ME siatkarzy. Piękna klęska, ale klęska

Ten wieczór wejdzie do antologii traum naszej siatkówki. Polacy rozskakali się jak nigdy w bieżącym roku i prowadzili z Bułgarią 2:0 w setach, by baraż o ćwierćfinał mistrzostw Europy ostatecznie przegrać - pisze z Gdańska korespondent Sport.pl na ME w siatkówce Rafał Stec

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

W pamięć zapadnie mi przede wszystkim ryk Cwetana Sokołowa. Wydawany po każdym ataku, odkąd w czwartym secie ten atak zaczął ostro boleć Polaków. Fruwał po prawym skrzydle, a ja miałem wrażenie, że fruwa nade mną. I zbijał, jakby chciał zabijać.

Polacy? - Stali się drużyną, którą zbyt łatwo zranić - wzdychał jeszcze przed meczem mistrz olimpijski z Montrealu Włodzimierz Sadalski. Proroczo. We wtorek długo nie tyle wygrywali, ile bawili się wygrywaniem. Kiedy jednak zaczęli przyjmować ciosy, to już na całego.

Po ostatniej piłce długo nie ruszali się z boiska. Niektórzy siedzieli, inni leżeli, wszyscy milczeli.

A było tak pięknie. Najpierw oderwał się od ziemi Grzegorz Bociek, huknął już w pierwszej akcji, jakby chciał natychmiast zaanonsować wieczór wystrzałów dużego kalibru. Kiedy ujrzeliśmy go w wyjściowym składzie - zaskoczeni, bo przyzwyczajeni do konserwatywnej natury trenera Andrei Anastasiego - stało się jasne, że szykuje się siatkarska bijatyka, że na ofensywnie zorientowanych chcemy naskoczyć naszym potężnym skrzydłem.

Naskoczyliśmy. Naskoczył ten, o którym wiedzieliśmy tyle, że nie wiemy o nim nic. Bociek parł na piłkę, jakby nie widział bloku, w inauguracyjnej partii pomylił się ledwie raz. Po nieudanym przyjęciu, które uniemożliwiło dokładne wystawienie piłki. Polacy wreszcie nie byli uwiązani do ręki Bartosza Kurka, rywale wreszcie nie wiedzieli, kto ich zaatakuje, gdy boisko płonęło emocjami i punkty ważyły podwójnie. Ba, nasz lider często pudłował, ale wyręczał go właśnie nowicjusz, którego Bułgarzy nie mogli dotąd zobaczyć na żadnej międzynarodowej imprezie seniorów.

Natarcia szły głównie skrzydłami, wiele kończyło się w mgnieniu oka, w drugiej partii pędziliśmy od ciosu do ciosu, nikt nie umiał uciec na kilka punktów przewagi. Zanosiło się na długi mecz krótkich akcji. Mecz niedostrzegalnych gołym okiem drobiazgów o gigantycznym znaczeniu. Walczyli o życie Polacy, którzy marzyli o locie na półfinały w Kopenhadze, walczyli o wszystko rywale - po trzech kolejnych turniejach, na których zatrzymywali się tuż przed podium, interesował ich tylko medal.

Dotąd polska drużyna w całości rzęziła, teraz wreszcie w całości działała. Nie trwoniła serwisów na atakowanie siatki, Łukasz Żygadło współpracował ze środkowymi, z tarapatów - trudne piłki sytuacyjne, gdy konieczna jest improwizacja - wydobywał ją śnięty dotąd Michał Winiarski. Ale nowością, gdy mówimy o dłuższym dystansie czasu, był Bociek. Skuteczność ataku po pierwszym secie? 83 proc. Po drugim? 73 proc. Rewelacja. Wynik pozwalający wzruszyć ramionami, gdy atakujący mylił się w polu zagrywki.

Ten 22-latek chciałby być jak bohater złotych mistrzostw Europy sprzed czterech lat, o którym Zdzisław Ambroziak rzucił kiedyś niezapomniane: "Gdyby Piotr Gruszka nie istniał, to trzeba by go było wymyślić".

We wtorek cisnęło się na usta: "Gdyby Grzegorz Bociek nie istniał, to trzeba by go było na ten wieczór wymyślić".

Co stało się po drugim secie? Po jedynej dłuższej przerwie, na którą siatkarze chowają się w szatniach? Dlaczego potem Polacy np. w zwolnionym tempie reagowali, gdy urozmaiconym serwisem zaczął nakłuwać ich Sokołow, najznamienitszy bułgarski bombardier, który wcześniej pudłował wszędzie, bo także w ataku? Sportowiec rzadko umie sobie to racjonalnie wyjaśnić, w każdym razie rywale znienacka zaczęli panować nad siatką totalnie. Anastasi powtórzył manewr z niedzieli - wezwał na ratunek rozgrywającego Fabiana Drzyzgę i przyjmującego Michała Kubiaka. Trzeciego seta ocalić już nie mogli, w czwartym trener wrócił do podstawowego składu, inaczej niż w niedzielę. Postąpił słusznie czy się pomylił? Już się nie dowiemy.

Zobacz wideo

Wtedy kończył się mecz drobiazgów, a zaczynał solowy koncert Sokołowa. Bułgar stopniowo podnosił wydajność, w czwartym secie co rusz rozkładał już triumfalnie ramiona, jakby chciał objąć nimi - i uciszyć - całą halę. Drapieżnik. Polska reprezentacja takiego nie miała.

W tie-breaku znów zaczęła się awantura wet za wet, znów liczyły się detale, niesamowitą wagę zyskały decyzje arbitrów. A może jednak jeszcze większe znaczenie miało to, że Drzyzga rozgrywał takiego seta pierwszy raz w życiu? I Bociek? I Zatorski? Tego też nie zmierzymy.

Mecz był piękny, ale piękna klęska to wciąż klęska. A inaczej występu Polaków nie podsumujemy.

Po siatkarskim ożywieniu, które nastąpiło u nas na przełomie wieków, co najwyżej raz zdarzyło się, że męska reprezentacja na ME wypadła marniej - w 2007 roku zajęła 11. miejsce. I tego jednak nie możemy ogłosić z niezachwianą pewnością, bo ostateczna klasyfikacja tegorocznego turnieju dopiero zostanie sporządzona, a drużyna Anastasiego zawisła między fazą grupową i ćwierćfinałem, czyli teoretycznie na pozycjach 9-12.

Czyli nic się nie zmieniła. Odkąd Polacy pobili Włochów na inaugurację turnieju olimpijskiego w Londynie, bywało z nimi lepiej lub gorzej, niepowodzenia przeplatali pojedynczymi sukcesikami, ale już nigdy nie wzbili się - poziomem gry - na pułapy medalowe. Nie odnieśli zwycięstwa, które daje pełną satysfakcję. Nad renomowanym rywalem, w starciu o niebagatelną stawkę. Wypatrujemy go ponad rok i jeszcze powypatrujemy, choć niemal na pewno z innym selekcjonerem. Już przed barażem w Gdańsku dyskutowano głównie o nazwisku następcy Anastasiego, a dziś działacze ruszą w pościg za najlepszym kandydatem. Najpewniej znów zagranicznym.

Czy Anastasi powinien zostać?
Więcej o:
Copyright © Agora SA