ma w domu, bo zainteresowani są wyłącznie sportem. Rzucałem tornister w kąt i nie obchodziło mnie nic poza piłką.
- Było ich trochę, ale całe szczęście na wiele rzeczy nauczyciele przymykali oko. Wiedzieli, jaki mam cel, i zdawali sobie sprawę z tego, że sport będzie rzeczą, której całkowicie poświęcę się w przyszłości. Nie chcieli stawać mi na drodze – próbowali mi pomóc.
- Było dla mnie szokiem, że jestem tak młody, a mam okazję stać ramię w ramię z zawodnikami, których marka w Polsce była bardzo dobrze wyrobiona. Grali w najlepszych klubach, kiedy ja dopiero uczyłem się chodzić w siatkówce. Kim wtedy byłem przy nich? W końcu przekonałem się jednak, że nawet pod kątem sportowym wszystko w naszej grupie zaczęło się układać i cieszyłem się, że mogę z nimi grać.
- Raczej tak. Słowa uderzały mnie szczególnie wtedy, kiedy wina była nakładana zbiorowo, a nie indywidualnie, a ja nic nie zbroiłem. Bardzo wiele rzeczy trzymałem w sobie, nie lubiłem mówić o tym, co w danym momencie czułem i chyba nadal taki jestem. Łatwo się zacinam.
- Bardzo możliwe. Mimo wszystko zawsze starałem się mieć w sobie wiele pokory. Mama bardzo często powtarzała mi, by się nie wywyższać, by nie mówić rzeczy, których będzie się żałowało i pamiętać, że nie jest się pępkiem świata, bo każda rzecz, którą robimy wraca do nas za jakiś czas. Miała rację. Przeniosłem to również na sport. Nie udawałem, że jestem lepszym zawodnikiem niż byłem, bo wiedziałem, że takie słowa bardzo szybko mogłyby się odwrócić przeciwko mnie.
- Zawsze unikałem w stosunku do samego siebie słowa „gwiazda”. Nie jestem z Hollywood, więc raczej twardo stąpam po ziemi mimo że siatkarzy czasami pokazuje się w telewizji. Co do Bahrajnu, to ostatnio sięgnąłem po nagrania z tego turnieju. Zobaczyłem ostatnią piłkę, którą udało mi się skończyć i muszę przyznać, że pojawiła się dość spora łezka i dreszczyk emocji. Zdobycie złotego medalu to coś niesamowitego.
- Powiem szczerze, że było mi z tym ciężko. Wszyscy mówili nam, że mamy bardzo fajny rocznik, który wspaniale zakończył przygodę z juniorskim etapem kariery. W kolejnych latach sukcesów jednak nie było. Wszyscy wołali za nami „złoty rocznik '77”, a okazało się, że nic nie wywalczyliśmy. To był ogromny zawód.
Z perspektywy czasu widzę jednak, że dzięki wydawałoby się bezowocnej pracy siatkówka w Polsce zaczęła dojrzewać. Mogliśmy zagrać w Lidze Światowej, do naszego kraju przyjeżdżały najlepsze drużyny świata... Do dziś pamiętam szczelnie wypełniony kibicami z całej Polski katowicki Spodek, który dopingował nas tak głośno, że aż straszył tym rywali. Ludzie stali przed halą w naszych koszulkach, prosili o autografy, a my przecież wtedy nic nie zdobywaliśmy! Mimo wszystko byli z nami i to było coś niesamowitego. Dziś jest inaczej – od naszej kadry oczekuje się sukcesów.
- Trochę tak było, ponieważ wykonałem wiele pracy i włożyłem całą energię w walkę o sukces. W okresie juniorskim to wszystko przyniosło efekt w postaci mistrzostwa świata i wbiłem sobie do głowy, że dalej będzie tak samo. Okazało się, że za zakrętem czekała ściana, której nie dałem rady przejść.
- Biłem się z myślami i uznałem, że to możliwie najlepsza decyzja, którą mogłem podjąć w karierze. Gdyby nie ona, to wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej i najprawdopodobniej w tej chwili byśmy ze sobą nie rozmawiali, bo przygodę z siatkówką zakończyłbym pewnie dwa lata później. Do dziś sądzę, że to był słuszny wybór, choć wiem, że kosztem tego był medal, który nie zawisł na mojej szyi.
- Nie. Było przykro, kiedy oglądałem kolegów w telewizji, ponieważ w myślach widziałem godziny spędzone na siłowni, które poświęciłem, by pojechać na mundial. Mimo to cieszyłem się z sukcesu, choć łezka w oku się zakręciła.
- Oj, to były świetne czasy. Wygrywanie z wielką Brazylią to coś niesamowitego. Ostatnio puściłem sobie tie-break meczu z Canarinhos z katowickiego Spodka. Przegrywaliśmy w nim wysoko, zdarzył się moment mojej dobrej zagrywki i kilka cyferek na tablicy wyników się zmieniło. Cieszę się, że mogłem dołożyć do tego swoją „cegiełkę” mimo że wszyscy usilnie chcieli zrobić ze mnie lidera, ale ja zawsze od tego uciekałem.
- To nie był jakiś duży ciężar, ale zawsze charakterologicznie pasowało mi to, by wychodzić na boisko i robić swoje, a nie patrzeć na inne rzeczy. Gdyby siatkówka była indywidualnym sportem, to może podchodziłbym do tego inaczej. W mojej idealnej koncepcji zespołu liderów powinno być kilku.
- Grecy nie byli najbardziej pracowitym narodem, który poznałem – co mają zrobić dziś, to najprawdopodobniej zrobią dopiero jutro. Zawodnicy byli podobnie nastawieni, co dla mnie stanowiło pewien kontrast – zawsze na maksa chciałem wykorzystać dany czas i zrobić wszystko jak najlepiej.
Pamiętam, jak bardzo zszokowało mnie to, że rano przychodziłem na trening, już byłem gotowy do startu, a oni się tym nie przejmowali – jeszcze przygotowywali sobie kawę i dziwili się, że ja jej z nimi nie piłem.
- Ha ha, prawie! Miałem wtedy w sobie bardzo dużo młodzieńczego wigoru i sporo energii, więc chciałem walczyć zawsze i wszędzie. Poza tym taka była moja rola – jako zagraniczny zawodnik musiałem grać za dwóch, bo tego wymagał ode mnie klub. W Polsce tendencja jest zupełnie odwrotna, ponieważ każdego obcokrajowca nosi się na rękach, głaszcze się i obchodzi z nim jak z jajkiem. To chyba kwestia polskiej mentalności.
- Tak, na pewno. Bardzo tęskniłem za ojczyzną, polskim jedzeniem, muzyką, książkami... Co ciekawe, nigdy nie planowałem tego, by aż tak długo być w Grecji – myślałem, że mój pobyt tam zamknie się w sezonie, góra dwóch. Zdarzyło się jednak tak, że sam prezes stwierdził, że jest ze mnie bardzo zadowolony, i że chce, bym pozostał w tym klubie jak najdłużej. Nawet wróżył mi, że będę jak Krzysztof Warzycha, który w piłkarskim Panathinaikosie spędził 14 lat zawodniczej kariery.
Powiedziano mi, że w lidze grackiej bardzo ceni się Polaków, ponieważ widać, że bardzo się angażują i wszystko robią na sto procent. Chcieli, bym został tam jak najdłużej. Moja przygoda w klubie z Aten zakończyła się po czterech sezonach.
- Szacunek i dostrzeganie tego, że nie chcemy być tylko najemnikami, ale faktycznie robimy wszystko, by klub był jak najwyżej. Poza tym klimat był super, ciepło, ładne widoki...
- Nie.
- Ha ha, nie mam Facebooka, ale koledzy mówili mi o tym profilu. Nie, ja nie oglądałem wyścigów żółwi, ale przede wszystkim koncentrowałem się na graniu. Fabian wybrał taki, a nie inny kierunek i nie wiem, czy to było dobre. Ja pojechałem tam w czasach, kiedy kluby prosperowały znakomicie – zarówno pod względem finansowym, jak i trenerów oraz zawodników. Życzę mu jednak jak najlepiej.
- Niczym ciężkim – jakimiś monetami...
- Ha ha, po prostu rzucali wszystkim, co akurat mieli pod ręką. Nie było tam przebacz - ci kibice byli naprawdę fanatyczni. Zresztą większość z nich wywodziła się z boisk piłkarskich, co wiele wyjaśniało. Momentami w hali było dość niebezpiecznie, ponieważ policja nie mogła sobie poradzić z rozemocjonowanym tłumem, ale i tak bardzo dobrze wspominam ten czas.
- Tak, to był ten wiek. Razem jeździliśmy na turnieje, mieszkaliśmy blisko siebie i od początku złapaliśmy kontakt. Byliśmy nierozłączni, w reprezentacji zawsze spaliśmy w jednym pokoju. Później niestety nasze drogi się rozeszły i nie byliśmy tak blisko, jak kiedyś.
- Jedno i drugie to prawda. Nadal nie mam prawa jazdy i w sumie sam nie wiem, jak to się stało. Mama mówiła mi, że mój tata zdobył uprawnienia dopiero po czterdziestce, więc liczę na to, że może i mnie uda się ta sztuka. Żona może prowadzić, więc nie jest źle.
- Chyba nie mam żadnych wygórowanych marzeń. Mamy w tej chwili standardowego Passata, z którym żona sobie świetnie radzi, więc mnie w przyszłości chyba również wystarczy.
- Widząc twarz lekarza, który zapytał mnie o to, czy chcę wrócić do sportu, wiedziałem, że są na to bardzo małe szanse.
- Na tamten moment nie wiedziałem czy noga w jakimkolwiek stopniu wróci do sprawności. Lekarze czekali z decyzjami, ponieważ zastanawiali się, czy jej nie obciąć – ryzyko wystąpienia infekcji było bardzo duże. To była tragedia. Miałem w niej to szczęście, że przez dziewięć dni na łóżku obok była moja żona, która cały czas czuwała i podtrzymywała mnie na duchu, a to w polskich szpitalach nie jest codzienność.
Poza tym pozytywny ładunek emocjonalny, który dostałem od kibiców, był niesamowity. Wspierali mnie cały czas i nawet zrobili wielką księgę z wpisami i życzeniami powrotu do zdrowia. Jak miałem po tym wszystkim się poddać?
- No tak, mam w sobie trochę tytanu. Reaguje na zmianę pogody, ale całe szczęście nie piszczy przy bramkach na lotniskach. Płytka jest przykręcona na śrubach do kości i mimo że kostka nie wygląda tak, jak pierwotnie, to dzięki lekarzom mogłem wrócić do sportu. Rehabilitacja była bardzo długa.
- Jakaś wewnętrzna siła mówiła mi, że dam radę. Nie ukrywam jednak, że bardzo się bałem, bo wiedziałem, że istnieje szansa, że kilka lat grania mi ucieknie. Poza tym wiedziałem, że to była koszmarna kontuzja, która w sporcie nie zdarza się zbyt często. Są urazy mięśni, do najtrudniejszych spraw zalicza się zerwanie więzadeł krzyżowych w kolanach, a mnie przypadło w udziale otwarte złamanie i zmiażdżenie kostki. Ktoś musiał być tym pierwszym.
Mimo wszystko wróciłem, choć uraz zabrał mi bardzo dużo. Przed kontuzją czułem się bardzo dobrze fizycznie i bez niej jeszcze kilka lat mógłbym pograć na niezłym poziomie, a tak musiałem zacząć wszystko od początku.
- Było bardzo trudno. Pytałem się sam siebie czy jest sens, i czy lepiej nie odpuścić. Kiedy zobaczyłem, że są postępy, głupio byłoby mi się poddać. Uznałem, że skoro tyle zrobiłem, to warto dociągnąć to do końca.
- Podejrzewam, że ja klubowi, ponieważ na tamten moment było sporo kłopotów na pozycji libero spowodowanych kontuzją Bonisławskiego. Zawodnik miał problem z palcem, więc Marian Kardas zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałbym przedłużyć swojej przygody z siatkówką. Powiedział, że Vital nie ma nic przeciwko, i że doskonale mnie pamięta jeszcze z czasów, kiedy rywalizowaliśmy ze sobą na parkiecie.
W dwa dni się spakowałem i wyjechałem do Bydgoszczy. Do dziś jestem bardzo wdzięczny zarówno władzom klubu, jak i samemu Marianowi, że wyszedł z taką inicjatywą.
- Bardzo dziękuję za te słowa. Ktoś kiedy powiedział, że jest to trener tak specyficzny, że można go albo kochać, albo nienawidzić. Jest w tym trochę prawdy. Operuje bardzo dobrym warsztatem, lecz do jego osobowości trzeba się przyzwyczaić. Do wszystkiego, co robi podchodzi ambicjonalnie i jest wielkim maniakiem siatkówki. Wszystkich zawodników traktował równo – nie robił rozróżnienia pomiędzy młodszym i starszym. Ciekawy kandydat jeśli chodzi o prowadzenie polskiej kadry.
- Nie stawiałbym się na piedestale, ponieważ zdarzały mi się sytuacje, których żałowałem.
- Każdemu się to chyba zdarzało. Wydaje mi się jednak, że zawsze robiło się to w odpowiednim momencie – nigdy przed, zawsze po.
- Trochę byłem na to przygotowany, ponieważ wcześniej widziałem jej mecze w kadrze i na innych turniejach. Mimo to było to niesamowite przeżycie zobaczyć kontynuację siatkarskiej kariery Murka. Byłem bardzo wzruszony.
- Przed tym, by za szybko nie uwierzyła w to, że jest dobrą siatkarką. Zarówno w męskiej, jak i żeńskiej odmianie dyscypliny widzę, że wielu jeszcze nie ma żadnego medalu na szyi, a już uważa się za wielkiego sportowca. Nie chciałbym, by za bardzo patrzyła do przodu, lecz koncentrowała się na tu i teraz, bo to stworzy dla niej przyszłość.
- To wszystko za szybko się toczy. Zawsze z podróży czy meczu musiałem jej coś przywozić, więc kolekcja pluszaków w naszym domu była spora. Teraz jest już jednak dorosła, miała swój debiut w kadrze – nie mogę nadal w to uwierzyć! Wiele ma po mnie, choć po żonie oczywiście też, ale wiem, że ode mnie wzięła stawianie sobie małych celów na drodze do tego wielkiego.
- Nie mam zielonego pojęcia, co będzie. Kiedy rozmawiam z kolegami, to mówią, że mają bardzo podobny problem, bo to, co robią, jest jednocześnie tym, co potrafią najlepiej. Cały czas myślę o tym, co się stanie, kiedy to wszystko za chwilę się skończy. Człowiek siądzie w domu i nie będzie wiedział, co ze sobą zrobić.
- Nie wiem co zrobię. Może powiem, że kończę na etapie PlusLigi i schodzę ze sceny, a może skuszę się na dalsze granie... Nie chcę jednak mówić, że w tym sezonie na pewno skończę karierę.
- Na pewno zakończę przygodę ze sportem jako spełniony zawodnik. Powiem sobie, że zawsze dawałem z siebie wszystko. Choć niektórych rzeczy żałuje, to nie będę wracał akurat do nich, a do wspaniałych chwil i osób, które dała mi siatkówka.
- Mam nadzieję! Wszystko jest jeszcze przede mną.