Siatkówka. Zbigniew Bartman: Byłbym bardzo zaskoczony, gdybym dostał powołanie do reprezentacji

- Sytuacja jak z przedszkola, kiedy przedszkolanka zabiera dziecku zabawkę. Reszta to tylko szok - o konflikcie z Michałem Kubiakiem mówi w Sport.pl siatkarz Zbigniew Bartman.
Polska - Rosja 0:3 Polska - Rosja 0:3 Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Kilkanaście klubów w CV, mistrzostwo Polski, Argentyny, srebro w sezonie ligowym w Turcji, a także złoto mistrzostw Europy 2009 i triumf w Lidze Światowej trzy lata później. Kariera polskiego siatkarza, Zbigniewa Bartmana, jest bogata w sukcesy. Nie brakowało w niej jednak i trudniejszych momentów.

Z 31-letnim sportowcem rozmawiamy między innymi o tym, jak sroga potrafi być Rosja, o konfliktach z najbliższymi ludźmi i dążeniu do perfekcji. Odpowiadamy również na pytanie, dlaczego od 5 lat nie ma go w reprezentacji i o tym, co się stanie, kiedy nadepnie się Chińczykowi na rękę.

Jest pan rodowitym warszawianinem...

Zbigniew Bartman: - Warszawiakiem.

Nad warszawiaka nie ma cwaniaka?

- Nie, nie zgodzę się z tym. Warszawiacy żyją w innym tempie niż reszta kraju, mają odmienne priorytety i wybierają styl wielkomiejski. Nie lubią tracić czasu. Zebrali sporo doświadczeń w miejskiej dżungli i czasami nie boją się odezwać nawet wtedy, kiedy nie są o nic pytani. Wydaje mi się, że właśnie dlatego utarło się powiedzenie, że nie ma nad nich cwaniaków. Choć się z tym nie zgadzam, to potwierdzam, że warszawiacy nauczyli się walczyć o swoje, ponieważ wiedzą, że nikt nie da im nic za darmo.

Pan definiuje siebie jako takiego cwaniaka - słownikowo "spryciarza, człowieka radzącego sobie w każdej sytuacji"?

- Mnie to słowo bardziej kojarzy się z drobnym cwaniaczkiem, który robi tak, aby zawsze odnieść korzyść kosztem kogoś innego. Ja siebie tak nie postrzegam.

Media w pewnym momencie mówiły o panu dużo, używając różnych epitetów. Czego pan o sobie jeszcze nie słyszał?

- Już chyba wszystko, więc nic mnie nie zaskoczy. To wystarczyło, bym przestał sięgać do mediów i wycofał się z życia publicznego. W ostatnich latach nie słyszę o sobie i nie ukrywam, że sprawia mi to przyjemność, ponieważ ja i moja rodzina mamy spokój. Opinii jest tak dużo, jak ludzi, którzy je wypowiadają, dlatego nie ma sensu z nimi walczyć.

Miał pan prawo wyrosnąć na innego człowieka i sportowca, w momencie gdy wychowywał pana Leon Bartman - człowiek, który nie boi się wypowiadać swoich opinii?

- Z ojcem zawsze miałem dobry kontakt i był przy mnie, wtedy, kiedy go potrzebowałem. Miał na mnie bardzo duży wpływ, choć paradoksalnie nigdy nie chciał, bym grał w siatkówkę...

Naprawdę?

- Nie narzucał mi niczego - stwarzał możliwości we wszystkim, co mnie w danym momencie interesowało. Nie chciałbym grał w siatkówkę, ponieważ wiedział, jak wredny jest ten sport. Zachęcał mnie więc do wszystkich innych dyscyplin.

Na początku lat 90. byłem zakochany w filmach z Jean Claude Van Dammem, Sylvestrem Stallonem oraz Arnoldem Schwarzeneggerem - chciałem być jak oni. Bardzo się w to wszystko zaangażowałem, zacząłem nawet ćwiczyć karate aż przez trzy miesiące! Kiedy mi przeszło, podjąłem decyzję o zmianie dyscypliny i przez pół roku grałem w piłkę nożną w Polonii Warszawa. Najdłużej trwała moja fascynacja koszykówką - prawie trzy lata - jednak w wieku 10 lat na skutek wielu losowych sytuacji trafiłem na siatkarskie boisko. Tak bardzo mi się ono spodobało, że postanowiłem zostać przy nim na dłużej - fascynacja dyscypliną trwa już 21 lat.

Na początku tata traktował to jako fascynację i mój sposób na zabawę. Mimo to razem z mamą wozili mnie na treningi 12 km do hali, a później czekali, by odwieźć mnie z powrotem do domu. Wymagania ze strony ojca względem mojej osoby pojawiły się, gdy zrozumiał, że z mojej "zabawy" może wyniknąć coś więcej. Wiedział, że jeśli skoncentruję się na celu, będę do niego stale dążył i nie będę się rozpraszał rzeczami, które kuszą młodych ludzi, to mogę zostać zawodowym sportowcem. Chciał mi uzmysłowić, że nie jest to lekka praca. To nie wynikało z "roszczeniowego" traktowania czy też z dbania o dumę nazwiska "Bartman", ale z tego, że chciał dla mnie jak najlepiej. Starał się nauczyć mnie perfekcji, ponieważ wiedział, że jedynie w ten sposób będę mógł się dalej rozwinąć.

Potrzebował pan "bata"?

- Nigdy. Byłem osobą, którą należało raczej hamować i siłą wyciągać z hali, niż taką, którą można było nazwać leserem. Nie miałem problemu z "zarzynaniem się" na boisku. Ojciec tłukł mi do głowy, że powinienem skupić się na rzeczy, której będę w stanie poświęcić się całkowicie. Nie uznawał półśrodków i wpoił mi, że muszę szukać jakości we wszystkim, co robię.

"Przestań się go czepiać - jak na ten wiek było dobrze" mówili pana trenerzy. Leon Bartman im odpowiadał, że ma pan grać, jakby był starszy. Postawiona przez niego poprzeczka nigdy nie była za wysoka?

- Nie, nie była, szczególnie że zawsze mocno wyróżniałem się w kategoriach młodzieżowych. Ojciec chciał mi przekazać, że nie mogę zadowalać się tym, że jestem najlepszy w grupie 15-latków, chyba że jest to moim życiowym celem. Gdybym tak postawił sprawę, to nie miałby z tym problemu. Moje ambicje były jednak wyższe, dlatego tata robił wszystko, by pomóc mi kiedyś żyć z siatkówki i grać w reprezentacji. Mówiłem, że chcę celować wyżej i dlatego wymagał ode mnie więcej. Ktoś inny mógł sobie pozwolić na pewne błędy, ale nie ja.

Miał pan obsesję bycia najlepszym?

- Obsesja to chyba nie jest najbardziej adekwatne słowo. Miałem marzenie bycia najlepszym siatkarzem. Wydaje mi się, że każdemu młodemu zawodnikowi, który wiąże swoją przyszłość z uprawianą dyscypliną, taki cel powinien przyświecać.

Nastał czas, w którym pana ojciec powiedział, że niczego więcej pana nie nauczy. W jakim był pan wtedy wieku?

- Chyba 21/22 lata.

Poczuł pan wtedy wolność czy pojawił się znak zapytania "co dalej"?

- Poczułem zaskoczenie i trochę niepokoju, ponieważ była to dla mnie całkowicie nowa sytuacja. Do dziś mogę liczyć na wsparcie taty, ale do tamtej pory liczyłem też na rady i wskazówki techniczne, które miały mi pomóc w staniu się lepszym siatkarzem.

Sytuacja ta miała miejsce po jednym z meczów. Nie miał żadnych uwag, powiedział, że wszystko było super. Poklepał mnie po plecach, a ja stałem niemalże z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc co mu odpowiedzieć. Ojciec się cieszył, a w mojej głowie raz po raz pojawiały się pytania. Nie wiedziałem, co mam zrobić, by było jeszcze lepiej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mój występ nie był perfekcyjny, a i tak mówiono mi, że nie można już nic poprawić.

Media bardzo lubią takie osobowości, jak pana. W pewnym momencie nie woalował pan wypowiedzi i nie unikał wywiadów. Bardzo wcześnie zaczęto mówić o panu jako o gwieździe - za czasów częstochowskich, w kontekście predestynacji do gry w kadrze. Miał pan wtedy 20-22 lata. Nie za wcześnie?

- Media lubią ubierać w takie słowa, ale w dużej mierze również sobie na nie zapracowałem. Sezon spędzony w Częstochowie wspominam bardzo dobrze. To był przełom, ponieważ wróciłem z zagranicy, odnalazłem się na boisku i zostałem najczęściej punktującym zawodnikiem ligi, grając na przyjęciu.

Według mnie nie było na to za wcześnie. Na ligowych parkietach pojawiałem się w wieku 16 lat, a kiedy w Politechnice udało mi się coś dobrze zrobić, to zaraz pisano  tym, że jestem nadzieją kadry.

Później płacił pan za to słono - pozytywne rozumienie pojęcia "gwiazda" szybko zmieniło się w to pejoratywne.

- To kwestia poziomu mediów. Lepiej klika się to, że znana osoba ściągnęła gacie na imprezie, niż że zdobyła najwięcej punktów w meczu. Dziennikarze po jednym spotkaniu potrafią nazwać kogoś herosem, a po nieudanym starciu opluć i zmieszać z błotem. Tego nie zmienimy. Jeśli ktoś nie potrafi sobie z tym radzić, to nie powinien uprawiać sportu i pełnić funkcji publicznych.

Od samego początku koncentrowałem się na tym, by grać w reprezentacji i jechać na igrzyska. Byłem przygotowany, by walczyć o swoje - także w kontekście tego, co pisały o mnie media. Powtarzano mi również, że mogę nie być najlepszy, ale twardo waliłem głową w mur i robiłem swoje.

Presja innych nigdy mnie nie dotyczyła, bo największą wywierałem sam na siebie. Jeśli ktoś czegoś ode mnie oczekiwał, a nie był trenerem, rodziną, czy partnerem, to zawsze odbierałem to jako sprawę tej danej osoby, a nie moją.

Robił pan sobie kiedyś listę kontrowersji Zbigniewa Bartmana?

- Nie, nie robiłem.

Pierwsza trudna sytuacja miała miejsce w klubie z Sosnowca. Miał pan 18 lat i problemy z kontraktem.

- Klub z Sosnowca borykał się z dużymi problemami finansowymi. Jego prezes przyszedł na spotkanie z zespołem i powiedział, że każdy siatkarz może zmienić drużynę, ponieważ okienko transferowe wciąż trwa. Miało to odciążyć budżet, który był naciągnięty jak stare gacie i posiadał bardzo dużo dziur. Po takiej deklaracji zacząłem się rozglądać za nowym pracodawcą. Po tygodniu go znalazłem, więc udałem się do prezesa, wyjaśniłem mu, że kontrakt jest gotowy do podpisania, i że chcę odejść. Powiedział mi, że jego propozycja odnosiła się do każdego poza mną.

Sezon dokończyłem, ale miałem jeszcze dwa lata ważnego kontraktu, który wcześniej podpisał za mnie ojciec. Uznałem, że skoro skończyłem 18 lat, nie zamierzam dalej pracować z ludźmi, którzy kłamią w żywe oczy. Z pomocą rodziny użyłem luk prawnych, by rozwiązać umowę. Sprawa później trafiła do sądu i po pierwszej rozprawie została rozstrzygnięta na moją korzyść.

W wieku 21 lat miał pan za sobą grę w dwóch zagranicznych klubach i wicemistrzostwo Turcji. W tym wieku wielu najbardziej uzdolnionym polskim siatkarzom nawet nie śnił się jakikolwiek kontrakt poza krajem.

- Może to źle zabrzmi, ale srebro w Turcji uznałbym raczej za porażkę, a nie sukces. W rundzie zasadniczej przegraliśmy jedno spotkanie i każdy miał nas za pewniaka do złota. W finale Fenerbahce nas pokonało, a my zawiedliśmy przede wszystkim siebie. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że zabrakło doświadczenia. Skończyłem dopiero 21 lat i popełniałem wiele błędów.

Sezon w Ankarze mimo wszystko wspominam bardzo dobrze. Mieliśmy świetny zespół, w którym poznałem mojego serdecznego kolegę, Davida Lee. Spędzaliśmy ze sobą cały wolny czas i mamy kontakt do dziś. Kilka tygodni temu śmialiśmy się, że tego, co nie udało nam się zrobić 10 lat temu,  dokonaliśmy dopiero w Argentynie, zdobywając mistrzostwo kraju.

Kluczowe dla mojej kariery były jednak dwa poprzednie lata, kiedy grałem we Włoszech. Była to jeszcze złota era klubów z Italii i w wielu nawet słabszych drużynach występowali mistrzowie olimpijscy. Grałem z takimi siatkarzami, jak Bernardi i przeciwko choćby Gianiemu. Co zabawne, 4 lata wcześniej obserwowałem ich oparty o bandy w Spodku.

Inni musieli panu tego zazdrościć.

- No i jak oni mogli mnie lubić!

Później trafił pan do Częstochowy, gdzie nie zdobyliście medalu - zajęliście 5. miejsce. Dlaczego więc to był dla pana tak dobry rok?

- Ponieważ mieliśmy bardzo młody zespół, który całkowicie przebudowano. W wieku 21 lat byłem jednym z najbardziej doświadczonych zawodników, a mimo to sięgnęliśmy po 5. miejsce. Czy zrobiliśmy wtedy "maksa"? Wydaje mi się, że tak, przynajmniej w Lidze Mistrzów, gdzie doszliśmy do ostatniego etapu przed Final Four. W nim przegraliśmy z Trentino, które następnie wygrało trofeum.

Świetnie współpracowało mi się z Radosławem Panasem, bardzo dobrze żyło mi się w tym mieście i miło wspominam relacje z kibicami, którzy nas wspierali. To był też sezon, w którym miałem bardzo dużo do udowodnienia. Zarzucano mi, że we Włoszech i Turcji nie grałem, co nie było prawdą. Musiałem więc pokazać, że stać mnie na wiele.

Finansowo było ok?

- Finansowo w tym zespole nie było źle, choć klub miał lekką czkawkę w połowie rozgrywek. Zawodnikom jednak niczego nie brakowało.

Nadal ma pan kontakt z Ryszardem Boskiem?

- Nie, z panem Ryszardem Boskiem nie mam kontaktu. Nasze relacje nie układały się najlepiej. Każdy z nas potrafił powiedzieć za dużo. Byłem młody, grałem dobrze i wydawało mi się, że mogę wszystko. Pan Bosek był dyrektorem sportowym klubu, a ja prawdopodobnie jeszcze nie rozumiałem tego, w jaki sposób działał na rzecz dobra drużyny. Bardzo osobiście odbierałem jego uwagi. Było minęło.

Gazprom Surgut. Chyba najkrótsza piłka w pana życiu, prawda?

- To była bardzo krótka przygoda. Do dziś żałuję, że zaufałem mojemu ówczesnemu managerowi.

Przypominała mi się jedna z pańskich wypowiedzi. Nazwał pan wtedy managerów "pasożytami".

- Oj tam, oj tam, było minęło, haha! Zaufałem mojemu ówczesnemu managerowi, który najprawdopodobniej chciał uzyskać jak największą prowizję z kontraktu. Wysłał mnie do Rosji, na co nie byłem przygotowany ani mentalnie, ani sportowo. Tym bardziej nie byłem gotów na to, by trafić do zespołu, który nie płaci.

Ponoć zyskał pan wtedy "świadomość" historyczną. "Wiedzę o świecie mieli ograniczoną i na niektóre tematy ciężko było z nimi dyskutować. Do tego dochodził wypaczony obraz historii. Uważają, że to oni wyzwolili Europę w 1945 roku, a udział aliantów w II wojnie światowej był minimalny. Byli przekonani, że to co wiedzą jest święte i z tym się nie dyskutuje. Odpuszczałem, żeby nie postrzegali mnie jako wroga" - powiedział pan o Rosjanach w 2009 roku.

- Dokładnie tak było. Byłem na ten wyjazd zbyt młody, za głupi i za słaby. Byłem tam jedynym obcokrajowcem. Początek ligi miałem świetny i sprawdzałem się na boisku. Problemy pojawiły się później, gdy zaczął się mróz, wyjazdy i pytania o wypłatę. Kiedy nie ma pieniędzy, to kluby zazwyczaj odwracają kota ogonem i winę za każde potknięcie zwalają na zespół. Tak było i w tym przypadku.

Pamiętam nawet, że na mecze jeździliśmy w swoich "cywilnych" ciuchach. Gdybym nie wziął ze sobą z Polski ciepłej kurtki, to nie miałbym w czym chodzić. To była totalna prowizorka.

Do Rosji już pan nie wrócił. Kusi spróbować raz jeszcze?

- Z perspektywy czasu uważam, że ta przygoda była bardzo dobrą szkołą życia. Zawsze mówiłem, że nie wrócę do Rosji, ale kiedy dojrzałem, uznałem, że ambicja sportowa trochę mnie tam pcha. Chciałbym się tam jeszcze sprawdzić.

Jak wspomina pan swój powrót do Warszawy?

- Świetnie. Miałem za sobą bardzo ciężki sezon, w którym grałem w wymagających warunkach - w Surgucie i Taranto. Dzięki mojemu managerowi z rosyjskiego deszczu wpadłem pod włoską rynnę. Do Italii przyjechałem w grudniu, dostałem pół wypłaty i do końca rozgrywek nie zobaczyłem ani grosza. Ostatecznie po roku prawie wszystko udało mi się samodzielnie odzyskać, ale pochłonęło to sporo sił i nerwów.

Po pięciu latach wróciłem do domu i czułem się w nim świetnie. Mieliśmy fajne życie, zrobiliśmy rewelacyjny wynik i nie było czego żałować.

Mimo wszystko klubową politykę oczerniania zawodników później nazwał pan "wiejską".

- To było rok później, kiedy przeszliśmy z Michałem Kubiakiem do Jastrzębskiego Węgla. Mówiłem wtedy o oczernianiu, ponieważ ze strony władz zespołu pojawiły się pretensje, że odeszliśmy z drużyny. Mieliśmy jednak do tego prawo, a klub nie zachował klasy. Cała ta sytuacja i obrzucanie nas epitetami były niewłaściwe, a później jeszcze doszło do tego wygwizdanie przez kibiców. Po co to wszystko? Padło wiele słów, które nie powinny paść, tym bardziej, że klub miał  w stosunku do mnie spore zaległości.

Ponoć prezes Dolecka powiedziała kiedyś, że połowa kibiców przychodzi do hali ze względu na pana. Odpowiedział pan, że wie, że jest przystojny.

- A to już prywatna rozmowa! Można powiedzieć, że takie słowa padły, haha!

To ciekawe, bo dowodów uznania było więcej. Kiedyś bułgarski fan wręczył panu po meczu kostkę mydła w kształcie róży i laurkę.

- Tak, dostałem je podczas finałów Ligi Światowej. Cały autobus chłopaków z reprezentacji darł ze mnie łacha przez kolejne dwa tygodnie. Może to brutalnie zabrzmi, ale musiałem ten prezent wyrzucić, bo był strasznie dziwny.

Igrzyska olimpijskie w Londynie - czym były one dla pana?

- To był dla mnie bardzo duży osobisty cios. W tamtym roku mieliśmy potencjał i możliwości do tego, by sięgnąć po medal igrzysk olimpijskich. Zostały popełnione błędy, o których nikt nigdy głośno nie powiedział.

Jakie? [wielu wskazywało na nieobecność w kadrze Mariusza Wlazłego, który chciał wrócić do reprezentacji. Trener Anastasi nie zdecydował się jednak na ten wariant. W kuluarach mówiono również, że zespół przygotowywał się głównie do pokonania Włochów - przyp.red.]

- Powinna o nich powiedzieć osoba, która je popełniła. Ja nie mam zamiaru wyciągać brudów, bo to nie ja muszę bić się w pierś.

Szczyt formy przyszedł nie na tę imprezę, co trzeba? Chwilę wcześniej wygraliście Ligę Światową. [Zbigniew Bartman został wybrany najlepszym atakującym turnieju LŚ - przyp.red.]

- To jest dla mnie mit. Szczytu formy nie buduje się na jedną imprezę. Po wygraniu Ligi Światowej wiedzieliśmy, że stać nas na dużo. Graliśmy bardzo dobrze.

Co zapamiętał pan najbardziej?

- Dwie godziny podróży w jedną stronę na treningi. Organizacja tego turnieju była dramatyczna - żeby zdążyć do hali na 16.00 musieliśmy wyjeżdżać o 13.30. Spędzaliśmy w niej godzinę i wracaliśmy do hotelu przez kolejne dwie. Poza tym zapamiętam to, jak o 5.00 rano zaczynaliśmy podróż na mecz z Australią. Spotkanie było o 09.00, a o tak wczesnej porze do hali jechało się 2,5-3 godziny. Nie była to jednak przyczyna naszej finalnej porażki, ponieważ Australijczycy byli dokładnie w tej samej sytuacji.

Wiele rzeczy można było zrobić inaczej. Jedną z nich było zapewnienie hali poprzez prywatny wynajem Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Kolejnym wyjściem było zaprzestanie treningów. Budowanie formy w czasie trwania najważniejszej imprezy mija się z celem - do niej trzeba przygotować się dużo wcześniej. Rosjanie nie pojechali na żaden trening, a igrzyska wygrali.

To był największy zawód w pana karierze?

- Zdecydowanie tak.

Mówiliśmy o sytuacji z 2012 roku, a wiele działo się także rok później. 2013 był ostatnim, w którym można było zobaczyć pana w kadrze. Wtedy też doszło do pana rozbratu z przyjacielem, Michałem Kubiakiem. Co było tego powodem?

- W 2013 roku nastąpił punkt kulminacyjny problemu, który pojawił się między nami. Ta sytuacja trwała cały rok - od lutego 2012 - choć pierwsza lampka ostrzegawcza pojawiła się w mojej głowie już podczas Ligi Światowej 2011. Zignorowałem ją. Przyczyna konfliktu jest wręcz śmieszna - sytuacja jak z przedszkola, kiedy przedszkolanka zabiera dziecku zabawkę. Reszta to tylko szok.

Wyraził pan chęć do wspólnej gry z Michałem Kubiakiem. Problemu już nie ma?

- Oczywiście, że tak. Do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Nie jest problemem bycie dumnym, ale trzeba przy tym być osobą inteligentną i dostrzegać to, co robią inni. Można też mieć odmienne poglądy w wielu kwestiach, ale fakty są niezaprzeczalne. Ciężko jest zaklinać rzeczywistość. Jeśli kogoś to boli, to nie jest to mój problem.

Od tego czasu czuje się pan jak persona non grata polskiej kadry?

- Jest to jak nóż wbity w plecy.

To mocne słowa.

- Ale taka była sytuacja.

Co według pana jest jej przyczyną?

- Tak jak mówiłem wcześniej - przyczyna jest śmieszna. Uważam, że prawda zawsze wyjdzie na jaw. Nie jestem przesądny, ale w karmę wierzę. Wierzę również, że ludzie przejrzą na oczy. Na to jednak potrzeba czasu i cierpliwości, a tego drugiego ciągle się uczę.

To, co pan mówi, można zrozumieć tak, że Michał Kubiak robił panu plecy w zespole i dlatego nie ma pana w reprezentacji.

- To trenerzy podejmowali decyzje. Widocznie nie byłem sportowo dość dobry lub na tyle potrzebny, by znaleźć się w zespole.

Jak duży żal miał pan do Stephane'a Antigi o brak powołania do kadry w 2014 roku? To miało być zupełnie inne otwarcie dla zespołu narodowego.

- Żadnego. Odbyłem z nim dwie lub trzy rozmowy przed ogłoszeniem listy powołanych. Mówiłem wcześniej, że do pewnych rzeczy należy dojrzeć, lecz wtedy tego jeszcze nie rozumiałem i w relacjach z Francuzem przemawiała przeze mnie duma. Trochę byłem w siebie samo zapatrzony, a moja samoocena była wysoka, choć nie do końca bezpodstawna.

To, jak rozmawiałem ze Stephanem i sposób, w który nasz dialog się skończył, miał wpływ na to, że nie znalazłem się w zespole narodowym.

Dla mnie to nie jest kwestia formy, a pozbywanie się ludzi, którzy mają własne zdanie i coś do powiedzenia. Kurek nie podpasował Antidze, więc musi odejść - ta pana wypowiedź faktycznie dotyczyła tylko Bartosza Kurka?

- Nie była to obrona mojej osoby. Nigdy nie przyjaźniliśmy się z Bartoszem, ale też nie byliśmy osobami, które od siebie stroniły. Bardzo nie podobała mi się wtedy nagonka na tego siatkarza - to był szok! Jak można gnoić chłopaka, który poświęcił tyle lat życia dla polskiej siatkówki? To, że nie ma formy, nie jest powodem, by mieszać go z błotem.

Cała ta sytuacja trwała kilka dni i przewijała się w różnych polskich mediach. Nie zabrałem głosu od razu, ale wtedy, kiedy obrzydliwa otoczka nie powołania go na mistrzostwa świata doszła do punktu kulminacyjnego. Po prostu zwróciłem uwagę na to, że nie można tak traktować reprezentanta Polski. Nie chciałem dawać komukolwiek pstryczka w nos lub pokazać, że ja również zostałem źle potraktowany.

Łatwo było później powiedzieć "nie miałem racji"?

- Nie jestem osobą, która zawsze idzie w zaparte. Zespół wygrał, koncepcja się sprawdziła, choć była odmienna od tego, co mi się wydawało, więc uderzyłem się w pierś i publicznie przeprosiłem. Tyle.

Łatwo przechodzi panu przez gardło, że nie ma racji?

- Jak się mylę, to tak. Uczę się tego w małżeństwie. Przepraszam i przyznaję się do błędu. Tak powinny wyglądać normalne relacje międzyludzkie. Kiedy brakuje dialogu, dochodzi do trudnych sytuacji, których czasem nie da się naprawić.

Jak bardzo pan siebie lubi?

- Lubię siebie i swoje życie. Nie mam z tym problemu.

Zmierzam do pytania, skąd u pana duża pewność siebie, którą prezentuje pan od początku kariery?

- W społeczeństwie amerykańskim od małego wpaja się dzieciom, że mają mierzyć wysoko i mogą realizować swoje cele. U mnie w domu było podobnie - rodzice zawsze we mnie wierzyli i pomagali się rozwijać. Wydaje mi się, że to wszystko zgrało się również z moim charakterem - są osoby, które są nieustraszone i niczego się nie boją, a są i takie, które wszędzie widzą problemy, a nie możliwości.

Za pewnością siebie idzie także odwaga, którą widać choćby w wypowiedziach. Pańskie są teraz bardziej stonowane. Stał się pan życiowo ostrożniejszy?

- Na pewno wiele wspólnego ma z tym umiejętność wyciągania wniosków. Jeśli ktoś tego nie robi, to jest albo głupi, albo ślepy.

Mimo to podejmuje pan ryzyko sportowo zwiedzając świat.

- Nie nazwałbym tego ryzykiem. Zawsze robię research, sprawdzam kraje, do których jadę i nie myślę o kwestii reprezentacji - nie muszę patrzeć na swoje wybory klubowe pod kątem kadry. Skoro mam okazję wyjechać i poznać inną siatkówkę oraz kulturę, to dlaczego mam nie skorzystać? Jedyna niewiadoma, to ludzie, których spotka się na swojej drodze, jednak niezależnie od narodowości zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli rzucić kłody pod nogi. W tym roku poza mistrzostwem Argentyny i nagrodą MVP finału nauczyłem się języka hiszpańskiego. Uważam to za kolejną wykorzystaną szansę, którą dał uprawiany przeze mnie zawód.

"Nie muszę  patrzeć na swoje wybory klubowe pod kątem kadry"- to zabrzmiało jak pogodzenie się z tym, że już pan w niej nie zagra.

- Byłbym bardzo zaskoczony, gdybym dostał powołanie do reprezentacji. I nie mówię tego ze względów sportowych.

Dobrze, więc pojechał pan do Chin. Słońca nie było widać, bo był smog. Po raz pierwszy był pan w kraju, gdzie problemem było wykarmienie olbrzymiej liczby ludzi. Jakie największe faux pas pan tam popełnił?

- Na pewno popełniłem ich dużo, ale nigdy nie dowiem się, co konkretnie zrobiłem źle, ponieważ Chińczycy są zbyt uprzejmi, by komukolwiek coś takiego wypomnieć. Ten kraj można poznać wyłącznie tam mieszkając.

Jak dużo czasu spędził pan z nimi, by ich poznać?

- Razem z Michałem Łasko poza domem byliśmy od wtorku do niedzieli, a czasami do poniedziałkowego popołudnia. Praktycznie nie widywaliśmy się z naszymi rodzinami.

Jaką sytuację z tego sezonu zapamięta pan najbardziej?

- W zespole mieliśmy bardzo wysokich środkowych. Najmniejszy miał 206 cm, a największy 11 cm więcej. Kiedyś jeden z nich skręcił kostkę. Leżał z nogą uniesioną do góry, a ręce miał rozłożone. Mieliśmy przerwę na wodę, więc Michał podszedł do ławki, by wziąć swoją. Nagle usłyszeliśmy jakby skowyt rannego zwierzęcia lub Chawbacci. Łasko zaczął się rozglądać i zdał sobie sprawę z tego, że wszedł chłopakowi na dłoń. Ten zamiast normalnie zwrócić uwagę, by z niej zszedł, tylko wydawał dziwne dźwięki.

Katar, czyli pana krótka przygoda po zakończeniu sezonu w Chinach, to złote wanny i najdroższe samochody na ulicy?

- Wcześniej pomogłem francuskiej drużynie uniknąć walki o utrzymanie - nawet wystąpiliśmy w play-off - a następnie planowaliśmy z żoną wakacje. Pojechaliśmy do Paryża, mieliśmy w planach również Disneyland, ale zadzwonili z Kataru, więc zdecydowałem się wyjechać. Spędziłem tam 12 dni, pojechałem wyłącznie na jeden turniej - występowałem w tamtejszym Pucharze. Zakwaterowali nas w hotelu z pełnym wyżywieniem i mieliśmy tylko grać. Ostatecznie zdobyliśmy trofeum, a finale zmagań występowałem w jednym zespole z Wilfredo Leonem.

Słyszałam również, że gnali pana z pejczami podczas draftu w Korei.

- Na draft przyjeżdżali głównie atakujący. Stawia się ich tam w jednym szeregu na boisku i nakazuje się grać jak w podstawówce - robi się przejścia i każdy musi wystąpić na wszystkich pozycjach. Efekt jest taki, że jedynym momentem, w którym można się wykazać, to wejście w pole serwisowe. Uderzy się mocno i zdobędzie się punkt - brawo, bo "przyjmujący", czyli atakujący występujący na przyjęciu, mijają się cały czas z piłką, nie mogąc jej odebrać.

To było totalne nieporozumienie. Ciekaw jestem, jak długo zamierzają kontynuować tę formułę, ale w obecnym kształcie nikomu jej nie polecam. W tym roku draft ma ponoć odbyć się nie w Korei, a w Monzie, co byłoby logicznym rozwiązaniem.

W tym sezonie poznał pan południowoamerykański charakter siatkówki. Gdzie chciałby pan jeszcze wystąpić?

- Nie mam planów. Jeśli udałoby się wrócić do Rosji, to byłoby super.

Skoro jest pan siatkarskim obieżyświatem, to można powiedzieć, że gdzieś czuje się pan jak w domu?

- Warszawa jest moim miejscem na ziemi i mam do niej niezwykły sentyment. Mój dom jest jednak tam, gdzie moja żona, Aśka. Jest to niesamowita kobieta, która potrafi stworzyć wspaniałą przestrzeń niezależnie od tego, gdzie mieszkamy. Ludzie łączą się w pary, by się uzupełniać i wspierać, a także, by mówić o rzeczach do poprawy - nie po to, by je wytknąć, ale po to, by pomóc w staniu się lepszym człowiekiem. Ona daje mi to w stu procentach.

Zawsze była w panu odwaga i pewność siebie. Czego pan się boi?

- Zdarzeń losowych, wypadków i tego, na co nie mam wpływu. Reszta nie jest warta strachu. Zawsze powtarzałem, że jeśli boję się, że coś mi się nie uda, to nie wyjdzie mi to na pewno.

Bał się pan tego, że nie wykorzysta wszystkich okazji w karierze, bo nie będzie to zależne od pana?

- Kiedyś się tego bałem. Z wiekiem straciłem jednak manię kontrolowania wszystkiego i dzięki temu zyskałem większy dystans. Kwestia reprezentacji nauczyła mnie spokojnego podchodzenia do życia i rozjaśniła głowę - są przecież ważniejsze rzeczy w życiu niż siatkówka. Kiedyś skończę w nią grać, a przy sobie będę miał osoby, które mnie kochają i wspierają. Czego można chcieć więcej? Pamiętam czasy, gdy niesamowicie martwiłem się o to, że będę sam. Myślałem, że nie znajdę osoby, z którą będę mógł dzielić swoją każdą myśl i chwilę. Miałem szczęście, że znalazłem Asię i zostałem wyleczony z tego strachu.

Nadal czuje się pan, jak "koń pełnej krwi arabskiej - trudny do okiełznania, ale wzbudzający zachwyt" zgodnie ze słowami Daniela Castellaniego?

- Chyba już nie! Kiedyś chciałem udowodnić wiele rzeczy wszystkim ludziom dookoła, denerwowały mnie przypinane mi łatki czy insynuacje. Teraz już nic nie muszę. Coś udało mi się w życiu wygrać, poznałem sporo nowych rzeczy i cieszę się z tego, co osiągnąłem.

Jakby ktoś mi 15 lat temu powiedział, że w 2018 roku będę miał takie osiągnięcia, jakie mam, to byłbym bardzo z tego zadowolony, ale nie mógłbym w to uwierzyć. Brałbym je w ciemno.

Więcej o:
Copyright © Agora SA