Siatkówka. Ferdinando De Giorgi: Żałowałem, że opuściłem ZAKSĘ. Czułem, jakbym został z niczym

- Bardzo cieszę się, że byłem selekcjonerem polskiej reprezentacji. To było moje marzenie - mówi Sport.pl były szkoleniowiec biało-czerwonych i obecny trener Jastrzębskiego Węgla, Ferdinando De Giorgi.
Jastrzębski Węgiel przegrał z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle w pierwszym spotkaniu o awans do najlepszej szóstki Ligi Mistrzów.
Mistrz Polski rozpoczął mecz zdecydowanie lepiej od gospodarzy i szybko zapisał na swoim koncie dwa łatwo wygrane sety. Jastrzębianie wrócili do gry w trzeciej partii, gdy mądrze prowadzeni przez Lukasa Kampę prowadzili przez większość seta. Najbardziej zacięta była partia czwarta, którą goście wygrali na przewagi. O awansie do kolejnej fazy rozgrywek zadecyduje mecz rewanżowy, który odbędzie się za tydzień na Opolszczyźnie.
Jastrzębski Węgiel - ZAKSA Kędzierzyn Koźle 1:3 (19:25, 19:25, 25:21, 33:35)
Jastrzębski Węgiel przegrał z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle w pierwszym spotkaniu o awans do najlepszej szóstki Ligi Mistrzów. Mistrz Polski rozpoczął mecz zdecydowanie lepiej od gospodarzy i szybko zapisał na swoim koncie dwa łatwo wygrane sety. Jastrzębianie wrócili do gry w trzeciej partii, gdy mądrze prowadzeni przez Lukasa Kampę prowadzili przez większość seta. Najbardziej zacięta była partia czwarta, którą goście wygrali na przewagi. O awansie do kolejnej fazy rozgrywek zadecyduje mecz rewanżowy, który odbędzie się za tydzień na Opolszczyźnie. Jastrzębski Węgiel - ZAKSA Kędzierzyn Koźle 1:3 (19:25, 19:25, 25:21, 33:35) DOMINIK GAJDA

Ferdinando De Giorgi to były włoski siatkarz, a obecnie trener. Jako zawodnik razem z reprezentacją Italii sięgnął po trzy złote medale mistrzostw świata, zwycięstwo w mistrzostwach Europy i 5 triumfów w Lidze Światowej.

Jako szkoleniowiec wygrał Puchar Challenge, mistrzostwo, Puchary oraz Superpuchary Włoch, a z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle dwukrotnie sięgnął po zwycięstwo w PlusLidze. 20 grudnia 2016 roku został wybrany przez Polski Związek Piłki Siatkowej selekcjonerem męskiej reprezentacji kraju. Na stanowisku nie został zbyt długo. Po nieudanych dla biało-czerwonych mistrzostwach Europy (porażka w barażu o ćwierćfinał ze Słowenią) 20 września 2017 roku Związek zrezygnował ze współpracy z Włochem.

Na początku 2018 roku Ferdinando De Girogi przejął zespół Jastrzębskiego Węgla po Marku Lebedew.

Sara Kalisz: Jak prosta jest droga od bohatera do "zera" w siatkówce?

Ferdinando De Giorgi: - Myślę, że taka, jak w każdym innym sporcie - bardzo krótka. Nie powiedziałbym jednak, że wiedzie do "zera", ale do traktowania danej osoby jako "zwyczajnej" - już bez peleryny bohatera. Kiedy wygrywa się choć jeden turniej, można błyskawicznie sięgnąć gwiazd. Gazety, media, fani i eksperci zaczynają nazywać daną osobę "objawieniem", "talentem". Tę łatkę traci się wraz z pierwszą porażką.

W drużynie sytuacja wygląda inaczej. Zwycięstwo jest motywacją, a przegrana jeszcze większą mobilizacją do dalszej pracy. To niepisana reguła - nie skreślamy siebie nawzajem po pierwszej wpadce.

Tym bardziej boli, kiedy ktoś inny skreśla. Po sukcesie w Lube trafił pan do słabszego klubu, w Rosji drugi sezon był niepowodzeniem, a wynik mistrzostw Europy stał się powodem do zwolnienia z posady selekcjonera reprezentacji Polski. W porażkach jest się samemu, a sukces ma wielu ojców. Jak znalazł pan balans pomiędzy wahaniami kariery?

- Na świecie są maksymalnie trzej szkoleniowcy, którzy nie mieli wzlotów i upadków. Bycie zawodnikiem jest łatwiejsze, ponieważ w dwunastoosobowej drużynie odpowiedzialność się dzieli. Pierwszy trener jest natomiast tylko jeden i poznaje różne odcienie samotności. Przyzwyczaiłem się do niej. Jest to najgorszy element codzienności szkoleniowca. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie pójdę dalej, jeśli nie zacznę odpowiednio reagować. To, co nazywam największym plusem mojej pracy, czyli nieustanne uczenie się i wynajdowanie nowych dróg do bycia lepszym, może być ratunkiem z trudnych sytuacji.

Pierwszym krokiem do poradzenia sobie z porażką jest jej akceptacja. Drugim jest pozwolenie sobie na smutek, depresję. Nie można ich negować, bo to przyniesie gorsze konsekwencje w przyszłości. Warto je przeżyć - przez jeden, dwa dni, tydzień, czasem godzinę, kiedy gra się co trzy dni - lecz później trzeba się zawziąć i iść dalej, myśląc o tym, co należy zmienić. Nigdy nie pozwalam sobie na bycie fermo [nieruchomym - przyp. red.], bo to tylko pogłębi zły stan, który sam w sobie jest wystarczająco ciężki.

Nauczyłem się tego jeszcze w karierze zawodniczej. Przegrywałem wygrane turnieje, ale i wygrywałem te prawie przegrane. To pokazało mi, że nie ma na tyle trudnego położenia, z którego nie można wyjść silniejszym. Dzięki temu wiem, że to stagnacja "zabija", więc nie pozwalam sobie na nią również w karierze trenerskiej. Nie zezwala mi na nią również moja rodzina...

A słyszałam, że jest spora.

- Tak, była nas dziewiątka - same chłopaki i dwie siostry. Moja mama była typową, włoską panią domu, a tata pracował jako cantoniere - naprawiał i dbał o drogi. W domu się nie przelewało, ale jednego nigdy nie brakowało - miłości. Dla rodziny byłem najlepszy na świecie, a gdy zdarzały się porażki, to były one winą wszystkich pozostałych osób, a nie moją, haha!

Nie zawsze było nam łatwo. Przy tak dużej liczbie dzieci i jednej osobie pracującej pieniędzy nigdy nie było za dużo. Rodzice robili jednak wszystko, by niczego nam nie brakowało. Całkowicie się dla nas poświęcili. Działali tak skutecznie, że jako dziecko nie odczuwałem żadnych trudności czy braków. Taki model rodziny dał mi wiele. Byliśmy ze sobą bardzo blisko, mieliśmy w sobie wielkie oparcie, a nawet wymienialiśmy się ubraniami! Nigdy nie zapomnę chaosu, jaki panował każdego ranka, kiedy wszyscy szliśmy do szkoły!

Ferdinando de Giorgi Ferdinando de Giorgi DOMINIK GAJDA

Słyszałam, że był pan na bakier z nauką.

- Squinzano, z którego pochodzę, miało drużynę siatkarską w Serie B. Jako że lubiłem sport i naprawdę nie przepadałem za nauką, rodzice uznali, że nie będą mnie zmieniać. Powiedzieli mi, że w siatkówce piłkę odbija się palcami, i że jest to sport dla mnie. Uwierzyłem.

I przy wzroście 178 cm został pan środkowym bloku.

- Tak! Od razu polubiłem ten sport. Mój brat Michele również zajął się nim zawodowo, nawet graliśmy razem przez dwa lata, ale niestety nigdy nie "przebił się" do czołówki.

Ciekawe jest to, że obecnie to włoscy szkoleniowcy przyjeżdżają do Polski, by uczyć siatkówki, podczas gdy jednym z pana pierwszych trenerów był Polak, Zbigniew Zarzycki.

- Mówiliśmy na niego "Zuzu"! Był niezwykle istotnym szkoleniowcem, prowadzącym mnie na wczesnym etapie kariery w Falchi Ugento. Pracowałem z nim 3 lata. Miał bardzo duży wpływ na to, jakim stałem się trenerem. Nauczył mnie szacunku do graczy, rozmawiania z nimi w każdej sytuacji i stałej obserwacji tego, co dzieje się na boisku. Zawsze był z nami szczery, bo wiedział, że nieporozumienia na linii trener - zawodnik nigdy nie kończą się w szatni. Gracz roztrząsa je, a to w konsekwencji przekłada się na jego formę w czasie meczów.

Co ciekawe, pierwszym polskim zespołem, z którym się mierzyłem w Ugento był Płomień Milowice z Waldemarem Wspaniałym. Drużyna ta przyjechała do nas na tydzień na gry kontrolne. Pamiętam, że rywalizowaliśmy wtedy nie tylko na siatkarskim boisku, ale również w plażową piłkę nożną!

Swój trzeci złoty medal mistrzostw świata wygrał pan mając 37 lat. Słyszałam, że powołanie na tę imprezę było tak nieoczekiwane, że Paulo Roberto de Freitas, ówczesny trener włoskiej kadry, szukał pana kilka dni, ponieważ zdążył pan wyjechać na wakacje z rodziną.

- Kiedy miałem 33 lata sądziłem, że karierę w kadrze zakończę dopiero za jakiś czas. Wtedy jednak dostałem podsumowującą nagrodę za jej przebieg i dotychczasowe sukcesy. Uznałem, że reprezentacja jest zamkniętym rozdziałem, i że nigdy więcej nikt mnie do niej nie powoła.

Mimo to moim wielkim marzeniem było zakończenie przygody z zawodową siatkówką poprzez ostatni mecz w drużynie narodowej. Wiedziałem, że muszę grać dobrze i mieć spore szczęście, by spotkać trenera, który będzie chciał skorzystać z mojego doświadczenia.

W tamte pamiętne wakacje odpoczywałem w Sardynii razem z rodziną. Bebeto nie mógł się ze mną skontaktować przez kilka dni, ale w końcu udało nam się porozmawiać. Tuż przed mistrzostwami świata zapytał, czy nie chciałbym dołączyć do kadry, ponieważ młody Marco Meoni potrzebował wsparcia na pozycji rozgrywającego. Jako że kochałem reprezentację i nawet nie mając nogi czy ręki stawiłbym się na zgrupowaniu, moja odpowiedź była szybka i jednoznaczna. Zagrałem w półfinale i niezwykle cieszyłem się z tego, że mogłem dorzucić swoje trzy grosze do sukcesu włoskiej kadry.

By dołączyć do reprezentacji, musiałem zostawić moją żonę z małym dzieckiem. Do dziś jestem jej niezwykle wdzięczny za to, jaki wkład miała w moją przygodę z siatkówką. Bez jej wsparcia, pomocy i gotowości do poświęceń nie byłbym w miejscu, w którym jestem obecnie. Zawsze szanowała moje decyzje. Z biegiem lat uświadomiłem sobie, jak bardzo taka osoba jest potrzebna w siatkarskim świecie, gdzie wielu zagubiło się przez sławę i pieniądze. Ona była moją osią stałości i głosem rozsądku. Niesamowita kobieta.

Moja marzenie o zakończeniu kariery w kadrze stało się jednak możliwe dzięki Andrei Anastasiemu.

Właśnie, przyjaciel z boiska stał się pana trenerem. Było to niezręczne?

- Nie. Karierę zakończyłem w 2002 roku mistrzostwami świata, na których zajęliśmy 5. miejsce. Kiedy zadzwonił do mnie Andrea, uświadomiłem sobie, że dam radę zrealizować swoje marzenie i pożegnać się z siatkówką meczem w kadrze. Szkoleniowiec szukał wsparcia dla Valerio Vermiglio. Choć miałem wtedy 41 lat, byłem w niezłej formie - jako trener-zawodnik w Piemonte Volley Cuneo wygrałem  Puchar Włoch.

Andrea był bardzo szczodry. Podszedł do mnie, powiedział, że wie, że chciałbym skończyć z zawodową siatkówką reprezentując swój kraj i dał mi wystąpić w ostatnim meczu z Argentyną. Grałem 3 godziny - pięć setów - to było najbardziej wyczerpujące spotkanie w mojej karierze.

Jeśli chodzi o Andreę, to słyszałam, że nie był zachwycony wcześniejszą sytuacją z powołaniem pana przez Bebeto. To były czasy gry w Montchiari, kiedy był pana trenerem klubowym. Co się stało?

- Był wtedy młodym trenerem. Teraz jest ciut, ciut [to trener De Giorgi mówi po polsku - przyp.red.] nerwowy, ale tylko w ocenie tych, którzy nie znali go wcześniej. Zaraz po zakończeniu kariery zawodniczej przeżywał emocje meczowe, jak siatkarz, co było całkowicie naturalne. Był ich prawdziwym wulkanem!

Krzyczał na pana?

- Haha, żeby raz! Ale to było normalne. Uwielbialiśmy się nawet przy zmianie naszej relacji i tak jest do dziś.

Wracając do czasów Monitchiari, niepokoił go mój powrót do kadry w wieku 37 lat. Miałem problemy z kolanem i po sezonie klubowym potrzebowałem odpoczynku. Jakże jednak mogłem nie skorzystać z oferty złożonej przez Bebeto?

Jak wiele z Julio Velasco widzi pan w sobie jako trenerze?

- Wiele. Julio Velasco to człowiek, który potrafił zbudować w nas pewność siebie i wartość jako siatkarzy. Zamiast jednego modelu prowadzenia zespołu, którego mógł trzymać się kurczowo, mówił o konkretnej drodze działania, ale z otwartością na każdą konieczność wprowadzenia zmian.

Dzięki niemu nie pozwalam sobie na dekoncentrację w czasie treningów. Jestem wymagający wobec graczy między innymi dlatego, że Julio taki był. Wiem, że jest to najlepsza droga do sukcesu. Nauczyłem się podstawy - nie ma drogi na skróty - i dlatego zawsze chcę maksimum atencji od moich podopiecznych. Oczekuję 2-4 godzinnej mobilizacji zawodników podczas treningów i kiedy widzę, że któryś odpuszcza, zaraz przy nim jestem, by zmusić go do lepszej pracy.

Trener Velasco nie znosił jednej rzeczy - alibi. Szukanie wymówek jest dla mnie nieporozumieniem. Wpoił mi, że tylko ja jestem panem swojej sytuacji.

Czyli to prawda - jest pan surowy.

- To stereotyp. Uwielbiam żartować, przekomarzać się z zawodnikami. Nie zmienia to faktu, że gdy sam byłem siatkarzem, trening był dla mnie świętością, nie akceptowałem nie bycia w pełni skupionym. Kiedy kończyłem ćwiczenia... Wtedy działa się już zupełnie inna historia!

Dowodem na to jest fakt, że sześć czy siedem razy w życiu prowadziłem oficjalne "gale" ligowe jako wodzirej. Dlaczego? Bo robiłem to na wesoło!

Swoje za uszami miałem również w drużynie narodowej w czasach zawodniczych. W kadrze zawsze działaliśmy w grupie, a prowodyrem był Andrea Lucchetta - siatkarz, którego historia włoskiej siatkówki zapamięta jako "Crazy Lucky" ze względu na nietypową fryzurę i taki też charakter. Któregoś razu w hotelu przed meczem Włochy - Bułgaria nasz manager udał się na spotkanie z przedstawicielem drużyny przeciwnej. Zostaliśmy sami, więc uznaliśmy, że musimy  zapełnić sobie czas.

Hotel był skromny, ale miał wielki korytarz. W nim ustawiono sporych rozmiarów drzewa w ogromnych donicach. Zabraliśmy klucze do pokoju managera, poprzestawialiśmy jego rzeczy i wnieśliśmy tam siedem czy osiem wspomnianych roślin. Poszliśmy spać. Około trzeciej nad ranem obudził nas wrzask naszego opiekuna. Udawaliśmy, że śpimy dalej, a rano zeszliśmy na śniadanie, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

Kiedyś rozgrywki międzynarodowe, które dziś nazywamy Ligą Światową, wyglądały inaczej. Wyjeżdżając do Azji spędzaliśmy poza ojczyzną nawet 28 dni z rzędu. To było sporo czasu, który w wolnych chwilach należało zagospodarować. Któregoś razu moja żona zapytała, co chciałbym dostać na urodziny. Powiedziałem, że sprzęt do karaoke. Była zdziwiona, ale mi go kupiła. Okazał się on jedną z najlepszych rozrywek, jakie miała włoska reprezentacja. Spędzaliśmy razem czas, integrowaliśmy się z innymi drużynami i wyjazdy nie dłużyły się nam aż tak bardzo.

Pana historia przeplatała się z polską siatkówką od początku - to chyba przeznaczenie. Już w Umbria Volley San Giustino trafił pan na pierwszego biało-czerwonego. Pamięta pan, kto to był?

- Sebastian Świderski.

Ten sam, po którym później przejął pan ZAKSĘ i który jest prezesem tego klubu.

- Historia jest niesamowita! Później spotkaliśmy się również w Maceracie, więc Sebastian zna mnie dobrze. Nie zapomniałem o nim, kiedy tam pracowałem, a on o mnie w ZAKSIE. Pamiętam także mecze ze Skrą w Lidze Mistrzów w sezonie 2006/2007 [pierwszy Lube przegrało z BOT Skrą 1:3, a drugi wygrało 3:0 - przyp.red.] i nigdy nie zapomnę, jak świetnie prezentował się w nich Mariusz Wlazły.

Z Lube sięgnął pan po złoto mistrzostw Włoch w 2006 roku, a kolejne lata były chudsze. Po rozstaniu z klubem trafił pan właśnie do zespołu z San Giustino, który nie miał aż tak wysokich aspiracji. Wkrótce skorzystał pan z propozycji Fakieł Nowy Urengoj. Różnica była wielka?

- Tak, ale to mnie nie powstrzymało. Miałem olbrzymie pragnienie wyjazdu i skorzystania choć raz w życiu z takiej okazji. Spakowałem się i opuściłem Włochy. Pojechałem w pojedynkę, ponieważ moja żona została z córką i synem, którzy zaczynali szkołę w Italii. To były bardzo trudne miesiące. Sam dojazd do Nowego Urengoju był niepokojący - przez 3-4 godziny jechaliśmy przez dzikie lasy  i krajobraz się nie zmieniał.

W stosunku do Moskwy, z której wyjeżdżałem, różnica czasowa wynosiła dwie godziny. Nie mogłem przyzwyczaić się do temperatury, ale za to przekonałem się, że Rosjanie lubią Włochów. W ich domach jest bardzo, bardzo ciepło - pewnie dlatego, że jako jedyni nie mają problemów z gazem!

Czy Antonio Conte zadzwonił do pana ponownie po pierwszej propozycji dołączenia do jego sztabu szkoleniowego?

- Antonio pochodzi z Lecce - miasta, które leży bardzo blisko mojego Squinzano. Kiedyś zadzwonił do mnie i powiedział, że jeśli będę chciał zmienić dyscyplinę, to zaprasza mnie do swojego sztabu.

Nie kusiło pracowanie w Chelsea Londyn?

- Nadal dużo o tym myślę. To doskonała szansa życiowa, której trudno odmówić. Jest to jeden z najlepszych trenerów na świecie i bardzo cieszyłem się z tego, że zadzwonił właśnie do mnie. Czasami intensywnie myślę o jego propozycji, jednak nadal chciałbym pracować w siatkówce.

Kolejną możliwością na życie po siatkówce jest komentowanie sportu. W pewnym momencie był pan stałym współpracownikiem RAI TV.

- Tak, bardzo długo komentowałem tam występy drużyny narodowej. To świetna praca, ponieważ mogłem przyglądać się najważniejszym sportowym turniejom i widzieć wiele rzeczy, których normalnie się nie dostrzega. Podczas igrzysk czułem jest jak dziecko w Disneylandzie! W Pekinie poszedłem zobaczyć finał 200 m z Usainem Boltem. To było niezwykle!

Podwójny sukces z ZAKSĄ był dla pana "znakiem jakości" kariery trenerskiej, która nie zawsze układała się zgodnie z planem?

- Nie potrzebowałem takiego znaku, bo uważam, że jestem dobrym trenerem - nie doskonałym, ale dobrym. W Polsce najważniejszym sukcesem nie był pierwszy złoty medal mistrzostw, ale drugi. Po sukcesie w 2006 roku w Maceracie zachowaliśmy praktycznie całą drużynę na kolejne rozgrywki. Te finalnie nie ułożyły się po naszej myśli. To zostało we mnie jak rana, która nie chciała się zagoić. W ZAKSIE ją wyleczyłem.

Nadal nie wie pan, czyją winą był rezultat na mistrzostwach Europy? [nawiązanie do wywiadu przeprowadzonego po porażce w barażu ze Słowenią - przyp. red.]

- To był bardzo trudny moment dla każdego - dla mnie, zawodników, dziennikarzy i fanów siatkówki w Polsce. Wtedy zadałaś mi pytanie o odpowiedzialność za wynik mistrzostw Europy i mogę z czystym sercem powiedzieć, że to trener ją ponosi. Nie zgodzę się jednak z tym, że wszystko jest zależne wyłącznie od szkoleniowca.

Nie zmienia to faktu, że bardzo cieszę się, że byłem selekcjonerem polskiej reprezentacji. To było moje marzenie, które niestety trwało zbyt krótko, a presja i oczekiwania z niego wynikające były olbrzymie. Jeśli spytałabyś się mnie o to, czy mogłem zrobić coś lepiej, to na pewno odpowiedziałbym, że tak.

Czy to prawda, że mimo tego, że PZPS miał dać panu czas na przygotowanie drużyny do Tokio i wprowadzenie młodych do gry w kadrze, jednocześnie nałożył wymóg medalu na mistrzostwach Europy?

- Nie pamiętam czy padły dokładnie takie słowa. Oczekiwanie na sukces na imprezie rozgrywanej we własnym kraju było jednak w stu procentach naturalne. Chciano, byśmy grali o medal, a to oznacza, że drużyna miała dojść do najlepszej czwórki - wszyscy tego pragnęli, nie tylko federacja!

To, co zawiodło nie ma znaczenia, bo to doświadczenie jest już za mną. Liczy się fakt, że PZPS wybrał nowego selekcjonera. Dla mnie, jako dla szkoleniowca polskiego klubu, istotne jest, by kadra pod wodzą Vitala Heynena odniosła sukces, ponieważ byłoby to dobre dla całej krajowej siatkówki.

Spodziewał się pan burzy, która rozpętała się po Euro?

- Tak. To jest immanentna część polskiej siatkarskiej kultury - ludzie tak mocno kochają tę dyscyplinę, że każda porażka bardzo ich boli. Pojawia się wiele spekulacji, czasami dziennikarze z małej rzeczy robią wielką aferę, ale to wszystko ma swój urok.

Po zwolnieniu nie chciał pan rozmawiać z dziennikarzami.

- Bo to był moment, w którym milczenie było najlepszym rozwiązaniem. Pojawiłyby się emocje, wymówki, oskarżenia, a to nie byłoby stosowne. Poniosłem odpowiedzialność i jeżeli miałbym coś komuś do powiedzenia, to zrobiłbym to prosto w twarz.

Ferdinando De Giorgi Ferdinando De Giorgi DOMINIK GAJDA

Co robił pan po zakończeniu współpracy z polską kadrą?

- Żałowałem, że opuściłem ZAKSĘ, ale musiałem to zrobić, by zostać selekcjonerem. Mimo wszystko nie rozpatruję tego w kategoriach błędu.

Większość czasu spędzałem w Squinzano. Byłem tam trzy miesiące, a pierwszy z nich był rewelacyjny. Potrzebowałem przerwy, czasu z rodziną i przyjaciółmi. Później zacząłem się nudzić. Chodziłem na różne mecze, ale czułem się po nich dziwnie, bo nie moją rolą było rozpisanie zawodników, rozmowa z nimi, wymyślanie planu taktycznego - byłem tylko biernym obserwatorem. Czułem, jakbym został z niczym.

Czas, w którym stracił pan pracę był trudny, bo we wrześniu drużyny zazwyczaj mają swoich trenerów i są w trakcie przygotowań do sezonu.

- Dokładnie tak. W grudniu rynek się zmienił. Zaczęły napływać do mnie propozycje współpracy nie tylko z Italii.

Kiedy skontaktował się z panem prezes Jastrzębskiego Węgla, Adam Gorol?

- Nie rozmawiano ze mną w grudniu, a chyba tydzień przed zmianą, która przydarzyła się w klubie.

Obawiał się pan czegoś w tym wyzwaniu? Jak ułożyła się pana współpraca z Maciejem Muzajem, który w wywiadzie przyznał, że po kadrze do klubu wrócił "lekko podłamany"?

- Nie obawiałem się, ponieważ byłem z nim szczery. Wybór Łukasza Kaczmarka był decyzją na tamten moment i wcale nie oznaczał, że Maciej jest gorszym siatkarzem. Jest to bardzo duży talent, który miewa problemy z ciągłością gry. Na mistrzostwach Europy nie mogliśmy sobie pozwolić na wloty i upadki, bo liczyła się tylko stabilność.

Wierzę w Maćka i wiem, że jest jednym z najbardziej obiecujących siatkarzy w Polsce. Czasami jednak za bardzo skupia się na błędach, bo chce być idealny. Wymaga od siebie dużo, ale potrzebuje również nieco odpuścić.

Mówi się, że mężczyzna, by być spełniony, powinien spłodzić syna, zbudować dom i posadzić drzewo. Pan ma syna, dom również, ale zamiast drzewa ma pan halę własnego imienia w Squinzano. Pora umierać?

- Haha, dokładnie! Budynki zazwyczaj nazywa się po zasłużonych, jak i martwych osobach, więc bardzo dziwnie czuję się za każdym razem, gdy przechodzę obok hali. Nie zmienia to faktu, że niezwykle cieszy mnie ten zaszczyt. Warto było zająć się siatkówką i mam nadzieję, że dam jej z siebie jeszcze więcej

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.