Kawalarz, flegmatyk i ten, którego lubi każdy - trzy wielkie nazwiska polskiej siatkówki pożegnały się ze sportem

Jeden z nich to największy dowcipniś polskiej kadry; drugi był flegmatykiem o trudnym charakterze, którego nie dało się nie polubić, kiedy lepiej się go poznało; trzeci zjednywał sobie ludzi spokojem i uśmiechem niezależnie od sytuacji. Trzy legendy polskiej siatkówki: Michał Winiarski, Paweł Zagumny i Piotr Gacek w sezonie 2016/2017 zakończyli sportowe kariery.

Tylko wrażliwość miał nie na żarty

Michał Winiarski nie zawsze chciał być siatkarzem. Choć świetnie wiodło mu się w piłce nożnej, to pierwszą poważną decyzję o swojej przyszłości podjął w wieku 15 lat, kiedy zdecydował się wziąć udział w eksperymencie Polskiego Związku Piłki Siatkowej i wyjechać do szkoły w Rzeszowie razem z jedenastoma innymi dobrze rokującymi zawodnikami. Później przeniesiono ich do Spały, by tam, w kompletnej głuszy, trenowali do mistrzostw świata. Poza sukcesem sportowym ten czas przyniósł Winiarskiemu sukces prywatny - poznał swoją przyszłą żonę, Dagmarę.

Jak się później okazało, decyzja o zagadaniu do niej mimo pierwszego stresu okazała się jedną z najważniejszych w jego życiu. - Jeździłem ze Spały, ze środka lasu, autostopem albo autobusem, który w niedzielę był o... 6.30. Właściwie żyłem wtedy od niedzieli do niedzieli. Dagmara też do mnie przyjeżdżała. Nie czułem się więc w Spale samotny. I wszystko miało sens. Treningi, gra, przygoda, reprezentacja - powiedział w jednym z wywiadów. Dziś są małżeństwem i mają dwoje dzieci.

Medal mistrzostw świata juniorów (2003 rok) to początek błyskawicznego rozwoju kariery Winiarskiego. Lata spędzone w Częstochowie i pierwsze przenosiny do Skry zrobiły z niego jednego z najważniejszych siatkarzy w Polsce, a później, dzięki transferowi do włoskiego Itas Diatec Trentino, w Europie. Był gwiazdą, choć zawsze starał się być przykładem. To mu wychodziło, szczególnie w kwestii relacji koleżeńskich - wszyscy w kadrze i klubach chcieli być równie zabawni jak on.

Przyklejał krzyżyki na plecach, dzwonił i wkręcał kolegów, że jest dziennikarzem chcącym przeprowadzić z nimi wywiad, czasami chował coś, czego dana osoba akurat potrzebowała albo bez żadnego wstydu prezentował talenty wokalne i taneczne przed obiektywem "Igłą szyte". Koledzy podkreślali jego muzykalność. - Wspaniały wokal. Ma fajny głos i naprawę pięknie śpiewa. Wszyscy mówią o jego żartach, ale dla mnie przede wszystkim wspaniale wykonuje np. piosenki Erosa Ramazottiego, które nucił mi w drodze do Bełchatowa - opowiada Piotr Gacek.

- Działam pod wpływem impulsu. Myślę o jednej rzeczy, ale wystarczy, że coś mnie rozproszy, i jaram się już czymś innym. O tym pierwszym już nie pamiętam. To jest moment. Zdarzało się, że zapominałem biletów lotniczych czy paszportu przed wylotem na zgrupowanie reprezentacji. Zasypiałem na trening albo zostawiałem buty w domu. Koszulki też raz nie wziąłem na mecz - tłumaczy sam Winiarski.

Te słowa potwierdza jego wieloletni przyjaciel, komentator sportowy i "głos" polskich hal, Marek Magiera. - Kiedyś za całą rodziną Michał miał do mnie przyjechać na Święta Wielkiej Nocy. Kiedy już dojechali, Dagmara zapytała Oliviera, syna Winiara, gdzie ma swoją walizkę - przynieśli wszystkie, nie było tylko jego bagaży. Odpowiedział, że tata kazał mu ją zostawić przy samochodzie w garażu. Zapytała więc Michała, gdzie jest walizka. Wyjaśnił, że koło samochodu w garażu. Przyjechali bez, bo zapomniał jej spakować. To było dla niego typowe - wspomina Marek Magiera. - Potrafił wyjść na spacer z psem z samą smyczą, bez psa - dodał dziennikarz. - Tak, stale zapominał toreb na mecz, brał nie tę koszulkę, dwa prawe lub dwa lewe buty - wymienia Łukasz Kadziewicz.

Jak się okazało, mistrz świata z 2014 roku idealnie dobrał się do pary ze swoją żoną. - Rzecz działa się mniej więcej po roku mojej pracy w Polsacie. Dagmara zadzwoniła do mnie, przedstawiając się pod panieńskim nazwiskiem, udając kierownika programów konkurencyjnej stacji. 45 minut rozmawialiśmy o nowym programie, w którym by mnie widziała. Opowiadała takie historie, że ja w tym wszystkim odezwałem się może ze dwa razy. Umówiliśmy się, że się zastanowię, porozmawiam z władzami Polsatu, jak to będzie wszystko wyglądało... Zadzwoniłem później do mojego brata, Jacka, by pochwalić się, że ktoś po tak krótkim czasie mnie docenił i chce, bym dla niego pracował. Okazało się, że on o tym wiedział i uprzedził mnie, że może to być wkręt - opowiada Marek Magiera. - Dopiero później skojarzyłem fakty i zacząłem się zastanawiać, jaki producent dzwoni do kogokolwiek w niedzielę o 20.00. Następnego dnia skontaktowałem się z Michałem i zapowiedziałem, że może liczyć na rewanż, który zapamięta do końca życia. Cała sytuacja miała miejsce przed jego ślubem, więc ten błagał mnie, bym mu nie zrobił żartu w takim dniu. Zlitowałem się i nie zrobiłem. Do tej pory nie zrealizowałem zapowiedzi, bo z jednego żartu Winiar mi się wywinął - kończy ze śmiechem Magiera.

- Po igrzyskach olimpijskich w Pekinie ja, Michał i doktor stwierdziliśmy, że do kraju chcemy wracać wcześniej. Nie wiedzieć czemu to Misiek wychylił się, że kupi bilety i poprosił nas o numery kart kredytowych. Za godzinę przyszedł i powiedział, że wszystko załatwione, bilety ma na mailu, wydrukuje je, odprawimy się i lecimy do Warszawy. Załatwił to. Następnego dnia obudziliśmy się z lekarzem, wsiedliśmy do busa, który miał nas zawieźć na lotnisko i nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, że oddaliśmy logistykę powrotu do Polski z igrzysk olimpijskich z Azji najmniej odpowiedniej osobie. Przez chwilę nastąpiła konsternacja, czy przypadkiem nie wylądujemy w ramach jego żartu w Buenos Aires. Tym razem jednak nie zażartował, choć nie wiem, czy drugi raz bym zaryzykował - uśmiecha się Łukasz Kadziewicz. Tylko wrażliwość Winiarski miał nie na żarty. Kiedy zobaczył, że jeden z młodych siatkarzy kubańskich gra w dziurawych trampkach, po meczu oddał mu swoje.

W karierze wybierał dobrze. Trzy lata we Włoszech podniosły jego renomę, choć przyniosły bardzo poważne problemy zdrowotne - tak poważne, że zastanawiał się, czy wróci jeszcze do sportu. Skra ponownie wyciągnęła do niego rękę, a on ją chwycił. Klub z Bełchatowa dał mu czas, by wyjść na prostą. Przez ciągłe wyjazdy trudno mu było uczestniczyć w najważniejszych momentach rodzinnych. Jak sam przyznawał, nie był przy narodzinach, pierwszych krokach i słowach swoich dzieci. Bełchatów dał mu upragnioną stabilizację. Otworzył tam własny klub "Ekstraklasa", w którym każdy może obejrzeć najważniejsze mecze. W Skrze skończył również swoją karierę zawodniczą. Nie zrobił tego, bo chciał - zrobił to, ponieważ musiał. Choć przegrał walkę ze zdrowiem, to w sporcie nie jest pokonany. Rozstał się z nim jako aktualny mistrz świata.

Rudy z czasem zmienił się w złoty

Chudy, ponoć leniwy, flegmatyczny i charakterny - Paweł Zagumny od początku nie miał opinii najłatwiejszego gracza. - To jest zawodnik o bardzo delikatnej konstrukcji. On się potrzebuje wyspać - mówił o nim Ireneusz Mazur.

Pierwszy uwierzył w niego jego ojciec, Lech Zagumny, który sam występował na pozycji rozgrywającego. - "Wstawiasz go do szóstki, bo to twój syn" - słyszałem od kilku zawodników. To był 1993 rok, prowadziłem Politechnikę. Paweł miał tylko 15 lat, ale nie odbiegał poziomem od drugoligowych studentów. A w pewnym momencie był już od nich zdecydowanie lepszy. Niektórzy protestowali, rzucali mi tego typu teksty, ale wystarczyło kilka spotkań, by zrozumieli moją decyzję. Paweł wchodził na boisko i dzięki niemu wychodziliśmy z beznadziejnej sytuacji. Wygrywał nam mecz. Usta im się zamknęły - powiedział w jednym z wywiadów dla "Przeglądu Sportowego".

Wiara ta szybko się opłaciła, bo Paweł zaczął zdobywać medale z drużynami juniorskimi. Na światło dzienne wyszedł jego już niemal anegdotycznie wrażliwy sen, przez który duża część wyjazdów drużyn kończyła się zmianami pokoi hotelowych. - Swoją znajomość z Pawłem mogę podzielić na dwa etapy. Gdy byłem młodszy i wchodziłem dopiero do reprezentacji, to był między nami dystans i trudno było nam znaleźć wspólny język. Z biegiem lat nasza relacja jednak dojrzewała do tego stopnia, że w pewnym momencie, gdy w kadrze nie grał Mariusz Wlazły, byliśmy w tym samym pokoju - choćby na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Największym problemem były jednak kłopoty ze snem Gumy. Musieliśmy się docierać. Były pewne rzeczy, które ja musiałem zaakceptować, i które musiał zaakceptować on. W końcu udało się znaleźć nić porozumienia, choć cały czas mnie śmieszył widok Pawła, który chodzi od ściany do ściany i sprawdza, czy nie słychać windy i czy nie jesteśmy za blisko drogi. Dzięki niemu zawsze miałem jednak najbardziej komfortowe i spokojne warunki do spania - mówi o swoim koledze Michał Winiarski.

Te niedogodności okazały się jednak do przeżycia, ponieważ tam, gdzie grał Zagumny, tam zazwyczaj był i sukces. Poza mistrzostwem Polski - w tych rozgrywkach zdobył pięć srebrnych i trzy brązowe medale. Dwanaście razy otrzymywał za to wyróżnienia najlepszego rozgrywającego siatkarskich turniejów, jednak nie przywiązywał do nich większej wagi. - Byli, są i będą lepsi ode mnie, więc choć były turnieje, na których dostawałem takie nagrody, to prawdopodobnie były one związane tylko z tym, że po prostu na danej imprezie wstrzeliłem się z formą. Nigdy nie czułem się najlepszy i nie powiedziałbym, że kiedykolwiek na świecie byłem numerem jeden - mówił sam o sobie.

Respekt mistrza jednak miał niezależnie od tego, czy grał w Polsce, Grecji czy we Włoszech. Żartowali z niego nieliczni. Do legendy przeszedł już dowcip, który Markowi Magierze zrobił Krzysztof Ignaczak. - Kiedyś przyszedł do mnie Krzysiek Ignaczak i powiedział, żeby zagrać piosenkę o rudym lisie z "Akademii Pana Kleksa", gdy tylko Zagumnemu wyjdzie kiwka, bo sam Rudy o to prosi. W finale Ligi Światowej w Spodku w 2007 roku Guma zdobywa punkt w jednej z pierwszych akcji w meczu, a z głośników Grzegorz (Kułaga - odpowiedzialny za nagłośnienie między innymi imprez kadrowych) puszcza "rudy ojciec, ruda matka...". I nagle patrzę, a tu Zagumny do mnie z pięściami na odległość, a Krzysiek Ignaczak prawie zatacza się ze śmiechu na boisku. Potem Paweł przyszedł do mnie i zapytał czyj to był pomysł, a ja do niego, że mu nie powiem. Guma dodał tylko, bym przekazał Ignaczakowi, że ma przerąbane. Przyznałem się, kto mnie podpuścił dopiero po Meczu Gwiazd, podczas którego Paweł żegnał się z kadrą, czyli we wrześniu 2016 roku -wspomina Marek Magiera.

To działało jednak w dwie strony. - Paweł był świetnym rozmówcą szczególnie wtedy, gdy rozmawiało się z nim poza kamerą. Jeśli przeprowadzało się z nim wywiad, to trzeba było bardzo uważać - jednym zdaniem potrafił powiedzieć coś tak mądrego, że wszystkim spadały czapki z głów. Kiedy w studio zapytałem go, czy jest zmęczony i czy idzie do łóżka, on odpowiedział, że do łóżka idzie, ale spać będzie dopiero później. Zdarzyło się, że podpuściliśmy kolegę z redakcji, żeby po meczu podszedł do Gumy i zrobił z nim wywiad. Doradziliśmy my mu, że to świetny rozmówca i powinien go zapytać, dlaczego nie dociąga piłek na lewą stronę. Posłuchał nas. Paweł zrobił szerokie oczy i zapytał, o co mu chodzi. Dziennikarz odpowiedział, że ze dwa, trzy razy nie doszła. A Rudy na to, czy tylko to z tego meczu zapamiętał. Zapadła cisza, a my się śmialiśmy - mówi Marek Magiera.

- Guma to bardzo stonowany facet i dopiero, jak się jego poznaje, okazuje się, że jest obdarzony niesamowitym poczuciem humoru. Nie był tym, który robi atmosferę, ale włączał się w najważniejszych momentach. Jak były powody do świętowania, to naprawdę można było go poznać. Szybko łapał klimat imprezy. Z nim było "grubo" - dodaje Kadziewicz.

Choć ogłoszenie końca kariery reprezentacyjnej przez Zagumnego miało miejsce już po zdobyciu złotego medalu mistrzostw świata w 2014 roku, to oficjalnym pożegnaniem był wspomniany mecz w Katowicach. Zagrały w nim siatkarskie sławy ze świata, a cały event zamknął plas ciastem w twarz świętującego, którego podjął się Michał Kubiak. Podczas tego meczu miał miejsce również debiut córki Pawła, Wiktorii - w meczu zastąpiła go w polu serwisowym. Jak kiedyś Lech Zagumny mierzył wzrost syna na framudze od drzwi, tak teraz sam rozgrywający zapowiedział, że chce zacząć to robić.

Rodzina zawsze była dla niego najważniejsza. Do tego stopnia, że dla niej zrezygnował z intratnego kontraktu za granicą. - Paweł miał propozycję z Rosji, ale po długich rozmowach zdecydowaliśmy, że trzeba ją odrzucić. Nie zawsze pieniądze są najważniejsze - powiedziała w jednym z wywiadów jego żona, Oliwia Brochocka-Zagumny. Ich dom nie jest standardowym domem, czego dużą zasługą była dotychczasowa praca złotego medalisty mistrzostw świata. - Równowaga bywa u nas tylko od czasu do czasu. Dom Zagumnych szalony nie jest, ale na pewno nie są to "ciepłe kluchy"- powiedział. - Związki sportowców są dość specyficzne. Nas ciągle nie ma w domu. Ostatnio, jak przez jakiś czas byłem w domu, to żona się mnie pytała kiedy w końcu gdzieś wyjadę. Więc może to? Żeby móc się za sobą stęsknić - powiedział kiedyś.

Teraz jego dom czeka stabilizacja - został dyrektorem sportowym ONICO AZS-u Politechnika Warszawska, mimo że prezes klubu namawiała go na dalszą grę. - Aby mnie nie dopadła nuda w tak zwanym życiu "po". Zakończenie kariery może nieść ze sobą brak adrenaliny, więc chciałbym robić cokolwiek, by życie nie było miałkie i monotonne - odpowiedział pytany o to, czego mu życzyć w przyszłości.

Człowiek, o którym nikt nie powiedziałby złego słowa

Po trzech latach spędzonych w Lotosie Treflu Gdańsk, w wieku 39 lat przygodę ze sportem zakończył też Piotr Gacek. Mistrz Europy, wicemistrz świata, brązowy medalista Pucharu Świata, dwa razy zdobywał mistrzostwo Polski, trzykrotnie srebrny i brązowy medal tej imprezy. Choć ma się czym pochwalić, to chwalić się nie lubi, za co lubią go z kolei inni.

- Jestem przekonany, że w środowisku siatkarskim nie znajdę jednej osoby, która źle powiedziałaby o Piotrku. Zawsze uśmiechnięty, wszystko brał na klatę. Nawet jeśli było bardzo źle, to zobaczenie narzekającego Gata było równie prawdopodobne, co znalezienie mitycznego potwora z Loch Ness - mówi o swoim koledze z boiska Łukasz Kadziewicz.

Siatkarzem nie chciał zostać. Wolał być kierowcą autobusu. Wieczny optymista. - Piłka jeszcze nikogo nie zabiła, ale nie chciałbym być tym pierwszym - powiedział w jednym z wywiadów. Kariera Piotra Gacka mogłaby być modelowym przykładem na to, jak długo i efektywnie można grać w siatkówkę.

Nie zawsze było mu łatwo i w karierze trochę ryzykował. Zawsze jednak miał "plan B". - Mam uprawnienia do szkolenia. Historia ich wyrobienia wynika ze starań mojego pierwszego kibica, czyli mamy, która kiedyś założyła zeszyt formatu A5 i umieszczała tam wszystkie wycinki z gazet, odnoszące się do mojej osoby. W pewnym momencie życia powiedziała mi jednak, co jest ważne i wygoniła mnie z domu na studia. Dzięki jej mądrości ukończyłem naukę na tym etapie, wyrobiłem kurs trenerski drugiej klasy i choć na razie kompletnie nie widzę się na stanowisku szkoleniowca, to nie wykluczam, że kiedyś z niego skorzystam - mówił jeszcze rok temu.

Życiową dojrzałość osiągnął szybko, bo jak sam przyznał, już w wieku 22 lat, kiedy pożegnał ukochaną mamę. Własnego szczęścia rodzinnego próbował dwa razy i wielokrotnie podkreślał, że w końcu je osiągnął. Kiedy to zrobił, stawiał je ponad zawodowym i choć dostał ofertę rozwoju kariery w Rosji, to z niej zrezygnował, bo wiedział, że pojedzie tam sam (jego żona, Karolina, była wtedy w ciąży z Zosią).

Po odejściu ze Skry Bełchatów został więc w Polsce i przeszedł do ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. Po czterech latach dobrej gry trener i klub nie zdecydowali się przedłużyć mu kontraktu. - Pewne etapy po prostu się kończą. Raz się pracuje w tym, raz w innym klubie - taki jest sportowy fach. Za mną cztery lata w Kędzierzynie-Koźlu, będę je mile wspominał. Tym bardziej, że w tym czasie zdobywaliśmy medale mistrzostw Polski, dwa krajowe puchary czy srebrny medal Pucharu CEV - powiedział wtedy.

Kolegę z boiska docenił również Paweł Zagumny, który grał z nim w Kędzierzynie-Koźlu. - Świetny kompan na boisku. Miał wielkie serce do gry i dla nas wszystkich był ikoną siatkówki. Miał wielki dar w rozładowywaniu każdej napiętej sytuacji, zawsze znajdował dla każdego uśmiech i wydaje mi się, że dzięki temu ma wielu fanów i przyjaciół. Na pewno w jakiś sposób był oazą spokoju, choć jak trzeba było, to potrafił krzyknąć - powiedział o Gacku Zagumny. W trudnym momencie rękę wyciągnął do niego Lotos Trefl Gdańsk i Andrea Anastasi. To dzięki niemu wówczas 36-letni libero zyskał drugą sportową młodość. W pierwszym sezonie spędzonym na Pomorzu sięgnął po srebrny medal mistrzostw Polski oraz krajowy Puchar.

Choć zazwyczaj życiowe zakręty przyjmował ze stoickim spokojem, to zdarzały się wyjątki. - Robiłem kiedyś program "Krótka piłka", w którym przedstawiałem naszych wicemistrzów świata. Gato powiedział mi, że bardzo dobrze zna się z kierowcą rajdowym, z którym w Rajdzie Barbórki jeździł jako pilot na odcinku specjalnym. Jednocześnie realizowałem materiał również z Krzyśkiem Ignaczakiem, który miał wtedy serię przygód - a to auto mu się zepsuło, a to dostał mandat, a to coś rozwalił... Na torze w Wyrazowie obok Częstochowy załatwiłem samochód rajdowy i umówiłem obu siatkarzy. Pierwszy jeździł Igła i dał radę. Później Piotrka przywiozła żona - wracał prosto z "Balu Mistrzów Sportu". Zastanawialiśmy się, czy tak zmęczony da radę pojechać. Okazało się, że dał. Co on tam w końcu nawyprawiał! Myślę, że gdyby nie był po długiej gali, to takiej fantazji by nie miał - powiedział Marek Magiera.

Czy kiedykolwiek Piotr Gacek został jednak wyprowadzony z równowagi? - Kiedyś w emocjach pomagał mi wyrzucać telewizor przez okno. Całe szczęście okazało się, że był on za duży. To był jedyny moment, kiedy widziałem Gata lekko poddenerwowanego - dodał Kadziewicz.

W sezonie 2016/2017 zagrał swój ostatni mecz. - Chyba nie byliśmy gotowi na aż taki przypływ emocji. Trudno mi wyrazić, jak wielki sentyment mam w kierunku do chłopaków, z którymi pracuję. To bardzo specyficzne uczucie - mówi o pożegnaniu Piotra Gacka jego trener, Andrea Anastasi. - Było oczywiste, że Piotrek jest o dziesięć lat starszy od większości pozostałych zawodników, więc jego koniec kariery był bliżej niż dalej, ale poza tym, że byłem dla niego trenerem, to jest on dla mnie przyjacielem, więc pożegnanie się z wspólną pracą było wyjątkowo trudne. Radziliśmy sobie z tym wszyscy do momentu, kiedy jeszcze mieliśmy przed sobą ostatni mecz na wyjeździe. Gdy wróciliśmy do Gdańska, to w całym klubie było czuć, że coś się kończy. Gato dał nam trzy sezony wspaniałej gry i myślę, że niewielu jej po nim oczekiwało. Będzie mi go bardzo brakowało na boisku, ale chyba jeszcze bardziej jako bliskiego przyjaciela. Przed sobą ma wielki projekt i jestem pewny, że sukcesy, które osiągnął w drużynie, jest w stanie przenieść na swój kolejny zawód - dodaje Anastasi.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.