2001-11. Polskiej siatkówki skok w nadprzestrzeń

Dziesięć lat temu, gdy rozpadały się drapacze chmur na Manhattanie, też byłem korespondentem ?Gazety?, też siedziałem w Czechach, też przyjechałem tutaj za polskimi siatkarzami, też z powodu mistrzostw Europy. Tamten potworny dzień zapamiętałem także dlatego, że długo nad ranem rozmawiałem z charyzmatycznym serbskim superatletą Vladimirem Grbiciem, który o USA mówił z tak żrącą niechęcią - nie waham się napisać: nienawiścią - że w trakcie spisywania wywiadu zacząłem się zastanawiać, czy nowojorska tragedia w ogóle go zmartwiła - pisze Rafał Stec, korespondent Gazety Wyborczej i Sport.pl. W poniedziałek o 18:00 Polacy zmierzą się ze Słowakami. Zapraszamy do śledzenia relacji Zczuba i na żywo.

Niemcy pobici, Bułgarzy nie do przeskoczenia - Rafał Stec z ME siatkarzy ?

Potem świat zwariował, więc na Okęciu do dziś kontrolerzy wyjmują nam z bagażu flakoniki z perfumami i najmniejsze scyzoryki, choć chwilę potem możemy wejść do jednej z lotniskowych restauracji, zabrać stamtąd kilka noży i wtargnąć do samolotu uzbrojeni po zęby. Ale o zmianach fundamentalnych niech piszą specjaliści od zmian fundamentalnych, mnie czeski zbieg okoliczności skłonił do refleksji nad drogą, jaką przemierzyła przez minioną dekadę nasza męska siatkówka.

We wrześniu 2001 roku panowała smętna nijakość. Kadrą zajmował się trener Waldemar Wspaniały, jej celem bywało zazwyczaj "nie przynieść wstydu", pełną satysfakcję miało dawać kolekcjonowanie piątych miejsc na mistrzostwach kontynentu, bo ono zwalniało z eliminacji do kolejnej edycji. Niewiarygodne, ale prawdziwe: na ME polscy siatkarze wybierali się po to, by awansować do następnych ME.

W głowie by mi się wtedy nie pomieściło, gdyby ktoś przepowiedział, co będzie potem.

Nie uwierzyłbym, że wkrótce reprezentację oddamy w ręce trzech kolejnych selekcjonerów zagranicznych - to wymagało mentalnego zwrotu w głowach działaczy, ówczesne apele "Gazety" o sięgnięcie w sporcie po trenerów obcokrajowców wielu traktowało jak obsesję anarchistycznie wywrotową i wręcz antypolską. Nie uwierzyłbym, że po 32 latach nasi ludzie znów wezmą medal mundialu. Że po raz pierwszy w historii zdobędą tytuł mistrzów Europy. Że uznamy za nienaturalne, iż na podium Ligi Światowej musieliśmy czekać aż do 2011 roku. Że po nadzwyczajnie zdolnym roczniku '77 nad siatkę wzlecą talenty młodsze - jak Winiarski czy Wlazły, a także jeszcze młodsze - jak wzbudzający zachwyt w świecie Kurek. Że do naszej ligi zaczną ściągać zagraniczne gwiazdy, które polskie oferty przedłożą niekiedy nad włoskie, rzucane przez najsilniejszą na kontynencie Serie A. Że kluby będą gromadnie uciekać z ciasnych, stęchłych salek do przestronnych, nowoczesnych hal. Że to my będziemy prekursorsko pomagać sędziom powtórkami wideo, czerpiąc dobry przykład z tenisa. Że wreszcie sami zorganizujemy mistrzostwa świata i jeszcze będziemy absolutnie pewni sukcesu, bo organizacyjnie staliśmy się wzorem dla zagranicznej konkurencji. Nawet nasza naczelna siatkarska telewizja wzniosła poziom transmisji z meczów na poziom niedostępny dla reszty świata.

Tak, to była druga najlepsza dekada w dziejach dyscypliny, wspanialej działo się tylko w mitycznych latach 70. A jeśli wspomnimy ponury czas sprzed ostatniego boomu, czyli schyłek poprzedniego stulecia, to dojdziemy do oczywistego wniosku, że polska siatkówka wykonała skok w nadprzestrzeń. Żaden nasz sport nie dokonał ostatnio porównywalnego postępu.

O czym świadczą nawet chwile bieżące, obciążone balastem niezliczonych kadrowych problemów reprezentacji trenera Andrei Anastasiego. Jeśli tym razem znów bez grymaszenia zaakceptujemy piąte miejsce w ME, to wyłącznie dlatego, że do Czech wysłaliśmy grupę wśród uczestników turnieju najmłodszą i najmocniej poturbowaną przez okoliczności.

Siatkarze przed Euro: Zaniechania trenera, błędy w selekcji, tak źle jeszcze nie było

Copyright © Agora SA