Siatkówka. Oskar Kaczmarczyk: Nowy selekcjoner reprezentacji Polski będzie stał w tym samym punkcie, w którym sztab Ferdinando De Giorgiego był rok temu

- Polska reprezentacja to bardzo "gorące krzesło". Podpisując kontrakt z taką kadrą należy liczyć się z wszystkimi możliwymi konsekwencjami - tymi pięknymi, ale również bardzo negatywnymi - o specyfice pracy w kadrze i odpowiedzialności trenerskiej w Polsce mówi były asystent Ferdinando De Giorgiego, Oskar Kaczmarczyk. Od czasu rozwiązania sztabu szkoleniowego kadry siatkarzy, w którego skład wchodzili Ferdinando De Giorgi, Oskar Kaczmarczyk oraz Piotr Gruszka, minęło kilka miesięcy. Wciąż nie znamy nazwiska nowego selekcjonera Polaków, choć miało ono zostać ujawnione na przełomie grudnia i stycznia. W gronie kandydatów do objęcia posady znaleźli się Jakub Bednaruk, Piotr Gruszka, Michał Gogol, Andrzej Kowal, Robert Prygiel, Mariusz Sordyl, a także dwóch szkoleniowców zagranicznych - Vital Heynen oraz Marcelo Mendez. Oskar Kaczmarczyk przejął w trakcje sezonu 2017/2018 zespół z czołówki ligi greckiej, Foinikas Syros.
Polska - Słowenia, Euro 2017. Michał Kubiak i Bartosz Kurek Polska - Słowenia, Euro 2017. Michał Kubiak i Bartosz Kurek Fot. Marek Podmokły / Agencja Wyborcza.pl

"Nie było w tym jednak ani grama strachu"

Sara Kalisz: Ostatni raz rozmawialiśmy w Krakowie, na konferencji prasowej po przegranym barażu do ćwierćfinału mistrzostw Europy ze Słowenią. Apelował pan wtedy o czas dla sztabu. Jak wysokie czuł pan prawdopodobieństwo, że państwa przygoda z kadrą się skończyła?

Oskar Kaczmarczyk: - Bezpośrednio po meczu i na konferencji prasowej ani ja, ani myślę, że nikt z nas nie zastanawiał się poważnie nad tym, co będzie się działo w przyszłości. W mojej głowie pojawiały się wyłącznie myśli poświęcone temu, dlaczego uzyskaliśmy taki wynik i co mogliśmy zrobić lepiej.

Nie było w tym jednak ani grama strachu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że pojawiły się różne warianty odnośnie do naszej przyszłości.

Jak bardzo żałuje pan tego, co się później stało? A może pewnego rodzaju dojrzałość, która została u pana wypracowana przez tę sytuację, jak i konsekwencja w postaci zatrudnienia na stanowisku samodzielnego trenera w lidze greckiej z perspektywy zmieniły pana nastawienie?

- Nigdy nie żałuję rzeczy, które wydarzyły się w mojej karierze zawodowej. Widocznie tak miało być. Obecnie jestem w innym miejscu i staram się nie wracać do tego, co było - raczej myślę o tym, co będzie dalej. Skupiam się na tym, co mogę zrobić dla aktualnego zespołu.

Nie zmienia to faktu, że szkoda mi tego, że nie dostaliśmy kolejnej szansy, ponieważ zakładaliśmy zarówno dużo dłuższy okres wspólnej pracy, jak i budowania drużyny. Nie miał być to tylko jeden turniej docelowy, ale cała droga do Tokio. Nie dostaliśmy tego, z czym musieliśmy się liczyć, ponieważ polska reprezentacja to bardzo "gorące krzesło". Podpisując kontrakt z taką kadrą należy liczyć się z wszystkimi możliwymi konsekwencjami - tymi pięknymi, ale również bardzo negatywnymi.

Wyszło, jak wyszło, ale nad tym już nie płaczę. Nasz zawód jest wspaniały, ale także nikczemny - łatwo się wypiąć po medal, ale trzeba również umieć radzić sobie z druzgocącymi porażkami. Na pewno nie będzie to ostatni raz, kiedy coś nie wypali w tej profesji. Bycie trenerem to sztuka doświadczeń.

"Za dużo o siatkówce mówimy, a mniej trenujemy"

Po porażce szukano usprawiedliwienia w słabości PlusLigi.

- Wypowiedzi po porażce zawsze powinny być dzielone na pół, ponieważ w ich artykulacje wchodzą negatywne emocje, które wynikają z przegranej. W czasie mistrzostw Europy każdy z nas chciał zrobić coś dobrego dla drużyny, oddał kawał serca, by jej pomóc, ale owoc wspólnych starań się nie pojawił. To zawsze wywołuje frustrację, szczególnie, że ze Słowenią przegraliśmy w słabym stylu.

Żyjąc z grupą reprezentacyjną nie jeden sezon przekonałem się, że dla zawodników kadra znaczy bardzo wiele. To, co stało się na mistrzostwach Europy ogromnie zabolało chłopaków. Przy pracy należy jednak kontrolować emocje i czasami ugryźć się w język, wiedząc, że chwila po porażce to nie najlepszy moment na to, by mówić o wszystkim, co się w tym momencie czuje.

Nie wiem, czy ocenianie poziomu PlusLigi w 2017 roku było celne w kontekście porażki na mistrzostwach Europy. Wydaje mi się, że wyjazdy niektórych graczy poza Polskę miały miejsce zbyt późno. W każdej dziedzinie życia zmiany są bardzo dobrym motorem napędowym, który daje odpowiedni wiatr w żagle. W mojej ocenie chyba trochę przespaliśmy najlepszy czas na to, by zdobywać zagraniczne doświadczenie. Wszyscy cieszyliśmy się, że jesteśmy razem i tworzymy silną ligę. Nie zauważyliśmy, że poza Rosją reprezentanci innych najmocniejszych drużyn wyjeżdżają z kraju, szukając nowych doświadczeń poza granicami. Dzięki temu łapią dystans i ich kadry pracują zupełnie inaczej.

Ostatnio Dawid Woch, który opuścił MKS Będzin, by grać we Francji, powiedział, że świetnie odnajduje się w tamtejszej lidze. Dobrym przykładem jest także Mateusz Mika, który najpierw wyjechał, by później wrócić do PlusLigi jako lepszy siatkarz.

Przez długi czas pielęgnowaliśmy bycie w jednej lidze, ale formuła tego rozwiązania się wyczerpała. Idąc do nowego środowiska zaczyna się od "czystej kartki", co powoduje, że należy starać się dwa razy bardziej i budować wszystko od nowa, a to motywuje do zmian na lepsze.

Słowa o słabości PlusLigi wypowiedział Michał Kubiak. Jako zawodnik grający od kilku lat za granicą powinien mieć dystans, o którym pan wspomniał.

- To jest jednostka. Żyjemy w demokratycznym kraju i w nim każdy ma prawo do własnej opinii. Jeśli jemu coś nie pasuje i uważa, że poziom PlusLigi jest niski, to nie muszę się z nim zgadzać. Czy powinien mówić to przed kamerami? Myślę, że nie. Nie zmienia to faktu, że Michał od zawsze słynął z wyrażania tego, co myśli. Zresztą, sama pani wie, jak ta wypowiedź została odebrana.

To oczywiste, że wszyscy, którzy żyją z PlusLigi będą jej bronić.

- Zawsze trzeba patrzeć na dwa końce kija. Z jednej strony jest bardzo dobrze, a z drugiej musimy zobaczyć, gdzie popełniamy błędy, bo coś nam ucieka. Jest wiele rzeczy, które powinniśmy poprawić. Michała bronić ani ganić nie będę - to nie moja rola. Jako kapitan kadry ma prawo głosu. Z drugiej strony w mojej ocenie ostatnio za dużo o siatkówce mówimy, a mniej trenujemy. Uciekliśmy od źródła, czyli samego sportu.

Oskar Kaczmarczyk i Ferdinando De Giorgi Oskar Kaczmarczyk i Ferdinando De Giorgi KUBA ATYS

"Jesteśmy w tym samym momencie, w którym byliśmy rok temu"

Czym stała się dla pana możliwość pracy w Grecji? Była szansą na oderwanie się od porażki, z którą sztab szkoleniowy był kojarzony? A może po prostu koniecznym wyjściem z polskiego "sosu"?

- Na pewno nie czułem się nie w sosie - było mi dobrze w reprezentacji Polski. Nie ukrywam, że już rok wcześniej rozstałem się z kadrą i jedynie pojawianie się w niej Ferdinando De Giorgiego spowodowało, że do niej wróciłem. Wcześniej doszedłem do wniosku, że wiele od reprezentacji już nie dostanę, ponieważ widziałem ją od środka, poznałem specyfikę pracy statystyka i poczułem, że pewna formuła się wyczerpała. Propozycja od Fefe była roszadą, ponieważ miałem pracować w kadrze jako drugi trener, więc uznałem, że chcę spróbować.

Moje przejście do greckiego zespołu na pewno nie było ucieczką. Musiałem zaakceptować porażkę i to, że sukces w dużej mierze opiera się na przegranych. Nie zmienia to faktu, że po mistrzostwach Europy byłem w trudnym momencie. Strata pracy we wrześniu jest średnią sprawą.

Żal pozostał?

- Doskonale pani wie, że żal jest. Musiał być. Kontrakt podpisywaliśmy na cztery lata, a nie cztery miesiące.

Na wyniki w sporcie wypływa mnóstwo czynników, ale to teraz nie ma znaczenia. Problem polega na tym, że dziś jesteśmy w tym samym momencie, w którym byliśmy rok temu. Jeszcze nie tak dawno, po igrzyskach olimpijskich, rozmawialiśmy, że drużynę należy przemeblować, dać nowy impuls i wprowadzić "świeżą krew". Tego nie da się zrobić w ciągu jednego sezonu.

Nowy selekcjoner reprezentacji Polski będzie stał dokładnie w tym samym punkcie, w którym sztab Ferdinando De Giorgiego był rok temu. Co więcej, wcale nie będzie miał łatwiej! Dziś wszyscy mówią, że kadra potrzebuje zmian i zastanawiają się nad tym, która część grupy zawodników zawiodła. Jest styczeń, my nadal czekamy na nazwisko nowego trenera kadry, nie pamiętając, że za chwilę przyjdzie nam bronić tytułu mistrza świata! To są dopiero wysokie oczekiwania!

Zarówno media, jak i zawodnicy, działacze i trenerzy muszą zrozumieć, że polskiej siatkówce potrzebna jest zmiana globalna. To nie jest tak, że kadra będzie wygrywać 15 lat bez przerwy - zdarzył się tylko jeden taki przypadek, którym jest Brazylia. To ten model działania powinniśmy naśladować, bo widać, że jest skuteczny.

Nie będę się usprawiedliwiał, ale podkreślę tylko, że jako sztab Fefe zakładaliśmy dwuletni okres zmian. Byliśmy w stu procentach zadowoleni z naszych zawodników - o co prosiliśmy na treningach, to robili. Widzieliśmy, że do roszady pokoleniowej nie dochodzi za pstryknięciem palców. Zostaliśmy jednak zwolnieni i to był koniec. Ja pracuję w Grecji, Piotr Gruszka w GKS-ie - stoi również przed szansą na samodzielne objęcie kadry, a Fefe oczekuje na nową pracę.

Nie tylko jesteśmy w tym samym punkcie, co rok temu, ale również od września 2017 nic się nie zmieniło. Poza dyskursem dotyczącym Polaków za sterami kadry.

- Nie można jednak krytykować tylko osób decyzyjnych. Dokładnie to właśnie robią dziennikarze. Zapomnieli, że rok temu pisali, że kadra potrzebuje czterech lat na przebudowę i przygotowanie do kolejnych igrzysk olimpijskich. Po mistrzostwach Europy uderzali jednak w ton, że konieczne są zmiany w sztabie, bo reprezentacji się nie widzie - czyli to, co ludzie chcieli usłyszeć.

To, że nie potrafimy być cierpliwi nie jest tylko winą działaczy, ale całego środowiska. Za wszelką cenę chcemy mieć wszystko na raz, a tego sport nienawidzi.

"Nasz zawód nie daje jednak komfortu nawet w kontekście spraw ekonomicznych"

Nie chciał pan tym wszystkim rzucić, kiedy po porażce na ME rozpętało się "piekiełko medialne"?

- Chciałem, ale nie z powodu "piekiełka".

A z jakiej przyczyny?

- Krytyka w naszym zawodzie jest częścią pracy i nie można na nią narzekać, jeśli jest konstruktywna. Jeżeli ktoś zarzuciłby mi coś, co miałoby swoje podstawy, to bardzo bym się tym przejął i przeanalizował. To, co mówiono we wrześniu w większości było zbudowane na emocjach - na żalu spowodowanym utratą tego, co wszyscy chcieliby osiągnąć, w tym ja.

Zastanawiałem się nad sensem tej pracy, bo jest ona bardzo niewdzięczna. Przez 10 lat można budować swoją "markę" i jeden słabszy turniej powoduje, że zostaje się na lodzie. Na nim nie znajduje się jednak tylko trener, ale również jego rodzina. Miałem przez to wszystko sporo przemyśleń i po raz pierwszy z powodu siatkówki słabo spałem. Nie ze strachu - zastanawiałem się, co zrobić dalej.

Co pana zawróciło w stronę siatkówki?

- Zawróciło mnie to, że kocham ten sport. Nasz zawód nie daje jednak komfortu nawet w kontekście spraw ekonomicznych. Jeśli zostajemy zwolnieni, to z bardzo krótkimi odprawami, które kończą się po kilku tygodniach. Nie mówi się o tym, że można przenieść rodzinę na drugi koniec globu, a następnie po miesiącu czy dwóch wracać z nią ponownie do miejsca, z którego się wyszło. Nie jesteśmy piłką nożną, w której trener dostaje milion odprawy i może spokojnie czekać na kolejne szanse. W siatkówce trzeba reagować. Jeśli traci się pracę we wrześniu, czyli na starcie sezonu ligowego, to należy liczyć się z tym, że kolejny rok spędzi się bez niej.

Jednym z największych zarzutów w stosunku do wyboru polskiego trenera na selekcjonera kadry było to, że brak mu będzie doświadczenia w samodzielnym prowadzeniu przedstawiciela którejś z europejskich lig. Wie pan, kto jest jedynym takim szkoleniowcem w tym momencie?

- Tak, wiem. Nie ma to jednak w tej chwili znaczenia. Problem polega na tym, że polska siatkówka wspólnie nie widzi celów, a szuka problemów. Dziś mówi się, że polskim trenerom brak zagranicznego doświadczenia, a rok temu zarzucano Fefe, że nie ma zaplecza w prowadzeniu reprezentacji, bo był jedynie trenerem klubowym. To też okazało się koronnym argumentem do zwalniania go po mistrzostwach Europy. Teraz znaleźliśmy furtkę do krytyki krajowych fachowców. Sami szukamy sobie problemów.

Jakie jest tego rozwiązanie?

- Zdanie sobie sprawy z naszych braków i działanie, by je wyeliminować. Wystarczy powiedzieć, że  powinniśmy zainwestować w Polaków, by sprawić, że staną się doświadczonymi fachowcami. Dajmy im też czas - przykładowo cztery lata.

Kiedy byłem na poza siatkarskim rynkiem pracy, wiele mówiło się o tym, że pracodawcy chcą 20-letniego pracownika na trzecim roku studiów, który ma 10 lat doświadczenia w fachu i włada trzema językami. Tak mniej więcej w tej chwili wyglądają oczekiwania względem polskich kandydatów. Z jednej strony nikt nie chce dać im szansy i ich szkolić, a z drugiej każdy ma wymagania względem nich. Spójrzmy jak działają Finowie. Tuomas Sammelvuo jest selekcjonerem już od czterech lat, a ma jeszcze trzy kolejne sezony kontraktu. Dali mu czas i nikt nie wywołuje na nim niepotrzebnej presji.

Z całym szacunkiem, ale kadra Finlandii nie miała takich sukcesów. My sami siebie rozpieściliśmy tym, że zdobywaliśmy medal co trzy lata.

- My potrafiliśmy zrobić problem w tym, że brąz Pucharu Świata został oceniony negatywnie! To jasne, że było nam źle po tej imprezie, ponieważ nie uzyskaliśmy kwalifikacji olimpijskiej. Stało się to jednak poprzez przegranie jednego seta! Nikt nie miał prawa być niezadowolony po turnieju w Japonii, ponieważ drużyna, z którą na niego pojechaliśmy, była zupełnie inna od tej, która rok wcześniej zdobyła mistrzostwo świata. To, że pozostaliśmy na tym samym poziomie mimo roszad powinno nas cieszyć. Nie cieszyło, bo znaleźliśmy sobie furtkę do złości, bo nie wywalczyliśmy awansu.

"Przyszedł czas na roszady w kadrze"

Jesteśmy gotowi na polskość w sztabie kadry?

- Nie zastanawiam się nad tym. Wiem jednak, że łatwo przychodzi nam skakanie z kwiatka na kwiatek. Jeszcze rok temu mówiono, że polska kadra potrzebuje zmian, ale krajowi fachowcy nie są na nie gotowi. Dziś potrzeba roszad, ale i potrzeba polskich szkoleniowców, choć w ciągu czterech miesięcy niewiele się wydarzyło w temacie ich doświadczenia..

Naprawdę wierzę w to, że polscy trenerzy w przyszłości dadzą sobie radę w kadrze, ale trochę śmieszy mnie tempo zmiany dyskursu. Ci sami dziennikarze, który w 2016 roku pisali, że potrzeba nowego trenera, ale nie może on być Polakiem, teraz uważają, że selekcjoner musi pochodzić z naszego kraju.

Mamy początek 2018 roku, każdy robi swoją listę noworocznych postanowień. Na którym miejscu na pana dokumencie jest powrót do kadry w roli trenera?

- Nie ma go na razie. Nauczyłem się patrzeć na wyzwania w kontekście tego, co mam teraz. Chcę zdobyć medal ligi greckiej. Wiem, że przyszedł czas na roszady w kadrze, i że po mnie reprezentacja płakać nie będzie. Są równie dobrzy ludzie, by mnie efektywnie zastąpić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.