Siatkówka. Diabeł chce objąć polską kadrę. Jakub Bednaruk: Miałem dwóch ludzi, których uważałem za autorytety, ale później mi przeszło

Jest jedną z najciekawszych postaci polskiej siatkówki. Przez 5 ostatnich lat jako pierwszy trener prowadził zespół z Warszawy. Teraz chce objąć kadrę. - W sporcie równie szybko się spada, jak trafia na szczyt. Wiem, że po jednym sezonie mogę nie istnieć w siatkówce - mówi w rozmowie ze Sport.pl Jakub Bednaruk.

Grał w najważniejszych polskich klubach i w takich, w których wypłaty nie widział. Brudy prał u Pawła Zagumnego, mistrzostwo Włoch zdobył przez przypadek i do dziś uważa, że to po jego wystawie kontuzję złapał Michał Winiarski. Kiedy po 5 latach samodzielnego prowadzenia drużyny z Warszawy chciał zmienić środowisko, od razu trafił do ubiegającej się o niego od lat Łuczniczki Bydgoszcz.

Mimo że jest kontrowersyjny, wie, że może się znudzić. Teraz chce zostać trenerem reprezentacji Polski.

Sara Kalisz: Niewyparzony język, bardzo wyraźna osobowość, skłonność do ryzyka, miłość do siatkówki, zabawy i… hazardu. Lista grzechów Diabła nie mogła być krótsza?

Jakub Bednaruk: - Możliwe, że moja lista grzechów jest dłuższa niż dobrych uczynków. Jeśli chodzi o przygodę ze sportem, to chyba narozrabiałem więcej, niż porządnie poukładałem. Przez niewyparzony język dużo traciłem. Wyrazista osobowość powoduje, że nie kłaniam się osobom, których nie szanuję. Na tym też tracę – czasami warto być cwanym i schować swoje antypatie, by coś zdobyć. Mógłbym sporo zyskać, gdybym wszystkich klepał po plecach i był miły. Wtedy jednak ciężko byłoby mi spojrzeć w lustro.

Ile aut straciłeś przez hazard?

- Nie, to tylko jakieś legendy. Nie jestem hazardzistą. Lubię ryzyko, ale innego rodzaju – finansowe w ogóle mnie nie interesuje. Na Służewcu obstawiałem stawki rzędu 20 złotych, więc kiedy wychodziłem stamtąd na zero, z piwkiem i obiadem, to byłem zadowolony.

W kasynie również nigdy nie zgubiłem wielkich pieniędzy. Byłem tam dwa razy, ale bardziej dla towarzystwa niż dla emocji. W pokera najwięcej przegrałem z chłopakami z drużyny, a były to kwoty rzędu 200 złotych. Ja też ich czasem ogrywałem. Wróć! Pokerzysta tak nie mówi – gracz zawsze wychodzi na zero. Jakiś czas temu była moda wśród sportowców na zabawę na maszynkach-owocówkach i wszyscy do dziś twierdzą, że wychodzi na tym na czysto.

Nie uważam, że granie jednym żetonem Black Jack’a za pięć tysięcy złotych byłoby dla mnie frajdą. Wolę Służewiec, ale za atmosferę, a nie dla kasy. Tak samo kasyno – ma świetny klimat i zapach. Na pewno mam trochę rozsądku, szczególnie pod względem grania i twardszych używek. Niemniej jednak lubię dźwięk żetonów.

Zawsze uważany byłeś za postać wyrazistą. Chyba trzeba się trochę przyzwyczajać, by ta wyrazistość nie raziła w oczy.

- Z tą moją osobowością jest jak z oliwkami – za pierwszym razem bardzo rzadko smakują. Tak samo kawior. Rzeczy, które są dziwne zawsze wzbudzają różne emocje. Trzeba się do nich przyzwyczaić, by je docenić.

Którą cechę najtrudniej w tobie polubić?

- Wiele osób uważa, że jestem bardzo arogancki, a głowę noszę za wysoko. Oni nie wiedzą, że używam różnych masek w zależności od tego, która akurat jest potrzebna.

Nie jestem przesadnie arogancki. Dlaczego? Ze względu na to, co zawsze opowiadam moim zawodnikom – w sporcie więcej przegrałem niż wygrałem. Nie mam prawa, by czuć się lepszy i głowę unosić wysoko. Dużo częściej mierzyłem się z problemem niewypłacalności klubu niż finansowego eldorado. Wiem, co znaczy spadać z ligi, a jednocześnie nigdy nie zdobyłem mistrzostwa kraju. Poznałem też ból ciągłego dostawania po dupie i patrzenia w telefon, który nie dzwoni od trzech miesięcy, gdy na gwałt potrzebujesz pracy.

To, jak się w tej chwili zachowuję, jest pokłosiem świadomości, że w sporcie równie szybko się spada, jak trafia na szczyt. Wiem, że po jednym sezonie mogę nie istnieć w siatkówce. Od pięciu lat nikt mnie jeszcze nie wyrzucił, więc miałem szczęście, ale nie wpłynie to na przyszłość. Już teraz zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie ktoś kiedyś zrezygnuje z moich usług, ale jestem na to gotowy i się tego nie boję.

Lubisz atencję, która towarzyszy twojej osobie. Nie prowokowałbyś, gdybyś za tym nie przepadał.

- Jeżeli byłbym nienaturalny, to zespół zaraz by to zdemaskował. Kiedy zarządza się grupą dwudziestu kilku osób, a życie całego klubu uzależnione jest od twoich decyzji, to ludzie odkryją fałsz w ciągu trzech spotkań. Wtedy właśnie traci się zaufanie.

Tak samo, jak zachowują się prywatnie, tak działam na meczu czy podczas konferencji prasowej. Jest dużo emocji, gniewu, żartu, ale na pewno nie ma sztuczności.

Ale grasz. Sam powiedziałeś, że trener nigdy do końca nie powie prawdy.

- Generalnie tak. Pamiętam wywiad, w którym ukazała się ta wypowiedź. Wyszło słabo – był on trochę zmanipulowany, ponieważ jego pierwotna wersja to video, a został ostatecznie przepisany, co zmieniło kontekst wypowiedzi. Wyszedłem na barana, który porównuje się do Mourinho.

Masz dystans do siebie i swojego wizerunku? Bo z tego, co wiem sporo autoryzujesz.

- Autoryzuję trzeci wywiad w życiu, bo wiem, że przecinek może zmienić sens mojej opinii. Nie bój się jednak – zazwyczaj więcej dopisuję niż skreślam.

Co do mojego wizerunku, to wydaje mi się, że wskazuje on na dystans do samego siebie. Mam go także do sportu, ale do życia generalnie nie. Jestem mężem i ojcem, więc rzeczy, które są istotne, traktuję jako priorytetowe. Nie chcę przez to powiedzieć, że sport nie jest ważny, bo jest, ale w dużej mierze to rozrywka. Mamy zabawić kibica, a nie zbawiać świat. Czasami jednak sportowcy odnoszą wrażenie, że jeśli udzielą kilku wywiadów, dadzą komuś autograf i mają kilku followersów na Instagramie, to stają się od razu nie wiadomo kim. Ja do ludzi podchodzę z uśmiechem. Nigdy nie uważałem siebie samego za nauczyciela wielkiej siatkówki, który będzie napominał, jak ktoś ma patrzeć na sport.

Wielu rzeczy nie umiem i zdaję sobie sprawę ze swoich wad. Ostatnio zauważyłem, że do jednego z zawodników muszę podejść zupełnie inaczej, niż zakładałem. To wszystko sprawia, że siatkówka nieustannie daje mi coś nowego. To właśnie w niej lubię. Gdybym codziennie od 8.00 do 16.00 siedział w biurze i robił to samo, to chyba bym oszalał.

Zwierzę medialne to tylko jedna twoja strona, bo do życia paradoksalnie nie podchodzisz lekko?

- Dziennikarze i sportowcy wykorzystują się wzajemnie. To wszystko jest zabawą. Co reporterzy by pisali, gdyby do rozmów mieli mruków autoryzujących każde zdanie lub ludzi cedzących dwa słowa w ramach odpowiedzi na pytanie? A co miałby z tego kibic?

Część ważnych dla mnie rzeczy staram się ukryć, ale nie uważam, że widz ma szczęście, że przyjdzie zobaczyć mnie na meczu. To ja mam szczęście, że on pofatyguje się do hali.

Zawsze byłeś showmanem?

- Myślę, że tak. Przez całą podstawówkę aż do liceum wszędzie było mnie pełno. Zawsze ja jako pierwszy wyciągałem dziewczyny na parkiet na klasowych potańcówkach. Mam charakter lidera i tak się składało, że to właśnie ja wychodziłem w pomysłami. No chyba, że spotkam drugą taką samą osobowość, to wtedy się kłócimy.

Największą obelgą dla ciebie to nazwanie „przeciętnym”?

- Czy ja wiem? Jeśli ktoś tak powie, to oznacza, że mnie nie zna. Słyszałem tak wiele opinii na swój temat, że już nawet się przez nie nie denerwuję – zwyczajnie mam je gdzieś.  Najbardziej bawi mnie ta, która jest najpopularniejsza w niektórych kręgach – że nie jestem trenerem tylko lanserem. Niektóre osoby nie widziały mnie na treningach ani podczas przygotowań do meczu, a bezpodstawnie oceniają.

Bo na mecz przygotowujesz garnitur, czyścisz białe adidasy i układasz fryzurę.

- To jest dodatek, który mnie cieszy. Mecz to dla mnie święto, niedziela, msza! Do kościoła nie idę w dresie, ale ubrany elegancko. Najpierw jednak muszę wykonać swoją robotę. Moi prezesi i zawodnicy nie rozliczają mnie z gatunku marynarki.

Diabeł chodzi do kościoła co niedzielę? To nowość.

- Tak, jak jestem w domu, to staram się to robić.

Jeszcze cię nie wyklęli za ksywę?

- Nie, na szczęście nie. Jestem wierzący, wychowuję tak dzieci i moja żona tego pilnuje. Córka za rok będzie miała komunię, więc są to dla mnie istotne rzeczy.

Zdarza się, że twoi siatkarze niekiedy cię nudzą? Mówiłeś, że niektórzy na koleżanki w barach tylko patrzą i nawet nie zagadują, a po trzech piwach ledwo stoją na nogach.

- Tu chodziło tylko o kontrast pomiędzy tym, co było dawniej, a tym, co teraz. Obecnie w sporcie jest tyle profesjonalizmu, że chłopaki się nie rozkręcają. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy podczas meczu do bidonu coś dodawano, bo zawodnicy dopiero co wrócili z imprezy. Sam nie byłem święty.

Dzisiejszy kult profesjonalizmu dla sportowca sprzed dwudziestu lat byłby kompletną abstrakcją. Jest 21.00. Myślę, że na czternastu chłopaków, z którymi przyjechałem do Chorzowa, dwunastu jest już w łóżkach i myśli o meczu w Spodku [wywiad przeprowadzany we wtorek, 3 października, dzień przed spotkaniem Łuczniczki Bydgoszcz z GKS-em – przyp. red.]. Kiedyś ponad połowa byłaby w centrum Katowic i przedłużałaby sobie dzień.

W twoim głosie słychać podziw. Nie uwierzę ci jednak, jak powiesz, że nie brakuje ci szaleństwa w chłopakach.

- Tak, brakuje! Oni wcale nie są szaleni. Albo lepiej tak ich nie będę opisywał, bo mi teraz oszaleją.

A jak ty szalałeś w ich wieku, kiedy razem z Piotrem Gruszką rozpoczynałeś profesjonalną karierę? Co pamięta Bielsko-Biała?

- Grucha był grzeczny, kiedy do nas dołączył. To była druga klasa liceum, miał może z 17 lat. Bielsko może pamiętać tylko nasze dyskoteki w Queenie, więc niewiele, bo nie rozrabialiśmy za bardzo. Piotrek szybko zaliczył kadrę, wskoczył na topowy poziom i przeszedł do Częstochowy. Zawsze miał bardzo porządny charakter. Mimo wszystko nasze podbeskidzkie, góralskie osobowości sprawiały, że było gorąco. W czasach juniora nawet dwa razy zdobyliśmy mistrzostwo, nie będąc najlepszą drużyną!

Mówiłeś jednak, że byłeś wychowywany przez takie, a nie inne drużyny, które balowały i cieszyły się siatkówką. Gdzie było w tym twoje szaleństwo?

- W większości miałem dobre układy ze starszymi. Byłem raczej grzeczny – zabierałem kolegów do domu po imprezach i nie zostawałem do końca. Dopiero w Radomiu zaczęły się szaleństwa, ponieważ nie mieszkałem wtedy z rodzicami. Kiedy leciały zawody Turnieju Czterech Skoczni, to w akademiku urządzaliśmy sobie własne, zjeżdżając ze schodów na nartach. Było kilka dobrych akcji.

Masz rację, czasami brakuje mi boiskowego skurwysyństwa. Teraz wszystko jest dużo grzeczniejsze, ułożone. Sam nie mam Instagrama, Facebooka, zawiodłem się na Snapchacie, ale kiedy patrzę, jakie zawodnicy publikują tam zdjęcia, to nieustannie mnie to bawi. Za pokazywanie i naprężanie mięśni kiedyś byliby wybrechtani, a teraz zbierają lajki. Jakiś starszy kolega by ich dopadł, dał pstryczka w nos i odechciałoby się pompowania ego.

To są jednak inne czasy. Wtedy na mecze przychodziło 200 osób, a dwie z nich rozpoznawały nas na mieście. Teraz popularność ma zupełnie inne znaczenie.

Mówisz o wyrwaniu spod opieki rodzicielskiej. Lubiłeś autorytety?

- Nie, miałem dwóch ludzi, których uważałem za autorytety, ale później mi przeszło. W większości przypadków teoretyczni idole mnie zawodzili. Jedynym kozakiem, którego poznałem, jest Nikola Grbić. Nie zatarł dobrego wrażenia, które miałem w swojej głowie.

Nie lubiłeś autorytetów, a sam stałeś się autorytetem. Złośliwość czy paradoks?

- Jestem autorytetem?

Nie wyobrażam sobie, jak mógłbyś nie być dla chłopaków, których prowadzisz.

- Muszę się pilnować, by nie chcieć być lubianym. Nie mogę również być za bardzo otwarty. Miałem kiedyś młodego zawodnika, obecnie grającego w topową siatkówkę, który kiedyś wykorzystał moją otwartość i czas, który mu przeznaczyłem. Powinienem się pilnować. Nie wiem, czy jestem autorytetem, ale wolałbym nie budować przez to dystansu.

Wolę działać na zasadzie doświadczenia, mówić, że coś przeżyłem, więc wiem, jak należy postąpić. Podsumowuję, że takich, jak dany zawodnik przeżyłem dziesięciu, z czego ośmiu nie gra już w siatkówkę. Wątpię, czy cokolwiek jest mnie w stanie jeszcze zaskoczyć.

Cofając się do lat pełnych szalonych zjazdów ze schodów, to kiedy pierwszy raz trafiłeś do Radomia był tam i Paweł Zagumny.

- Tak, mieszkał koło lotniska, a do akademika przyjeżdżał rzadko, bo nie wytrzymałby z nami na dłuższą metę.

Ach, bo wy głośni byliście!

- Musiał się wyspać. Zresztą krążą już legendy o jego umiłowaniu do spania w bardzo ciemnych miejscach. W tamtym czasie się poznaliśmy i zakumplowaliśmy. Przyjeżdżałem robić do niego pranie.

Był młodszy, a stał się pierwszym rozgrywającym. Bolało?

- Nie, w ogóle tak na to nie patrzyłem. Do Radomia przyjechałem w moim drugim roku seniorskim, tuż po tym, jak występowałem jako podstawowy zawodnik w BBTS-ie w I lidze. Kiedy podpisywałem kontrakt, wiedziałem, że Guma będzie pierwszym sypaczem, ale mimo to chciałem spróbować czegoś innego – ekstraklasy. Klub z Bielska-Białej robił mi wtedy trochę pod górkę, ale udało się i mogłem się przenieść. Pomagałem radomskiemu zespołowi ile mogłem.

Trochę czekałeś na to, by znów stać się pierwszym.

- Odszedłem z Radomia i dostałem propozycję z Radlina, którą przyjąłem. To był ogromny błąd. Radlin to nie miejsce dla młodego człowieka – mała miejscowość, jedna ulica, górnicy... Zagubiłem się, ponieważ byłem wtedy sam.

Miałem wcześniej ofertę z Częstochowy, ale przyjmując ją narażałbym się na jeszcze mniejszą ilość grania, ponieważ klub szkolił i prowadził całe roczniki kadrowe. Po tych przejściach wróciłem do Radomia.

Gdzie w tym wszystkim miejsce dla muzycznego klubu, którego byłeś właścicielem?

- Już w Bełchatowie. Miałem wtedy 26 lat.

Miłośnik ciężkiego brzmienia był właścicielem klubu z muzyką house. Masochizm masz we krwi?

- My po prostu graliśmy tam bardzo dobre house'y na żywo. Byłem wspólnikiem - prowadziłem go razem z dwoma kolegami, którzy sobie nie radzili. Wziąłem więc to wszystko w swoje ręce i to był bardzo duży biznesowy błąd. Straciłem wszystkie pieniądze, które miałem, a na dodatek zostałem jeszcze z długami.

Na początku wydawało mi się jednak, że wszystko będzie ok – wynająłem bardzo dobrą pod względem lokalizacji piwnicę zaraz obok bielskiego ZWM-u. Wyremontowałem ją, ale wkrótce zaczął zabijać mnie bardzo wysoki czynsz. Straciłem to wszystko, a później musiałem jeszcze spłacać. Cała akcja trwała ze trzy lata.

Słyszałam, że właśnie tam oberwałeś.

- Tak, dostałem w głowę. Pod klubem wybuchła wielka awantura, w której brali udział naćpani nastolatkowie. Podczas gdy moi ochroniarze robili z nimi porządek, znikąd wyłonił się kolejny zadymiarz i uderzył mnie pałką w głowę. Straciłem przytomność, upadłem na rękę, która przekręciła się w łokciu do tego stopnia, że kość mi z niego wyszła.

Miałem przez to spore problemy, ponieważ władze Skry nie za bardzo chciały wierzyć w to, co się wydarzyło. Ostatecznie zachowały się bardzo dobrze, za co dziękuję im do tej pory. Mimo tego, że został sporządzony policyjny raport, z którego jasno wynikało, że nic nie było moją winą, to historie, które narastały wokół tej sprawy przewyższały moją cierpliwość. Niektórzy twierdzili, że to ja zacząłem się awanturować.

I łatka przywarła.

- Dokładnie tak. Do prezesa Skry przyszedłem z cała dokumentacją, policyjnym raportem i wytoczonym śledztwem, na mocy którego okazało się, że awanturnicy byli tak naćpani amfetaminą, że nie wiedzieli, co się dzieje. Dużo było w tym niefartu, bo gdybym nie stracił przytomności, to pewnie uchroniłbym rękę przed tak srogimi konsekwencjami. Dawali mi pół roku na powrót, ja zrobiłem to w trzy miesiące. Ostatecznie ze Skrą rozstaliśmy się w bardzo dobrych relacjach.

Lubisz dorabiać rogi sam sobie, a nie pozwalasz, kiedy robią to inni.

- Zawsze tak jest. Było to dla mnie ciężkie, ponieważ dwóch lekarzy powiedziało, że nie będę miał dostatecznego ukrwienia w ręce i siatkówka skończy się dla mnie w wieku 26 lat. W Bełchatowie mnie skleili, choć zaznaczyli, że nigdy nie będę miał wyprostu w łokciu. Mam pełny.

Później wyjechałeś. Słoneczna Italia, walka o mistrzostwo, Itas Diatec Trentino, wymagający trener Stojczew. Można by rzec dolce vita.

- Mój wyjazd to był przypadek. W lipcu siedziałem na działce u Prygla, zadzwoniłem do Tomaso Totolo i powiedziałem mu, że wyjechałbym z Polski.  Poprosiłem go, by ruszył swoje kontakty – obiecał, że postara się coś zdziałać. Dwa dni później zakomunikował mi, że Trento szuka rozgrywającego. Poprosił o video z moich meczów, a dwa tygodnie po tym zadzwonił do mnie Stojczew i powiedział, bym przyjeżdżał.

To był klub, który nigdy wcześniej nie trafił do półfinałów mistrzostw Włoch – zawsze odpadał w 1/4 rozgrywek. Wynik, który osiągnęliśmy, czyli złoty medal, był naprawdę dużą sensacją.

Ale finansowe eldorado to nie było – starczyło na utrzymanie i wycieczki krajoznawcze.

- Zarabiałem tam mniej niż w Jastrzębskim Węglu. Mimo to nie negocjowałem, bo po prostu chciałem wyjechać. Już w czasie pobytu na Śląsku prowadziłem z prezesem Grodeckim pierwsze rozmowy na temat zajęcia się trenerką i wiedziałem, że rok we Włoszech może okazać się w tej sprawie przydatny.

Więcej dał ci sportowo czy trenersko?

- Sportowo i trenersko. Pod pierwszym względem zobaczyłem, jak powinien wyglądać profesjonalnie zarządzany klub. Wyjechałem ze Skry i Jastrzębia, a praca z własnym lekarzem czy statystykiem była dla mnie odkryciem!

Michał Winiarski grał wtedy w Trento. Jak cię przywitał?

- Był gwiazdą i już wtedy pytały się o niego absolutnie największe siatkarskie potęgi. Niestety, do dziś wydaje mi się, że to po mojej wystawie rozwalił sobie plecy. Piłkę posłałem mu na lewą stronę, on tam poszedł, ale za bardzo przerzuciłem i musiał się wygiąć, by ją odbić. Spadł i już nie wstał. Sorry Winiar.

Miałeś problem z tym, by powiedzieć, że już nie stać cię na więcej w zawodowym sporcie?

- Kiedy zobaczyłem oferty po prostu powiedziałem, że to wszystko nie ma sensu. Porównanie propozycji trenerskich do sportowych utwierdziło mnie w przekonaniu, że trzeba wybrać mądrze i pójść w szkolenie.

Moment życia, w którym wtedy byłem, również miał znaczenie. Wszystko działo się po sezonie spędzonym w Gdańsku, który był jednym z najtrudniejszych w mojej zawodowej karierze. Wszystkie sytuacje, który mogły obrócić się na naszą niekorzyść, zrobiły to w jednym roku – mówię tu o kwestiach organizacyjnych, finansowych i zespołowych.

Czyli byliście biedni i się nie lubiliście.

- No. Nie było dobrze. W Warszawie było biednie, ale za to stanowiliśmy ekipę, którą ciężko było złamać. Tam byliśmy złamani na wstępie. Mieliśmy identyczną sytuację, co obecny Trefl – od klubu nagle odeszły miliony. Firma ubezpieczeniowa wycofała się chyba na tydzień przed startem ligi. Nagle okazało się, że nie ma pieniędzy nawet na pierwszą wypłatę!

Depresję miałem jeden raz w życiu, ponieważ zazwyczaj bardzo pozytywnie podchodzę do każdej sytuacji. Przytrafiła mi się właśnie wtedy w Gdańsku. Przychodziłem do domu i zamykałem się całkowicie na wszystko, co działo się dookoła.

Kto był twoim poradnikiem pozytywnego myślenia?

- Ja sam. Była żona, byłem ja i było bardzo kiepsko. Jeśli nie ma przyjemności przychodzenia na treningi i z każdej strony dostaje się po głowie, to nie tak łatwo sobie z tym poradzić.

Trefl znów jest w sporych tarapatach, lecz teraz pomaga mu cała Polska. Wtedy zostaliśmy sami, a na dodatek cały czas słyszeliśmy pretensje, że powinniśmy być potęgą, a przegrywamy. W połowie sezonu zmieniono nam trenera, przychodziliśmy do hali, a na boisku nie było nawet linii. Kilka razy brakowało nam piłek, ponieważ ktoś zapomniał je dowieźć...

Mimo że po takim sezonie fizycznie czułem się zdrowy, to telefony przestały dzwonić. To nie dziwiło, ponieważ miałem wtedy już 34 lata.

Warszawski AZS też przeżywał różne problemy - czasami nie wiedzieliśmy nawet, czy w kolejnym miesiącu będziemy mieli za co grać - ale nigdy nie czułem się tam tak, jak za czasów Gdańska. Nie rozsypaliśmy się od środka, nie podzieliliśmy się. Były chwile, kiedy gracze mieli spore problemy z opłacaniem czynszu, ale nikt z nas nigdy nie zwątpił w projekt. Tym, że byliśmy razem, zawsze wygrywaliśmy wiele. Nawet gdy chłopak miał 5 złotych do końca miesiąca i musiał brać wałówkę od rodziców, by przeżyć, to przychodził na trening i dawał z siebie wszystko.

Od jednego z twoich byłych zawodników słyszałam, że często powtarzałeś zespołowi, że nawet jeśli nie ma wystarczających umiejętności, to są inne czynniki, dzięki którym można wygrać mecz. Ile sezonów takie teksty działają?

- Zawsze jest tak, że na wygraną składa się wiele czynników. Praca zaczyna się już w szatni. Czasem zdarza się, że pojawia się osoba, która narzeka i ciągnie zespół mentalnie w dół – ją należy wyrzucić.  Każdy zespół działa na emocjach – nawet wielkie Barcelona czy Real.

Do emocji dochodzą umiejętności siatkarskie. Jeśli ich nie ma, to tego pierwszego czynnika trzeba dodać jeszcze więcej. Przewagi szuka się wszędzie. Nie wiadomo, co ostatecznie wypali.

W AZS-ie zrobiliście fantastyczną robotę marketingową. Z klubu, który nie był mile widziany w ekstraklasie stworzyliście produkt smaczny i dający się lubić. Też chyba masz cechę rozpychania się łokciami, wpychania się tam, gdzie cię nie chcą i powodowania, że ludzie odczuwają do ciebie sympatię.

- Naszą ideą było stanie się szczerym, sympatycznym zespołem, którego się lubi. Nas nie wolno było lekceważyć, bo dawaliśmy z siebie maksa, choć było biednie. Wyszliśmy do kibiców i spowodowaliśmy, że ludzie zaczęli myśleć: „Kurcze, fajni są!”. To była przemyślana strategia.

Staż w Legii Warszawa też był chwytem marketingowym? Pisało się wtedy o tobie i AZS-ie dużo więcej i pozytywniej.

- Nie, nie był to chwyt marketingowy. Nawet nie spodziewałem się takiej reakcji. Myślałem, że przyjdę do klubu, pochodzę sobie i wyjdę. Chciałem poznać funkcjonowanie takiej firmy od drugiej strony.

Poszedłem do Janka Urbana, a ten zapytał mnie, czego bym od niego chciał. Powiedziałem, że zamierzam zobaczyć, jak razem jedzą śniadanie, jak przeprowadza odprawę przedmeczową, jakie taktyczne informacje przekazuje zawodnikom, za co odpowiedzialny jest drugi trener i co robi szkoleniowiec od przygotowania fizycznego.

Powiedział, że mam zostać z nimi na tydzień, wręczył mi przepustkę uprawniającą do swobodnego poruszania się po stadionie i siedziałem tam całymi dniami. Byłem u lekarza, dietetyka, w biurze u kierownika i marketingowca. Przekonałem się, co należy zrobić, by mieć najlepszy sklep sportowy w Polsce. Ukradłem ich pomysł na własną kolekcję na stulecie Politechniki.

Janek prowadził treningi bardzo podobnie do mnie. Dzielił je na sekwencje, chodził i zbierał piłki… Posiedziałem też chwilę z Jackiem Magierą i dowiedziałem się co nieco o prowadzeniu młodzieży.

Czujesz, że mogłeś zrobić dla AZS-u coś więcej, niż ci się udało?

- Nie. W ogóle nie czuję, że coś zmarnowałem, czy straciłem. Jeśli przez pięć lat podejmuje się setki decyzji, to nie ma możliwości, by nie popełnić błędu. Przez ten czas jednak żaden zespół, który wydał mniej na zawodników, nie był wyżej w lidze niż warszawski.

Wiem, że kibic powie, że pieniądze nie grają, ale to jest bzdura. Postronni nie zdają sobie sprawy, że kiedy budowałem Łuczniczkę, to część ofert od managerów nawet do mnie nie trafiała, ponieważ wiedzieli, że nas nie stać na ich zawodników. W tym roku bardzo mocno zaryzykowałem z obcokrajowcami i jestem przekonany, że to wypali. W Warszawie robiłem to samo. Z zaświatów wyciągnęliśmy Adriana Gontariu, który i tak przegrał z Pawłem Adamajtisem. Przejechałem całą I ligę, by znaleźć talenty. Jak na nasze realia, to każdy z osiągniętych wyników był sukcesem.

Wraz z końcem sezonu pojawiły się konferencje prasowe, podczas których mówiłeś o tym, że wszystko kiedyś się kończy, życzyłeś powodzenia Stephane’owi Antidze i mówiłeś, że chcesz wszystkiego co najlepsze dla Politechniki. Nie uwierzę, że nie miałeś żalu.

- Oczywiście, że miałem. W grudniu zdałem sobie sprawę z tego, że będzie to mój ostatni sezon w AZS-ie. Po dwóch, trzech potknięciach wiedziałem, że nie jest tak, jak wcześniej. Kiedy pojawiła się perspektywa pieniędzy, wszystko się zmieniło. Wcześniej w wielu rzeczach dawano mi wolną rękę.

Już nie byłeś tym samym Jakubem Bednarukiem, co na początku.

- Nie mogłem być tym samym, ponieważ klub się zmieniał. Za mało było dla mnie miejsca. W końcu go zabrakło. Z perspektywy widzę, że powinien odejść już rok wcześniej. Pięć lat w jednym klubie to bardzo długo, ale nie żałuje niczego i wciąż go uwielbiam.

Na papierze w twojej karierze były dobre kluby w Polsce, mistrzostwo Włoch, szybki awans na samodzielnego trenera. Każdy z tych etapów miał jednak swoją drugą stronę i duże rysy. Czy kiedykolwiek czułeś się najlepszy?

- Najlepszy nie. Spełnienie osiągnąłem jednak po wywalczeniu z AZS-em 8. miejsca w lidze. Wtedy było słabo pod względem finansowym, ale jako trener czułem się wyróżniony. Razem z Arturem Szalpukiem, Lemańskim, Olenderkiem i innymi zrobiliśmy wielką rzecz. Na koniec rozgrywek powiedziałem sobie, że jestem zadowolony.

Kiedy grałem w Skrze nie było najgorzej. Przez jakiś czas trener odsuwał mnie od roli pierwszego rozgrywającego, ponieważ w zespole był jeszcze Zbigniew Zieliński, ale później się to zmieniło. Jako beniaminek zdobyliśmy brązowy medal, a dla mnie był to naprawdę spory sukces. Tak bardzo czułem się z tym wszystkim ok, że chwilę później na moje miejsce kupiono Łukasza Żygadło. Szybko mi przeszło.

Wyszedłeś ze swojej strefy komfortu.

- Tak, i od tego momentu bardzo lubię z niej wyprowadzać moich zawodników.

Mówiono, że twój fenomen polega na tym, że dostajesz zespoły, od których niewiele się oczekuje. Jeśli nie spadnie – jest dobrze i każdy inny wynik traktowany jest jak sukces. Gdybyś dostał potentata czułbyś się równie komfortowo wiedząc, że pieniądze wymagają?

- Czułbym się i zachowywał dokładnie tak samo, ale z innymi zawodnikami. Działanie trenera jest podobne niezależnie od tego, czy gra w I lidze, czy kieruje mistrzem Polski. W Warszawie, Bydgoszczy  nie pracowałbym inaczej niż innym klubie.

Uważam, że jestem gotowy na wyzwanie, ale jednocześnie jestem teraz w trudnej pozycji. Nie mam kompleksów, nie jadę cały czas na bajerze, co roku wiem więcej i uczę się wielu rzeczy.

Równie dobrze może skończyć tak, że sezon mi nie wyjdzie i wszyscy znudzą się Bednarukiem. W Polsce wystarczy jeden sukces, by stać się bohaterem i małe potknięcie, by zniknąć. Na razie pracuję tak, jak potrafię najlepiej. To samo robiłbym w najlepszym klubie świata.

Jakbyś dostał kadrę, to zrobiłbyś rewolucję?

- Jeżeli kiedykolwiek pojawi się temat kadry, to o tym zdecyduje najpierw mój prezes Piotrek Sieńko.   Miałbym na nią pomysł, ale na razie nie mam do tego głowy. Moim zmartwieniem na tu i teraz jest kontuzja brzucha najlepszego polskiego blokującego, czyli Mateusza Sacharewicza. Gram z Wojtkiem Jurkiewiczem na środkach przeciwbólowych i innym środkowym, który ma rozwalonego Achillesa.

Czuję się gotowy na kadrę i nie boję się gwiazd - już miałem je w swoich zespołach. Przecież dwa lata pracowałem z Gumą i się nie pozabijaliśmy! Nie zrobiliśmy sobie krzywdy nawet z Marcinem Nowakiem! Ponoć tak trudny Guillaume Samica co dwa dni pisze mi smsy: „Jesteś piękna kobieta!”, bo uczy się polskiego i cały czas ze mnie żartuje.

Potrafię pracować z ludźmi, ale w pustym pokoju nie myślę o tym, co zrobiłbym, gdyby na mojej drodze stanęła kadra. Jeśli Związek będzie chciał mnie wysłuchać, to zadzwoni. Jeżeli tego nie zrobi, to trudno. Będę wspierał każdą osobę, która dostanie tę robotę, bo wydaje mi się, że w takiej sytuacji będzie to najwłaściwsze zachowanie.

Cytując: „Wiem, jak jest w sporcie. Porzucają, podrzucają, ale zapominają złapać”. Czemu więc pchasz się na ręce i krzyczysz: „Wyżej”?

- Ponieważ nie boję się tego, jak będę spadał, a na pewno spadnę. Ancelottiego zwolnili z Bayernu po dwóch miesiącach. W pewnym momencie mogę się też znudzić.

Ten cytat, który zapożyczyłem, jest z Probierza. Jeden z czołowych polskich trenerów zajął się Cracovią i jest ostatni. Pół roku temu był jednym z najlepszych szkoleniowców w Polsce, a teraz jest najgorszy? Fefe był dwa lata na topie, a teraz jest nieudacznikiem? Wniosek jest prosty - w sporcie nie zawsze 2+2 równa się 4.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.