Siatkówka. Jacek Nawrocki: Domaganie się krwi jest irracjonalne. Musimy przestać się "wozić" i zacząć wymagać

Polskie siatkarki odpadły z mistrzostw Europy na tym samym etapie, co mężczyźni miesiąc wcześniej - w barażu o ćwierćfinał. - Żeby wygrywać medale na mistrzostwach Europy potrzeba siatkarek, które prezentują poziom międzynarodowy. W tym momencie warto zadać sobie pytanie, ile takich zawodniczek posiada nasza kadra - mówi w rozmowie ze Sport.pl trener żeńskiej kadry, Jacek Nawrocki.

Prasa odnosząca się do kadry siatkarek w tym sezonie reprezentacyjnym jest jak sinusoida. Nieuzyskanie awansu do mistrzostw świata określane było mianem katastrofy, a triumf biało-czerwonych w II dywizji World Grand Prix niektóre media określiły mianem powrotu „złotek”.

Za polską drużyną narodową kolejny ważny sprawdzian myśli szkoleniowej trenera Jacka Nawrockiego. Mistrzostwa Europy jego podopieczne zakończyły na etapie barażu o ćwierćfinał, w  którym przegrały z nierówno grającą Turcją. Obok głosów apelujących o spokój pojawiły się i takie, które domagały się roszad w sztabie szkoleniowym.

Sara Kalisz: Jeszcze dwa tygodnie temu środowisko siatkarskie i niektóre media wołały „Jacek Nawrocki zamiast Ferdinando De Giorgiego”. Po przegranej w barażu o ćwierćfinał mistrzostw Europy część osób domaga się krwi. Jak spadać, to z wysokiego konia?

Jacek Nawrocki: -  Domaganie się krwi jest dla mnie irracjonalne. Wiele osób piszących o żeńskiej siatkówce nie orientuje się, co się w niej dzieje. Być może są to ruchy sterowane. Kiedy rozmawiałem z dziennikarzami na temat siły grupy i zespołu z Azerbejdżanu, to wielu z nich stukało się w głowy i mówiło, że nie mam pojęcia o tym, co mówię.

Jeśli chodzi o ruchy w sztabach szkoleniowych, to personalnie chcę być przy reprezentacji kobiet i robię wszystko, by zmniejszyć dystans, który dzieli ją do czołówki. Jestem przekonany, że kierunek, który przyjęliśmy, jest dobry. Jeśli ktoś chce krwi, to niech się zastanowi, czy zespoły zawsze muszą zdobywać medale. Może czasami zdarzają się okresy – dwa, trzy, pięć lat – kiedy potrzebna jest wytężona praca i cofnięcie się dwa kroki w tył, by później zrobić kilka do przodu?

Nie komentując osiągnięć kadry, to każdy obserwujący może powiedzieć, że to, co widzimy, to aktualny stan całej polskiej żeńskiej siatkówki. Jeśli ktoś tego nie dostrzega, to albo jest ślepy, albo robi to z premedytacją.

Co najbardziej pana boli lub martwi po mistrzostwach Europy?

- Wydaje mi się, że gdybyśmy trafili do czołowej ósemki, to zarzuty i uczucia towarzyszące wynikowi by się nie zmieniły. Zaraz pojawiłyby się pytania, dlaczego nie doszliśmy dalej. Dwa lata temu mając w składzie zawodniczki pamiętające „dobre czasy” ten awans wywalczyliśmy, a dla mediów i ekspertów to była klęska.

Po tych mistrzostwach na pewno pozostał niedosyt. Mieliśmy szansę odwrócić wynik w meczu z Turczynkami czy nawiązać walkę z Azerbejdżanem. Przegraliśmy jednak te spotkania, a teraz możemy powiedzieć, że stało się to z drużynami, które są w najlepszej czwórce turnieju. Czy jest to wstyd i blamaż? Proszę wszystkich o to, by przemyśleli sobie składowe wyniku polskiego zespołu na tegorocznych mistrzostwach.

Według mnie dziewczyny wykonały bardzo dużą pracę nad rozwojem i doskonaleniem gry. Przepraszam grono kibiców, ekspertów i władz, które tworzy naszą siatkówkę, ale do medali nam jeszcze daleko. Jeśli ktoś uważa inaczej, to zapraszam na zgrupowania, treningi i spotkania, zachęcając jednocześnie do tego, by nie krytykował bezpodstawnie. Odnoszę wrażenie, że negatywne słowa wypływają od ludzi, którzy nic nie robią, a na pewno nie robią nic dla żeńskiej siatkówki, działając wyłącznie w swoim interesie.

W mojej opinii zawodniczki, które znalazły się w składzie na mistrzostwa Europy, nie zasługują na krytykę, ponieważ stanowią zalążek reprezentacji, która cały czas będzie szła do przodu. Żeby wygrywać medale na mistrzostwach Europy potrzeba siatkarek, które prezentują poziom międzynarodowy. Takich, które się wyróżniają, wybitnych jednostek. W tym momencie warto zadać sobie pytanie, ile takich zawodniczek posiada nasza kadra. Chodzi mi tu o dziewczyny, które wyjdą na parkiet i bez wyjątku wygrają z Rosjankami, Włoszkami, Serbkami, Turczynkami, Holenderkami i z Azerbejdżanem. W obecnej sytuacji może nam się udać jeden mecz na pięć, sześć i w nim uzyskamy z nimi korzystny rezultat, ale generalnie w konfrontacji z takimi zespołami nie możemy widzieć się w roli faworytów.

Mamy w ekipie kilka zawodniczek, które mają wysokie predyspozycje do tego, by być siatkarkami na poziomie międzynarodowym. Trzeba to zaakceptować. Grając z Turcją, oprócz Joanny Wołosz, która ma doświadczenie, Zuzanny Efimineko, która ma za sobą trochę gry, jednak mimo to w takim spotkaniu w podstawie wystąpiła po raz pierwszy, czy też libero, która osiągnęła wiek, ale nie idący w parze ze stażem w kadrze, mieliśmy 21-letnią Smarzek, 22-letnie Grajber i Twardowską, 23-letnią Kąkolewską, a na zmiany 18-letnią Murek i 21-letnią Bociek.

Niektóre z tych dziewczyn występują rok, dwa jako podstawowe zawodniczki w polskich klubach! Część z nich w ogóle nie grała przez ostatnie cztery miesiące rozgrywek ligowych. Po Pucharze Polski nawet nasza liderka nie pokazywała się w wyjściowej szóstce! Ciężko jest nadrabiać w kadrze ogranie boiskowe. My jednak jesteśmy w takich realiach i musimy sobie z tym poradzić. Nie ma innej drogi.

Uważam, że zawodniczki zrobiły, co mogły. Z całą odpowiedzialnością za słowa mogę powiedzieć, że sztab także dał z siebie maksimum, by wykorzystać potencjał, który mieliśmy na tu i teraz. Sam sobie zawsze mam wiele do zarzucenia, ale staram się pracować najlepiej, jak mogę, by należycie wywiązywać się z powierzonych mi obowiązków.

Poprzednio rozmawialiśmy o tym, że Polki musiały nadrabiać braki w wyszkoleniu. Można do tego dodać, że liga, w której grają, nie zalicza się do najmocniejszych. Kolejny sezon może nie być lepszy, bo sponsorzy od tych rozgrywek odchodzą. By wygrać medal w takich warunkach, potrzeba cudu?

- O ile w kraju to, co dzieje się wokół żeńskiej kadry może być odbierane jako brak wyniku, to za granicą naszą grę oceniono bardzo dobrze. Słowa pochwały płynęły od fachowców, trenerów, a potwierdzeniem tego są maile i smsy, które cały czas dostajemy. Wszyscy są zaskoczeni, że mimo tego, że Polska tak zmieniła skład, to jednak jest coraz bliżej czołówki.

Możemy pochwalić się niezłymi meczami z Holandią przez mistrzostwami Europy, dobrym występem w World Grand Prix i należy to wziąć pod uwagę. Żeby wygrać medal, trzeba mieć wybitne jednostki. Nie chcę nikogo obrażać, ale my oprócz jednej lub dwóch  takich zawodniczek mamy dopiero kandydatki do wielkiej siatkówki.

Poziom ligi jest dobrym wyznacznikiem tego, jakie zmiany są w niej wprowadzane. Wszystko musi się jeszcze przegryźć. Uważam, że dziewczyny będą szły do przodu nawet na rodzimym klubowym podwórku, jeśli tylko będą dostawały główne role. Dobrze pokazuje to przykład piłkarzy – zaczęli grać w swoich drużynach, to i zaczęli dobrze występować w kadrze.

Nie chcę, by to wszystko zabrzmiało pesymistycznie, bo bardzo wierzę w dziewczyny. Jestem pod wrażeniem tego, co zrobiły przez ostatni miesiąc. Niech każdy odbiera to jak chce, ale ja odnoszę wrażenie, że w końcu oczyściliśmy kadrę i wykonaliśmy tym samym świetną pracę od strony mentalnej.

Dobrze, ale zaraz pojawi się argument dotyczący tego, co miały „złotka”, czego nie ma obecna reprezentacja. Czy polska liga, w której w sezonie 2002/2003 grała zdecydowana większość kadrowiczek, była mocniejsza? Czy wszystkie naraz były świetnie wyszkolone technicznie na etapach juniorskich? Wiadomo, że wiele zmieniło się po 2003 roku, ale przed nim też nie było kolorowo.

- Zawsze należy brać pod uwagę całość historii. Czy mówimy teraz o świetnej drużynie, która zdobywała mistrzostwo Europy, czy tej, która później nie istniała w rozgrywkach siatkarskiego mundialu? Patrząc przez pierwszy pryzmat mamy powody do zachwytu i wychwalania pod niebiosa,  ale nie powinniśmy się „wozić” na tamtym sukcesie.

Wtedy (po sezonie 2002/2003 – przyp. red.) mieliśmy trzy siatkarki, które grały w Europie i pełniły ważne role w swoich zespołach – Małgorzata Glinka, Dorota Świeniewicz i Magdalena Śliwa. To wybitne jednostki, które miały siłę, by pociągnąć za sobą pozostałe zawodniczki. Wspaniale, że ich potencjał został wykorzystany.

Praca, praca i jeszcze raz praca jest ważna i trzeba wykonywać ćwiczenia doskonalące technikę, ale ważną rolę odgrywa też selekcja. Przy niej należy zwracać uwagę na charakter, motorykę i warunki fizyczne. Jeśli wszystkie te czynniki ze sobą współgrają, to możemy mówić o wybitnej jednostce. Mam wrażenie, że przez ostatnie lata zostało to zaniedbane. Nie wierzę, by w tak dużym kraju nie było wyjątkowych sportowców.

W tej chwili dobieramy odpowiednie dziewczyny, ale wiem, że potrzebują czasu, by dorosnąć. Tak, jak powiedziałem, część z nich dopiero od roku gra w podstawie. Każdy chciałby wygrywać na mistrzostwach świata, Europy i igrzyskach olimpijskich, ale do tego muszą być spełnione trzy warunki, o których wcześniej wspomniałem.

Bardzo często jest tak, że dwie, trzy zawodniczki zmieniają całkowicie obraz gry drużyny. Gdybyśmy wyciągnęli z Rosji Obmoczajewą, wszystkie naturalizowane siatkarki z Włoch typu Egonu czy Diouf, to co zostałoby z tych zespołów?

Każdy trener chce walczyć o medale, a nie przez trzy lata trudzić się w podstawach. Ile można poprzestawać na małym?

- Absolutnie nie zgadzam się z tym, by rezygnować z walki o najwyższe cele. W trenerskim życiu miałem wielkie szczęście płynące z pracy w PGE Skrze Bełchatów. W niej zdobywaliśmy nie tylko medale mistrzostw Polski, ale również Ligi Mistrzów czy Puchary Polski. Następnie zająłem się juniorami, gdzie cały czas grałem o podium. W tej chwili praca z zespołem kobiet jest dla mnie niesamowitym wyzwaniem i nie zamieniłbym jej na żadną inną.

Wierzę, że w końcu przyniesie oczekiwane efekty. Nie chodzi o to, bym ja był nagrodzony, ale dziewczyny. Udało nam się zebrać grupę dwunastu zawodniczek, które chcą grać. Jeżeli siatkówka będzie dla nich najważniejszą rzeczą na świecie poza sferą prywatną, to wierzę, że uda nam się dokopać do czołówki. Być może w tym momencie nie ma na to szans. Patrząc indywidualnie na parametry, wyskok i wzrost, to jeśli usunęlibyśmy z kadry Kąkolewską i Efimienko, to jesteśmy jednym z najniższych zespołów w Europie. Ktoś zarzuci mi, że powinienem to zmienić. Co mam zrobić, kiedy w naszej lidze nie ma ani jednej przyjmującej, która ma ponad 190 cm wzrostu? Czy jest to moja wina? Nie wiem.

Byłe kadrowiczki, które mają ponad 190 cm nie mają prawa porównywać się do dziewczyn, które są obecnie w kadrze. Wiem, że w siatkówce nie grają wyłącznie warunki fizyczne, ale również systemy. Zapewniam, że je wykorzystamy. Na to jednak potrzeba czasu i ogrania. Budowanie zespołów Turcji, Azerbejdżanu czy Bułgarii zajęło kilka ładnych lat i niektóre z zawodniczek mają na swoim koncie po 200 występów w kadrze! U nas poza Joasią Wołosz pewnie trudno byłoby znaleźć taką, która ma ich 50. Część z nich nie przekroczyła liczby 20.

Ile jeszcze przyjdzie nam czekać na sukcesy? Ostatnio rozmawialiśmy o planie włączenia do kadry jeszcze młodszych dziewczyn. Czy w takim razie widzi pan medale za pięć, dziesięć lat, czy ich zalążek dostrzega pan już teraz?

- Zalążek widzę w tym, że Polska jest krajem siatkarskim i jest to jedna z ojczyzn dyscypliny na świecie. Czasami pojawią się u nas dziewczyny – jedna, dwie, które spowodują, że właściwy trybik w odpowiednim momencie się przekręci.

W przygotowaniach brały udział jeszcze młodsze dziewczyny. Mam tu na myśli Olivię Różański, Klaudię Alagierską czy Martynę Łukasik. Te siatkarki pokazują bardzo duży potencjał, ale nie mają jeszcze na tyle doświadczenia i ich gra musi się „przegryźć”. Będą miały swój czas. Jeśli ktoś zechce porównać poziom siatkarek, które wprowadzaliśmy do kadry dwa lata temu, z tym, co grają teraz, to widać wielką różnicę. Ktoś w kraju, który patrzy wyłącznie przez pryzmat medali, będzie je krytykował, ale w Europie ludzie podkreślają, że na niektórych pozycjach bardzo się wzmacniamy.

W budowaniu każdego teamu jest moment-ściana – albo się ją przeskakuje, albo zderza. On jest już za polską żeńską kadrą?

- Wydaje mi się, że tak. Myślę, że najtrudniejszą chwilą były kwalifikacje do mistrzostw świata w tym sezonie. Mam w tym wszystkim pretensje do siebie. Gdyby drużyna, która pojechała na mistrzostwa Europy w takim składzie rozpoczęła grę w eliminacjach, przeszła przez Montreux, mecze w Brazylii i World Grand Prix, to może bylibyśmy w ósemce. Na pewno stalibyśmy się mocniejszym zespołem.

Należy czy nie należy wymagać od żeńskiej kadry? Obecnie głośny jest dyskurs opierający się na tym, że Polki zostały zaniedbane właśnie przez to, że ich sukces nie był oczekiwany.

- Uważam, że poprzeczkę trzeba stawiać bardzo wysoko i tylko taką drogą należy iść. Rozumiem jednak złotka. Rozmawiam z wieloma ludźmi związanymi z żeńską siatkówką i oni opowiadali mi o tym, jak przez kolejne pokolenia po medalistkach zespół „woził się” na wynikach osiągniętych w 2003 i 2005 roku.

Pamiętając o tamtych rezultatach, musimy przestać się „wozić” i zacząć wymagać. Nie wolno jednak zapomnieć, ile trzeba zrobić, by wspiąć się po każdym szczeblu drabiny, która wiedzie do sukcesu. Uważam, że pracujemy właściwie, dziewczyny robią postępy i teraz muszą dobrze przepracować sezon klubowy.

Cały czas trzeba walczyć i wiem, że przyjdzie moment przełamania. Z pracy w Skrze Bełchatów pamiętam okres, w którym nie byliśmy w europejskich pucharach. Któryś z trenerów powiedział wtedy, że mimo wszystko trzeba się spiąć, walczyć i odpowiedni moment na sukces sam przyjdzie. W końcu on nastał. Tak samo będzie w przypadku kadry kobiet.

Siatkówka, mistrzostwa Europy, Jacek Nawrocki, Polska

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.