Felieton Rafała Steca: Mistrzowie przy stole

Działaczom siatkarskiej Skry wypada oddać, że w załatwianiu osiągnęli najwyższą klasę międzynarodową. 2008 rok - turniej finałowy Ligi Mistrzów, 2009 rok - klubowe mistrzostwa świata, 2010 rok - znów turniej finałowy Ligi Światowej. Co sezon śliczne zaproszenie, co sezon skok na podium imprezy, do której bełchatowianie nie musieli awansować. To passa bezprecedensowa, aż ciśnie się na usta oczywiste, umoczone nieco w niepokoju pytanie, czy aby działaczom od sukcesów nie zaszumiało w głowach i nie spoczęli na laurach. Powinni już wszak intensywnie ustalać, co załatwią na rok 2011, by nie ryzykować czarnego scenariusza - sezonu o suchych pyskach, bez turnieju najwyższej rangi.

Ojcom chrzestnym bełchatowskiej inwazji na Europę się spieszy i nic dziwnego, skoro widzą, jak prędko podbijały ją drużyny z prowincji włoskiej. Sukces Trento wyrasta poniekąd ze specyfiki klubowej siatkówki, której podstawową cechą jest dynamiczna niestabilność. Nie ma tutaj solidnych punktów podparcia - potęg trwających dziesięcioleciami, wzniesionych na dziesięcioleciach starannego pielęgnowania tradycji, zapadających w pamięć pokoleniom. Kluby co rusz powstają i upadają, wywracają hierarchię, by znienacka splajtować. Zwyciężanie nie wymaga gigantycznych pieniędzy, wystarcza umiarkowanie zamożny właściciel, który wykaże ciut konsekwencji oraz menedżerskiego zmysłu. Cierpliwy być nie musi.

Spójrzmy na Serie A od dawna pyszniącą się zasłużonym tytułem najmocniejszej ligi, a rozpocznijmy przegląd od Treviso, 80-tysięcznego miasteczka bogatych biznesmenów. Tamtejszy Sisley powstał u schyłku lat 80., by już w zaraniu następnej dekady masowo wygrywać i w kraju, i za granicą - zdobywając również europejskie puchary.

Kiedy je zdobywał, zakładano Lube Banca Macerata. W siatkówkę tym razem postanowiło się zabawić kilku sytych przedsiębiorców z maleńkiej, kilkutysięcznej mieściny Treia. Na triumf w Lidze Mistrzów czekali niespełna dekadę, operacja kosztowała kilka milionów dolarów.

Gdy kończyła się pełnym powodzeniem, powstawał kolejny projekt na kontynentalną skalę, tym razem w 115-tysięcznym Trento. Zwycięzca łódzkiego Final Four dopiero niebawem będzie celebrować dekadę istnienia, ale już dwa dni (!) po powołaniu go do życia wszedł do Serie A. Nie wspinał się od dna ligowej hierarchii, miejsce sobie zwyczajnie kupił, wykorzystując finansową zapaść Ravenny. I żwawo popędził ku szczytom - najpierw włoskim, potem międzynarodowym. Puchar Europy obronił w stylu oszałamiającym, graczy moskiewskiego Dynama wprost przybijając do parkietu.

Treviso, Macerata, Trento. W miasteczkach prowincjonalnych, lecz dostatnich w kilka sezonów wzniesiono mocarstwa. Porzućcie frazesy o krętej, wyboistej drodze na szczyt, zapraszamy tam, skąd na szczyt można wystrzelić - do hal siatkarskich. Męska Liga Mistrzów i tak wymaga wytrwałości, satysfakcję natychmiastową oferują zmagania kobiet. Pucharu CEV dopadły właśnie siatkarki Yamamay Futura Volley Busto Arsizio, klubiku kierowanego przez prezesa i zarazem masażystę drużyny Michele Fortiego, który trzy lata temu (!) awansował - klubik, nie prezes - do Serie A, w inauguracyjnym sezonie zajął szóste miejsce, w następnym - czwarte (z ogromną stratą do podium), by zadebiutować w europejskich rozgrywkach. I z miejsca je wygrać

Droga na szczyt zdaje się króciuteńka, jeśli zatem skromna drużynka z bełchatowskiego zacisza skopiowała wyczyny włoskie i już od dekady mutuje w kolosa, naturalne są jej ambicje, by szczyt zdobyć już. Od konkurentów z Serie A dzieli ją zresztą zasadnicza różnica, dla nas bardzo przyjemna. Trento ufundowało sukces na imporcie - powierzyło siatkarzy bułgarskiemu trenerowi; rozgrywał najpierw Serb, a teraz rozgrywają Brazylijczyk i Polak; ze skrzydeł strzelali Bułgarzy i Polak, a strzelają Bułgarzy, Brazylijczyk i Kubańczyk; jeszcze tylko na środku boiska trzymają się Włosi, również wspierani przez Brazylijczyka.

Skra plądruje swojski rynek, obcokrajowcami kadrę tylko uzupełnia. Jest oryginalna także w wymiarze lokalnym, bowiem nasze sportowe firmy chcące rozbijać się w elicie (patrz koszykarski Prokom) również przeczesują przede wszystkim obce światy. Bełchatowianie nawet trenera trzymają swojskiego - swojskiego par excellence, niedoświadczonego nawet zagranicznymi eskapadami z czasów kariery zawodniczej. Jak mistrzowie Serie A świadczą w pewnym sensie o zapaści włoskiej siatkówki, tak ewentualne triumfy mistrzów PlusLigi byłyby kolejnym kapitalnym świadectwem rozkwitu polskiej.

Niestety, naszą potęgę wzniesioną na ziemi jałowej dzieli od włoskich konkurentów jeszcze jedna zasadnicza różnica, tym razem żrąco nieprzyjemna. Treviso, Macerata ani Trento nie wślizgiwały się do turniejów finałowych dzięki zręczności organizacyjnej działaczy i sławie rozjazgotanych kibiców, ich siatkarze nie przeskakiwali boiska, mozolne pokonywanie kolejnych barier zawdzięczali sobie. Załatwianiem awansów trudnią się dotąd tylko Polacy i Rosjanie.

Działaczom nie tylko bełchatowskim jedno wypominać trzeba do upadłego - wielkie drużyny wykuwa się na boisku, nie przy stołach negocjacyjnych. Kiedy bohaterowie Skry śmiało reklamowali się jako faworyci Final Four, mieli prawo czuć się pewnie tylko ze względu na swoje dokonania reprezentacyjne. W tej edycji LM nie przeszli - ani oni, ani trener Jacek Naworcki - żadnego wymagającego testu, bo szansę, by się sprawdzić, odebrali im pracodawcy. Jeśli wziąć jeszcze pod uwagę cherlawość przeciwników w PlusLidze, okaże się, że przed sobotą Skra w ogóle nie spróbowała w bieżącym sezonie zabójczego koktajlu - wielkiej presji, wielkiej stawki, wielkiego przeciwnika. Nachalna propaganda sukcesu przykrywa bilans czterech sezonów - odpuszczam inauguracyjny, debiutancki - w Lidze Mistrzów nijaki, złożony z 23 zwycięstw i 15 porażek. I krępujący przebieg wydarzeń - dwa lata temu mistrzom Polski wystarczyło pokonać Podgoricę i Vojvodinę oraz przegrać z Panathinaikosem, by z pozycji wicelidera w grupie eliminacyjnej zostali upchnięci w finałach jako gospodarze.

Choć liczyłem na okazalszy występ w Łodzi, nie umiem uciec od refleksji, że krzywdzeni przez własnych szefów siatkarze padli ofiarą dziejowej sprawiedliwości. Skoro jako jedyni do ostatecznej rozgrywki nie przebili się własnoręcznie, na trofeum nie zasłużyli. Za to całokształtem boiskowych osiągnięć zasłużyli, by działacze pozwolili im awansować do turnieju finałowego. Alternatywą jest ostatecznie uznanie, że atuty finansowo-organizacyjno-kibicowskie mają zawsze zastępować sportowe, a wtedy patologię można jeszcze rozszerzyć - obrotni polscy działacze na pewno zdołają wynegocjować prawo do przyjmowania finalistów przez 10 albo 20 lat, by raz wepchnąć do elity Resovię, a innym razem Jastrzębski Węgiel. Nie tylko Łódź, ale także katowicki Spodek organizacyjnie podoła.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.