Siatkówka. Fabian Drzyzga: Niektórzy ludzie przez to, że byłem szczery, robili mi koło pióra

- Po Pucharze Świata, w którym jeszcze prezentowaliśmy dobrą siatkówkę, w grupie coś się wypaliło. Niestety, później nastąpił okres bez żadnych sukcesów i, co najgorsze, bez jakiejkolwiek dobrej gry. Wydaje mi się, że PZPS to zauważył i postanowił wprowadzić zmiany, ponieważ coś się wypaliło - powiedział o sytuacji w kadrze rozgrywający reprezentacji Polski, Fabian Drzyzga.

Siatkarska reprezentacja Polski od początku maja przygotowuje się do rozgrywek Ligi Światowej pod okiem nowego trenera kadry Ferdinando De Giorgiego. Włoch zastąpił na stanowisku szkoleniowym Francuza Stephane'a Antigę, pod którego kierownictwem biało-czerwoni w ostatnim sezonie rzutem na taśmę wywalczyli awans do igrzysk olimpijskich, na których nie osiągnęli satysfakcjonującego wyniku. Krytycznie o ówczesnej sytuacji wypowiadał się rozgrywający Fabian Drzyzga, który obecnie przyznaje, że zarówno atmosfera, jak i praca w reprezentacji są zupełnie inne, niż były wcześniej.

Odniósł pan wrażenie, że w pewnym momencie nazwisko Drzyzga oznaczało persona non grata w polskich mediach, ponieważ mówił pan o rzeczach, o których inni nie mówili?

Fabian Drzyzga: - Chyba nie chodziło o to, że ja coś powiedziałem. Po prostu wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wyglądają niektóre kwestie w drużynie, niezależnie od tego, czy jest ona klubowa czy narodowa. Jest wiele spraw, które nie wychodzą poza grupę i tak powinno pozostać. Ja zapytany przez dziennikarza w odpowiedzi nadmieniłem tylko, że rzeczy od jakiegoś czasu w zespole się nie kleiły, nie zdradzając niczego konkretnie. Wszyscy byli zakochani w pewnych osobach, a nie wiedzieli, jak naprawdę wygląda praca z nimi, i że polska siatkówka może na tym tylko stracić, podczas gdy wszystkim zawodnikom, kibicom, działaczom, dziennikarzom i trenerom powinno zależeć, by dyscyplina pozostała na takim samym lub jeszcze lepszym poziomie.

Zapatrzenie niektórych w Stephane'a Antigę było dla pana „ślepą miłością”?

- Teraz to już mnie chyba nie interesuje. Nawet nie wiem, czy z perspektywy oceniłbym to faktycznie jako miłość.

Polski Związek Piłki Siatkowej posłuchał różnych głosów i zmienił trenera. To była dla pana znak, że na tamten czas pewna formuła się wyczerpała?

- Zdecydowanie tak. Po Pucharze Świata, w którym jeszcze prezentowaliśmy dobrą siatkówkę, w grupie coś się wypaliło. Niestety, później nastąpił okres bez żadnych sukcesów i, co najgorsze, bez jakiejkolwiek dobrej gry. Wydaje mi się, że PZPS to zauważył i postanowił wprowadzić zmiany, ponieważ coś się wypaliło. Nie było to zaskoczenie, ponieważ okres pracy trenerskiej zazwyczaj nie jest zbyt długi – są to dwa, trzy, góra cztery lata.

Objawem „wypalenia” pewnej formuły były wyłącznie wyniki?

- Na pewno były jednymi ze składowych.

Gdybyście wygrywali, to drużynę można by zostawić w takim kształcie, w jakim była?

- Myślę, że tak. Gdyby wyniki były satysfakcjonujące, to atmosfera w drużynie byłaby lepsza. Praca była wykonywana poprawnie, lecz jej rezultat był dyskwalifikujący. Odpowiedź dla mnie jest więc prosta.

Jakie zmiany więc widzi pan pod kierownictwem nowego trenera?

- Zmiany widzę przede wszystkim w długości i intensywności treningów. W życiu chyba nie trenowałem aż tak długo. Ostatnio zdarzyło się, że poświęciliśmy temu aż cztery godziny, a nie był to czas przestany, ale na maksa wykorzystany na ćwiczenia i pracę w grupie. Ferdinando De Giorgi jest bardzo konsekwentny i nie ma dla niego znaczenia, czy trenuje Bartosz Kurek, Fabian Drzyzga czy Karol Kłos – każdy ma dawać z siebie wszystko i to jest fajne, a nie zawsze jest tak w grupach. Czujemy, że dla Fefe wszyscy są takimi samymi zawodnikami.

Dużo zmienia również trzymanie się kwestii godzinowych. Za wcześniejszego szkoleniowca każdy robił, jak chciał, a teraz o wszystko musimy się pytać, posiłki zaczynamy i kończymy razem, a nawet minutowe spóźnienie na trening jest niemile widziane. Niby są to szczegóły, ale Włoch bardzo zwraca na nie uwagę, ponieważ chce, by wszystko funkcjonowało jak najlepiej. Z tego, co wiem będzie konsekwentny przez cały czas do ostatniego dnia pracy w kadrze.

W kadrze aspirującej do najwyższych celów dyscyplina jest podstawą?

- Moim zdaniem po ostatnich szkoleniowcach naszej grupie przyda się mocniejsza ręka i rygor. Ferdinando De Giorgi nie jest zamordystą, broń Boże. Jeśli którykolwiek z nas ma jakiś problem, to idzie do niego, rozmawia i wszystko znów jest ok – trener pozwoli wyjść czy zrobić coś innego. Różnica tkwi w tym, że on chce wiedzieć, co się dzieje i nad tym czuwać.

Stabilizacja również jest tej kadrze potrzebna?

- To się okaże. Myślę, że De Giorgiemu powinno dać się czas. Zobaczymy, jak wypali formuła, którą zaproponował. Na pewno nie będzie nam łatwo, jeśli będziemy tak dużo i dobrze trenować, a za tym nie pójdą zwycięstwa, nawet te pojedyncze. Wiemy, że na pewno w którymś momencie będą nam się zdarzały kryzysy, ale liczę na to, że sobie z nimi poradzimy.

Co do stabilizacji, to trzeba mieć świadomość, że kadra to nie jest klub. Myślę, że w reprezentacji będzie inaczej, niż w ZAKSIE, choć wiemy, że Fefe preferuje włoski styl siatkówki.

Pierwszy trening, Ferdinando De Giorgi wchodzi na salę i mówi, że zaczynacie przygotowania do zdobycia każdego złota, jakie tylko możecie. Tak było?

- Jego podstawowy cel był jeden – sto procent zaangażowania na każdym treningu, ale także poza nim. Istotne jest dla niego to, co dzieje się z zawodnikiem, to, co je, to, co pije, ile odpoczywa, ale ile czasu spędza na rozrywce. Wymaga od graczy tego, by byli stuprocentowymi profesjonalistami od rana do wieczora, a nie tylko przez sześć godzin spędzonych w hali. Jeśli zobaczy, że ktoś choć na moment odpuszcza, to nie zostawi tego na porządku dziennym, więc taka osoba albo nie będzie w kadrze, albo nie będzie pojawiać się na boisku.

Prezes Kasprzyk powiedział ostatnio, że oczekuje medalu. Czy dla was „tylko” medal, niekoniecznie złoty, jest wystarczający do spełnienia ambicji jako reprezentacji, która będzie musiała odbudować swoją pozycję w Europie i na świecie?

- Nie po to trenujemy, tracimy zdrowie i siły, by tylko być na mistrzostwach Europy i zagrać średni turniej. Oczywiście, że jest w nas ambicja do wygrania tej imprezy i wydaje mi się, że słowa prezesa należy rozumieć w kategoriach tego, że jakikolwiek medal jest planem minimum. Na pewno postaramy się, żeby był on koloru złotego, jednak zdajemy sobie sprawę z tego jak wyrównana jest stawka w Europie i wiemy, że za same chęci nikt nam go nie da. Na sukces składają się umiejętności, szczęście i forma rywali. To życie wszystko pokaże.

Jak bardzo po trudniejszym sezonie w Resovii potrzebuje pan tego, by być pierwszym rozgrywającym reprezentacji Polski?

- Nie podchodzę do tego w taki sposób. Ja nie muszę być pierwszym rozgrywającym w kadrze, ale bardzo tego chcę, co staram się udowodnić na treningach. Jaką decyzję podejmie Fefe ze sztabem? Życie pokaże. Na treningu daję maksa, na rzęsach nie będę stawał, choć mam nadzieję, że spodobam się trenerowi, ponieważ nie lubię siedzieć w kwadracie.

Na razie nie wiemy, jaki plan ma Fefe odnośnie do wprowadzania młodszych zawodników na boisko. Trenujemy w osiemnastu – raz gramy jedną, raz drugą szóstką. Szkoleniowiec cały czas rotuje składem, by każdy z każdym się zgrał i poczuł się pewnie w danym ustawieniu. Okres przygotowawczy do Ligi Światowej jest krótki, więc trener wykorzystuje go na maksa.

Jest w panu teraz sporo pokory, prawda?

- Nie wiem, czy nazwałbym to pokorą. Niektórzy ludzie przez to, że byłem szczery, robili mi koło pióra. Wychodzi na to, że w naszym środowisku sportowym trzeba gryźć się w język, bo szczerość nie zawsze się podoba.

Żałuje pan tej szczerości?

- Nie.

Porozmawiajmy więc szczerze o ostatnim sezonie w Resovii. Decyzja o rozstaniu była bardziej pana czy klubu?

- Zdania były mieszane i plany zmieniały się dość często. W pewnym momencie nastąpiła cisza, po której klub podjął decyzję o podziękowaniu za moje usługi. Jak najbardziej to szanuję i nie mam z tym żadnego problemu. Spędziłem świetne cztery lata w Rzeszowie, podczas których dużo zmieniło się w moim życiu, więc będę je wspominał bardzo pozytywnie.

Po trudniejszym ostatnim sezonie zostałby pan w klubie, gdyby władze tego chciały?

- Nie wiem, ciężko mi powiedzieć. Rozmawiałem z nowym szkoleniowcem Resovii kilka dni po Final Four i wydaje mi się, że w jakimś stopniu ta decyzja mogła być jego wizją – w klubie z Podkarpacia to zawsze trener budował skład. Po tej rozmowie powiedział mi, że wkrótce da mi odpowiedź, lecz jej nie dostałem. Na stronie internetowej Resovii przeczytałem informację, a później mój manager przekazał mi wiadomości o przedłużeniu kontraktu z Lukasem Tichackiem. Nie mam pretensji, choć trener Serniotii mógł napisać do mnie smsa. Mimo tego tę sytuację odebrałem raczej z uśmiechem na twarzy.

Podszedł pan do tego jak do szansy na otwarcie nowego rozdziału, którego od czterech lat brakowało? Zasiedział się pan w Resovii?

- Trudno jest mi powiedzieć, czy się zasiedziałem – myślę, że dopiero z perspektywy czasu będę mógł to właściwie ocenić. Od dłuższego czasu kiełkowały we mnie chęci do zmiany i do tego, by zobaczyć, jak wygląda kawałek świata, inne ligi. Chciałbym także odpocząć od tej naszej „polskości”. Rozmawiałem z kilkoma chłopakami o życiu za granicą, a oni bardzo sobie chwalili różne kraje. Czemu tego nie spróbować? Kariera jest jedna! Przy okazji będę mógł się czegoś nauczyć, ponieważ nie tylko w Polsce siatkówka stoi na wysokim poziomie.

Które kraje siedziały panu w głowie?

- Brazylia, Rosja, Włochy i Turcja, choć najbardziej dwa pierwsze. Myślałem również o lidze japońskiej, ale tam może być ciężko, ponieważ nie gram na ataku. Istotne będzie również to, gdzie razem z żoną będziemy dobrze się czuli. Warto pamiętać, że nie samym sportem żyje człowiek.

Jak bardzo dojrzał pan przez cztery lata spędzone w Resovii?

- O to trzeba zapytać mojej żony! Myślę, że bardzo. Wydaje mi się, że w dużym stopniu poznałem mój własny organizm, to, jak działa, czego potrzebuje i czego nie może. Nauczyłem się słuchania rad i nieokazywania negatywnych emocji, podczas gdy wcześniej miałem z tym problem. Często chciałem jak najlepiej, ale nie zawsze to wychodziło i widać było po mnie, że się denerwuję lub jestem zły. Przez te cztery lata chyba nauczyłem się nad tym panować, choć nie mnie to oceniać, bo to raczej pytanie do trenerów i zawodników, z którymi pracowałem.

Pojawiły się opinie, że w Resovii zatrzymał się pan w sportowym rozwoju. Czuje pan, że z sezonu na sezon był lepszym rozgrywającym?

- Każdy ma prawo do swojej opinii, ale to, czy dana osoba się z nią zgadza, to zupełnie inna kwestia. Myślę, że gdybym z roku na rok był coraz gorszym rozgrywającym, to nie siedziałbym w Rzeszowie przez cztery lata. Mieliśmy lepsze i gorsze momenty, ale która drużyna przestrzeni takiego czasu ich by nie miała?

Podobnymi zdaniami raczej się nie sugeruję, ponieważ chyba żaden człowiek nie wytrzymałby psychicznie wiary we wszystkie opinie, które słyszy na swój temat. Nie znam zawodnika, którego wszyscy chwalą, i z którego każdy jest zadowolony.

Który moment, niekonieczne sukces, zapamięta pan najbardziej z ostatnich czterech lat?

- Złoto i medale na pewno dobrze się wspomina, ale dla mnie nie do podrobienia była atmosfera na trybunach w rzeszowskiej hali i ją na pewno zapamiętam. Fajną rzeczą było również poznanie wielu wyjątkowych zawodników, z którymi myślę, że będę miał relacje do końca życia.

Zapytam przewrotnie – co ma w sobie Gi Group Monza, że łączą pana z tym klubem?

- Ja jeszcze nigdzie nie przechodzę. Rozmowy trwają i nie wiem, gdzie zagram w przyszłym sezonie.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.