Siatkówka. Marcin Prus i picie piwa przy trenerze Mazurze...

Przechyliłem butelkę i opróżniłem ją duszkiem. Pragnienie, ciągnące się od końca treningu, zostało ugaszone błyskawicznie. Do tej pory pamiętam to uczucie i wręcz niewiarygodny smak chmielu. Rozochocony tym, że mnie nikt nie nakrył, postanowiłem poprosić o jeszcze jedną butelkę. - Prus, k...a! Co ty robisz? Rozpoznałem głos. Nogi ugięły się pode mną... - wspomina w swojej książce "Wszystkie barwy siatkówki" Marcin Prus.

Jeśli sądzisz, że życie znanych sportowców to sielanka - masz rację. Jeśli twierdzisz, że jest im łatwiej niż innym - również nie będę mówił, że jest inaczej. Są jednak tematy, o których zapewne nie masz pojęcia - mówi Prus, wielokrotny reprezentant Polski w piłce siatkowej, nazywany Dennisem Rodmanem volleya, dziś dziennikarz i autor książki "Wszystkie barwy siatkówki", którą można kupić na labotiga.pl , internetowym sklepie wydawnictwa SQN.

O tym, jak wypiłem piwo przy trenerze Mazurze

Pamiętam jak dziś przygotowania do walki o mistrzostwo świata, czyli Cetniewo i Zakopane. O tym, że podczas posiłków potrzebne było pozwolenie, by pójść do kibla, nie będę wspominał. Nie było też mowy o żadnym alkoholu. W tej materii obowiązywał absolutny zakaz, bez żadnych wyjątków. Nikt wtedy nie myślał o piciu wódki, whisky czy jakiegokolwiek innego mocnego trunku, bo mając wizję dziesięciu godzin treningu dziennie, człowiek tracił ochotę na wszystko, co związane było z balowaniem.

Do hali sportowej zawsze szliśmy pieszo, bo znajdowała się na terenie kompleksu i była oddalona od naszych pokoi o jakieś trzysta metrów w linii prostej. Krew mnie zalewała, kiedy taszcząc sprzęt sportowy, dymałem w kierunku hali, a dookoła chodziły rodziny z wiatrołapami, leżakami i materacami nad wodę. Pewnego dnia, wracając z popołudniowego treningu, pękłem. Mieszkaliśmy wówczas w domkach letniskowych poza ośrodkiem, a że byliśmy młodzi, to wakacyjne klimaty bardzo mocno wpływały na psychikę.

Niedaleko mojego lokum znajdowała się buda z wakacyjnym żarciem, napojami, krzesełkami i, co najistotniejsze, z zimnym piwkiem. Przechodziłem obok niej każdego dnia po kilkanaście razy, więc "spocone" kufle nieustannie przyjaźnie się do mnie uśmiechały. Pamiętam, że zabrałem ze sobą trochę kasy, by kupić jakieś picie. Podchodząc do okienka z zamiarem zakupu coli, na standardowe pytanie:

- Co podać?

Odpowiedziałem:

- Poproszę piwo.

Sam się zdziwiłem, że to powiedziałem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że jeśli ktoś mnie przyłapie, będę miał przewalone. Ale żyje się raz. Sprzedająca podała mi przyciemnione szkło z zakazaną zawartością. Serce łomotało mi niczym młotem, jednakże "Mariola, Okocim spojrzeniu" powodowała, że każdemu w takim momencie zmiękłaby pała. Przechyliłem butelkę i opróżniłem ją duszkiem. Pragnienie, ciągnące się od końca treningu, zostało ugaszone błyskawicznie. Do tej pory pamiętam to uczucie i wręcz niewiarygodny smak chmielu. Rozochocony tym, że mnie nikt nie nakrył, postanowiłem poprosić o jeszcze jedną butelkę. Pani oczywiście grzecznie mi ją podała. Cieszyłem się jak dziecko na ponowne nieziemskie doznania. Ten moment, ta wyjątkowa chwila, która powodowała błogostan dla gardła i świadomości. Podnoszę więc szkło w nadziei doświadczenia ponadczasowej przyjemności. Pierwszy łyk, drugi łyk i krzyk:

- Prus, k...a! Co ty robisz?

Rozpoznałem głos, a nogi ugięły się pode mną. Obróciłem się. Za mną stał trener Mazur.

- Panie trenerze, to tylko piwo, szczerze - odpowiedziałem logicznie.

- W dupie mam twoją szczerość - warknął mistrz ciętej riposty.

Cała wymiana zdań trwała może dziesięć sekund. Konsekwencje? Lepiej nie pytajcie...

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.