Cokolwiek stało u podstaw decyzji o opublikowaniu oświadczenia potępiającego kolegę, sprawa nie ma precedensu w historii sportów drużynowych. Ktokolwiek grał w jakiejkolwiek drużynie, ten wie, że zasada solidarności i lojalności zawodników wobec świata zewnętrznego jest pierwszym, fundamentalnym przykazaniem. Reguła "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" to nie frazes, nawet w C klasie to święte prawo. Wewnątrz zespołu można się pokłócić o wszystko, ba, nawet - jeśli trzeba - pobić na pięści, ale żadnego z członków drużyny koledzy nie wystawiają na widok publiczny w konopnym worku i nie przywiązują do medialnego pręgierza. A jeśli już wyrzuca się kogoś z drużyny, robi się to po cichu, bez żadnego komentarza czy tym bardziej publicznego oświadczenia.
Ostatni piłkarski mundial dostarczył na ten temat wielu dowodów. Np. podzielona wewnętrznie drużyna Francji w obronie Nicolasa Anelki była gotowa solidarnie nie wyjść na ostatnie spotkanie, choć od dawna wiadomo było, jak bardzo niektórzy zawodnicy nie mogą na siebie patrzeć. Odpadli z turnieju, ale świat nie dowiedział się niczego na temat ich wewnętrznych konfliktów.
I tak jest wszędzie. Każdy wspólny mecz to namiastka tego, co przeżywa się na polu walki. Ekstremalne emocje w naturalny sposób cementują każdą grupę, budując unikalne więzi. Czy polska męska reprezentacja siatkarska to klasyczna grupa towarzyszy broni? Śmiem wątpić, a oświadczenie w sprawie Żygadły to niebezpieczny precedens dla wszystkich. Dla samych zawodników, bo jeśli dziś Żygadło, to dlaczego jutro nie ktoś inny z drużyny. Dla trenera, bo ma w zespole spontaniczny pluton egzekucyjny, który sam osądza, wydaje wyrok i strzela. Dla PZPS, bo emancypacja zawodników przekroczyła już jakiekolwiek cywilizowane normy. No i dla nas, kibiców, bo reprezentacja zajęta sprawami innymi niż sport po prostu gra bardzo słabo.
W Argentynie Final Six bez Polski ?