Porażka z Japonią, czyli seppuku po polsku. Dlaczego nie weszła Glinka?

Zamiast wygrać z Japonią 3:0, 3:1 lub, w najgorszym wypadku, 3:2, polskie siatkarki poległy po dramatycznej pięciosetowej bitwie, być może grzebiąc wielkie szanse na pierwszy od blisko 40 lat medal mistrzostw świata. W sobotę o godz. 8 Polski grają z Serbią

Jeśli w siatkówce nadchodzą kluczowe momenty meczu, sprawy w swoje ręce muszą wziąć gwiazdy. Można oczywiście ryzykować grę w innym wariancie, ale z reguły kończy się ona sportowym samobójstwem.

W czwartym secie piątkowego pojedynku z Japonią, który rozpoczynał mistrzostwa świata, polski zespół nie wykorzystał tej naczelnej zasady. A dokładnie nie wykorzystał jej trener Jerzy Matlak, bo przy wyniku 22:19 i prowadzeniu w partiach 2-1, nie wpuścił na boisko Małgorzaty Glinki, asa, prawdziwego wojownika, któremu w kluczowych momentach, np. dwóch wygranych finałach mistrzostw Europy, ręka nigdy nie zadrżała. A powinien był to zrobić, bo zastępująca ją debiutantka na wielkiej imprezie Karolina Kosek, choć wcześniej dała świetną zmianę, przestała sobie radzić w atakach z lewego skrzydła.

Nie wiadomo, czym zakończyłoby się wejście Glinki, ale od zarania wiadomo, że atak wykonywany przez najbardziej doświadczoną siatkarkę niesie za sobą najmniejsze prawdopodobieństwo błędu. Pod nieobecność Glinki Polki po kolejnych pomyłkach przegrały seta, później tie-break i całe spotkanie.

- W czwartej partii nie mieliśmy prawa polec - mówił w studio Polsatu Andrzej Niemczyk, były selekcjoner, który sięgnął po dwa złota mistrzostw Europy, a Glinka była jego największą gwiazdą. Mówił to absolutnie szczerze, choć bardzo się mitygował, bo obecny trener kadry już kiedyś na długo pogniewał się za jego krytykę.

- Dlaczego Gosia nie weszła? - kontynuował Niemczyk. - To błąd, trzeba było ją wprowadzić. Rywalki wtedy reagują inaczej, obawiają się takiej zawodniczki.

Jeśli nie wtedy, to Polki mogły wygrać choćby w tie-breaku (za każde zwycięstwo w MŚ są dwa punkty), kiedy do stanu 12:12 prowadziły wyrównaną walkę. Przede wszystkim powinny jednak zwyciężyć już w trzeciej odsłonie, w której częściej były na prowadzeniu. To dopiero później zaczęły się mnożyć błędy, skuteczność zatraciła rewelacyjna dotąd Joanna Kaczor.

- Przede wszystkim mieliśmy słabe przyjęcie [około 27 proc. precyzyjnego, co jest wynikiem słabym], od którego wszystko się zaczyna - tłumaczył Niemczyk. - Dziewczyny też słabo zagrywały. Niewiele ryzykowały, a i tak popełniały przy tym wiele błędów. Gdybyśmy także częściej grali przez środek, na pewno złamalibyśmy Japonki w trzech setach. Generalnie to nie był zły mecz. Dziewczynom należą się wysokie noty, choćby dlatego, że wyciągnęły pierwszego seta, przegrywając w nim 11:17. Nie było takiej, która zawiodła, choć nie mogę wybaczyć Marioli Zenik, że w kluczowym momencie piątego seta źle dograła piłkę, przez co straciliśmy ważny punkt.

W sobotę o 8 rano Polki grają z Serbią, w niedzielę o tej samej porze z Kostaryką. Po porażce z Japonią stoją pod ścianą - jeśli chcą myśleć o medalu, muszą wygrać do końca wszystkie mecze grupowe. Rywalki to brązowe medalistki mistrzostw świata, grają w tym samym składzie od wielu lat, słyną z ataków ze skrzydeł i mocnego bloku.

- Właśnie dlatego zmieniłbym trochę skład - radzi Niemczyk. - Ponieważ mieliśmy kłopoty w przyjęciu, wprowadziłbym Aleksandrę Jagieło. Na atak wystawiłbym Glinkę, Kaczor byłaby w odwodzie.

Ktokolwiek nie zagrał w wyjściowej szóstce, Polki musiały wygrać. Inaczej zaprzepaściłyby wielką szansę na pierwszy po blisko 40 latach medal mundialu. Druga taka długo może się nie powtórzyć.

Małgorzata Glinka o meczu z gospodyniami MŚ  ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.