Polski siatkarz nie używa tępej siły

Naszą siatkówką wstrząsnął kolejny radykalny zwrot - na miarę oddania reprezentacji apodyktycznemu, święcie przekonanemu o własnej nieomylności Wagnerowi. Kadrę przejęli Argentyńczycy. Lozano wykatapultował ją na podium mistrzostw świata, Castellani na podium mistrzostw Europy. Czy w przyszłości będziemy wspominać jeszcze jedną - obok wagnerowej - epokę?

Najpierw, w antycznych latach 70., dopadł polskich siatkarzy Hubert Wagner. To było dla nich jak zakucie w kajdany i zesłanie w kamieniołomy. Do dziś nie zostało ustalone, dlaczego na treningach nikt nie wyzionął ducha, samo wysłuchiwanie kombatanckich opowieści z tamtego nierzeczywistego okresu przyprawia o parzący ból mięśni, stawów, kości.

"Kat" wyciskał krew, pot i łzy (płynęły po zwycięstwach), a na szyjach torturowanych zawisły medale. Kiedy Wagner odszedł, na polską siatkówkę został wydany wyrok. Staczała się do drugiej połowy poprzedniej dekady - wtedy wróciliśmy na igrzyska olimpijskie, a nadzieję na jeszcze lepsze jutro dała generacja, która sięgnęła po złoto mistrzostw świata juniorów.

Młodzi dojrzewali, lecz turniejów dla dorosłych nie wygrywali. Nawet podium majaczyło się gdzieś w oddali. Wtedy naszą siatkówką wstrząsnął kolejny radykalny zwrot - na miarę oddania reprezentacji bezczelnemu, apodyktycznemu, święcie przekonanemu o własnej nieomylności Wagnerowi. Kadrę przejęli Argentyńczycy. Raul Lozano wykatapultował ją na podium mistrzostw świata, Daniel Castellani na podium mistrzostw Europy. Czy w przyszłości będziemy wspominać jeszcze jedną - obok wagnerowej - epokę, epokę pod światłym przewodnictwem selekcjonerów z włoskim paszportem?

Kiedy wygasał czas Wagnera, Serie A zaczynała oddziaływać jak siatkarska mutacja Doliny Krzemowej i ligi NBA - zasysała najlepsze mózgi i najlepszych graczy świata. Drenowała każdy odbijający piłkę rękami zakątek Ziemi, od Polski po Argentynę, aż Półwysep Apeniński rozbulgotał się od nieustającego przepływu idei i zainicjował erę postępu. Modernizacja ostatnie stadium osiągnęła wraz z miniaturyzacją komputerów oraz upowszechnieniem technologii bezkablowej, a jego symbolami stały się: laptop, zrośnięci z nim statystycy, słuchawki w uszach trenera pozostającego z nimi w stałym kontakcie podczas meczu. Styl gry rywala rozbiera się na bajty, analizuje, opracowuje obezwładniający go algorytm.

Włosi chłonęli cudze know-how, aż objęli przywództwo na planecie. Kluby rozpanoszyły się po europejskich pucharach, reprezentacja kraju - sterowana początkowo przez Argentyńczyka Julia Velasco - trzykrotnie z rzędu zdobywała złoto mundialu. Lata 90. należały do niej, zmonopolizowała też Ligę Światową.

Aż nastał XXI wiek - najpierw przyszły pojedyncze wpadki, potem poważniejszy kryzys, wreszcie ostateczny krach systemu. Italia przegrywa notorycznie, wychowani w jej lidze trenerzy rozpierzchli się po całym kontynencie.

I kontynent bierze srogi odwet. Na poprzednich ME sensację wywołali Hiszpanie, których ozłocił Andrea Anastasi, oraz Finowie, których do bezprecedensowego czwartego miejsca przywiódł trener Mauro Berruto. Konkurencja wykryła oczywisty związek przyczynowo-skutkowy i na tegorocznym turnieju już dziewięcioma, czyli ponad połową, finalistami zawiadywali selekcjonerzy z włoskim paszportem. Daniel Castellani, Daniele Bagnoli i Silvano Prandi dotarli do półfinałów (nawiasem mówiąc, i Francuz Philippe Blain karierę zaczynał na Półwyspie Apenińskim). Wszyscy lubią opowiadać o globalizacji myśli szkoleniowej, choć wszyscy pokończyli uniwersytety w Serie A.

Tutaj wypada otworzyć nawias. Przestronny, by pomieścić w nim siatkarzy z Rosji - chłopów zasłaniających słońce, którzy powinni rozgniatać przeciwników samym spojrzeniem, a każdy turniej kończą niemowlęco bezbronni, ich pobladłe twarze wywołują wręcz litość. Faworytami są zawsze, nie wygrywają nigdy. Po upadku bloku sowieckiego nie wzięli złota ani razu. Ani na igrzyskach, ani na mundialu, ani na ME.

Próbowali wszystkiego. Zatrudniali łagodnych trenerów kumplujących się z zawodnikami oraz tyranów, którzy nawet sznurówki kazali wiązać w pozycji na baczność. Wzięli serbskiego mistrza olimpijskiego Zorana Gajicia i - ostatnio - technokratę Bagnolego, któremu przez kilkanaście lat kariery przytrafił się zaledwie jeden sezon bez trofeum. Bez skutku. Rosyjskie wielkoludy wciąż obalają kolejne bariery, nie chcą przegrywać zwyczajnie, serwują sobie i kibicom wyłącznie klęski zadające ból w sposób wyrafinowany, po uprzednim zasugerowaniu, że tym razem już naprawdę, za Chiny Ludowe, złota wypuścić z rąk się nie da.

Dwa lata temu zorganizowali ME w Moskwie, by w finale pozwolić się przechytrzyć dysponującą skromną grupką zawodowych siatkarzy Hiszpanii. Przedwczoraj prowadzili w tie-breaku ze słaniającymi się na nogach Francuzami 13:9, by znienacka odrętwieć i przegrać już wszystkie akcje. Dlaczego?! Maszyna o żadnej dostępnej mocy obliczeniowej nie ogarnia złożoności tego zjawiska, bez rozkwitu nanotechnologii i dalszej miniaturyzacji układów scalonych tajemnicy duszy rosyjskiej siatkówki nie rozwikłamy.

Od fotoreportera ze wschodu usłyszałem, że jego rodacy w siatkówkę nie igrajut, lecz rabotajut. Proste, zgrabne wyjaśnienie z poważnym felerem: jest niewystarczające. Trochę bardziej przekonują refleksje obecnych w Izmirze trenerów - rzecz jasna, tych z włoskim paszportem - że Rosjanie, mimo starań Bagnolego, pozostają niereformowalni w sferze mentalnej, że w kryzysowych chwilach wyłączają mózgi i ocalenia szukają w tępej sile.

Tymczasem siatkówka tępą siłą wzgardziła. Staje się grą coraz bardziej inteligentną, wymagającą drobiazgowej analizy i planowania, o strukturze zawiłego rebusu. Kiedy Michał Bąkiewicz serwuje, już wie, gdzie ustawi się w obronie, żeby rozpocząć kontratak kilka sekund później, po serii dotknięć: przyjęcie rywala, rozegranie, atak, nasz wyblok. Trenerskie mózgi ewoluują w kierunku - jeśli wolno mi się w medalowym natchnieniu zagalopować - procesorów ukrytych pod czaszką Kasparowa, zwłaszcza że na półroczne zgrupowania i cyzelowanie detali brakuje czasu.

Włoska szkoła stworzyła koncepcję pracy z drużyną kompletną, obejmującą tak perfekcyjne przygotowanie fizyczne, jak taktyczne, a teraz eksportuje w Europę wybitnych nauczycieli. I utrwalona hierarchia się rozpadła, wąską elitę nietykalnych - zawsze zgarniających medale - być może już wkrótce zastąpi szeroka czołówka, bo krajów serio traktujących siatkówkę przybywa. Italia mimowolnie odwdzięcza się za międzynarodowe wsparcie, które uczyniło ją potęgą.

Odwdzięcza się także Polsce. W naszej lidze też królują wyedukowani w Serie A - w minionym sezonie triumfowali Castellani, Stelmach, Travica i Santilli. A wielu fachowców z włoskim paszportem - Argentyńczycy ze specjalnym zapałem - przywołuje nazwisko Wagnera, który ich inspirował, rewolucjonizował siatkówkę, zapracował na status postaci mitycznej. Dziś o tyle czuć ducha przeszłości, że wydajność defensywnej gry drużyny Castellaniego skłania do cichutkich rozważań, czy reprezentacja Polski aby znów nie będzie wkrótce wyznaczać trendów.

Podyskutuj o felietonie w blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.