Jacek Nawrocki: Gwiazdorstwa w Skrze nie widzę

- Trzeba wyjść na boisko i grać swoje, a nie myśleć o kompleksach. W przeciwnym razie nie ma mowy o dobrym wyniku - mówi szkoleniowiec sześciokrotnego mistrza Polski siatkarzy

Jarosław Bińczyk: Jest pan młodym stażem trenerem, bo pracuje pan samodzielnie w PlusLidze dopiero drugi rok. Jak się prowadzi drużynę złożoną z dziesięciu gwiazd nie tylko polskiej siatkówki?

Jacek Nawrocki: To są gwiazdy, zgadzam się. Ale bez kurtuazji, oni w pracy ze mną nie dają tego odczuć. Tego gwiazdorstwa w kontaktach ze mną nie demonstrują. Czasami się nad tym zastanawiam, ale naprawdę nie mam się do czego przyczepić.

Są trenerzy, jak Radostin Stojczew z Trentino, preferujący żelazną dyscyplinę. Z tego, co widzę, pan jest zwolennikiem układów partnerskich z siatkarzami.

- Tego nie potrafię określić. Jestem zwolennikiem układów partnerskich, ale wtedy, gdy każdy rozumie, jaka jest jego rola. Jak już mówiłem, nie spotkałem się z trudnymi sytuacjami, takimi, po których musiałbym zmienić swój styl postępowania. Na razie moi zawodnicy nie dali mi takiego powodu.

Są trenerzy, którzy nie pozwalają mówić do siebie po imieniu. Zauważyłem, że jest pan z większością zawodników na ty.

- Każdy mówi do mnie, jak chce. Na to zupełnie nie zwracam uwagi, bo nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Ważny jest szacunek do siebie. Trener musi szanować zawodników, a oni trenera. Jeśli ktoś z takich pierdół robi problemy, to nie jest dobrze.

Czyli jest pan szczęściarzem, że może pracować z tak odpowiedzialną grupą siatkarzy?

- Tak, mam szczęście.

Przejdźmy do spotkania z Friedrichshafen. Zastanawiał się pan, ile punktów potrzeba Skrze, by awansować do fazy pucharowej Ligi Mistrzów?

- Nie, na razie punktów nie liczyłem. Myślę tylko o meczu z Friedrichshafen. To są mecze kluczowe, które zadecydują o awansie.

A dlaczego właśnie one? Przecież Friedrichshafen może wygrać u siebie z Trentino za trzy punkty, wy zdobędziecie punkt we Włoszech i główny faworyt pożegna się z awansem.

- Na razie Trentino wciąż jest faworytem grupy D. I to bez względu na wyniki, jakie były dotychczas. Za moment grają dwukrotnie z Rumunami z Zalau i najprawdopodobniej zdobędą komplet punktów. A w tym czasie my rozegramy dwa spotkania z Friedrichshafen. Wtedy więcej będzie wiadomo. W naszej grupie są trzy zespoły, z których każdy może wygrać z każdym. Wszystko się może zdarzyć, dlatego moim zdaniem nasze najbliższe pojedynki zadecydują o awansie.

Zapytam więc o coś innego: czy w siatkówce jest coś takiego, że jedna drużyna wybitnie nie leży drugiej?

- Pewnie ma pan na myśli Friedrichshafen w konfrontacji z nami. Oczywiście, s takie systemy, które mogą jakiejś drużynie nie leżeć. Ale trzeba jasno powiedzieć, że mistrz Niemiec nikomu nie leży. Obojętnie, czy są to zespoły polskie, włoskie czy rosyjskie. Ich system gry nie odpowiada nikomu. W poprzedniej edycji Ligi Mistrzów, gdy jeszcze walczyli o wysokie miejsce w grupie, w przekonujący sposób wygrali wszystkie mecze. Byli chyba w grupie z Jastrzębiem. Przegrali z nim, ale byli już wtedy pewni awansu.

Na czym polega ten system?

- Przede wszystkim zawodnicy są dobierani tak, by radzili sobie w określonym stylu. Chodzi przede wszystkim o zagrywkę, wszyscy dysponują bardzo dobrą. Nie tylko mocną, ale także taktyczną. Dalej muszą potrafić współpracować z rozgrywającym, jakim jest Lukas Tichacek. On preferuje grę bardzo szybką, opartą na pierwszym tempie. Żeby móc tak grać, trzeba mieć dobre przyjęcie. Więc skrzydłowi powinni potrafić odebrać zagrywkę w miarę bezpiecznie, a dodatkowo atakować z szybkiego rozegrania. Do tego dochodzą środkowi, z predyspozycjami do gry bardziej ofensywniej niż defensywnej. Myślę o Bauerze czy Boehme. Obaj atakują na wysokim pułapie, zaś Jose potrafi niejednego środkowego zapędzić w kozi róg. To zawodnik o przeciętnych warunkach fizycznych, lecz bardzo szybki, potrafiący atakować we wszystkich kierunkach. Jest znakomicie zgrany z Tichackiem. To wszystko sprawia, że są drużyną trudną do pokonania. Przykładem jest pojedynek w Trentino, które musiało się bardzo namęczyć.

Ale gdy Trentino wzmocniło zagrywkę, osiągnęło przewagę.

- No właśnie, ale bez niej miało duże kłopoty. Bo trudniej się gra, gdy nie ma zagrożenia ze środka.

Po poprzednim sezonie we Friedrichshafen zmienili się przyjmujący i atakujący. Brazylijczyk Idi wylądował w Zaksie Kędzierzyn-Koźle, zaś Georg Grozer w Resovii. To wpłynęło na grę niemieckiej drużyny?

- Atakujący jest bardzo mocny, bo Gontariu to silny zawodnik, porównywany do swoich poprzedników [Grozera, a wcześniej Jochena Schoepsa, obecnie gracza Iskry Odincowo - przyp. red.]. Nieźle atakuje z wysokiej piłki, a do tego jest leworęczny, więc trudny do rozczytania. Poza tym jest silny i wysoki. Jeśli chodzi o przyjmujących, to o Wintersa [reprezentant Kanady - przyp. red.] walczyli przez kilka sezonów, więc są zadowoleni. Drugi skrzydłowy - Trommel - to typowy gracz dla Friedrichshafen, świetnie czujący się przy bardzo szybkiej grze. On swoją funkcję spełnia.

Dotychczas cztery razy graliście z Friedrichshafen i wszystko przegraliście.

- Tak, w Lidze Mistrzów dwa razy po 3:0, zaś w wiosennych sparingach w Niemczech 0:4 i 1:4.

To może tkwić w głowach zawodników?

- Mam nadzieję, że nie. Podobnie było z belgijskim Roeselare, a udało nam się dwukrotnie je pokonać. Trzeba wyjść na boisko i grać swoje, a nie myśleć o kompleksach. W przeciwnym razie nie ma mowy o dobrym wyniku.

Skra ostatnio spisuje się znakomicie. Ogrywa wszystkich, jak chce. Nie obawia się pan, że forma przyszła za wcześnie?

- W takim sezonie, jaki mamy teraz, a więc w PlusLidze rozgrywanej w szalonym tempie, Lidze Mistrzów, klubowych mistrzostwach świata, nie ma mowy o szczytach formy czy szykowaniu wysokiej formy. Nasza praca polega na podtrzymywaniu dyspozycji. Na pewno w dłuższym okresie to się nie uda i jakieś dołki przyjdą. Wtedy trzeba będzie sobie jakoś poradzić.

Ten sezon jest jeszcze trudniejszy od poprzedniego, kiedy było równie dużo imprez.

- W zeszłym roku myślałem, że częściej już nie można grać. Okazuje się jednak, że można. Zafundowano nam jeszcze większą liczbę gier. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że możemy nie jechać na klubowe mistrzostwa świata do Kataru.

No właśnie...

- To ja odpowiem, że możemy zrezygnować też z Pucharu Polski czy Ligi Mistrzów. Bo po co one komu? Turniej w Katarze jest tak samo ważny jak wszystkie inne. Jest bardzo prestiżowy i jest super, że możemy brać udział w konfrontacji z najsilniejszymi drużynami na świecie. Oprócz nas będą tam także Trentino czy Dynamo Moskwa, a więc europejska czołówka.

W tym roku drużyna lepiej znosi jednak obciążenia.

- Nie można porównywać tych sezonów. W ubiegłym roku, gdy drużyna wróciła z mistrzostw Europy, zagraliśmy cztery trudne spotkania z polską czołówką. Ale do każdego z nich mieliśmy po tygodniu na przygotowania. Mogliśmy więc spokojnie potrenować, zrobić siłownię. Choć mieliśmy tylko ośmiu czy dziewięciu zdrowych siatkarzy, to rozegraliśmy cztery bardzo dobre mecze. Później była znakomita dyspozycja podczas imprezy w Katarze, także pod względem mentalnym. Chłopcy potrafili świetnie się znaleźć w takim turnieju. Następnie jednak część drużyny poleciała z kadrą na Puchar Świata do Japonii, gdy pozostali odpoczywali. Uznaliśmy po ich powrocie, że konieczna była regeneracja, stąd ryzyko, jakim była gra w różnych składach. Wtedy zespół był wykończony, ale doszli po kontuzji atakujący i Michał Winiarski. Kilku, niestety, padło, bo przypominam, że wylecieli z powodu kontuzji Stephane Antiga i Michał Bąkiewicz. Teraz mamy wszystkich zdrowych, dlatego nie zdecyduję się na żadne porównania. Jedno jest pewne, gramy teraz znacznie więcej i dalej tak będzie.

Ale korzysta pan z całej kadry. Praktycznie w każdym spotkaniu na boisko wychodzi inna szóstka. Na pewno to korzystne z punktu widzenia obciążeń, które rozkładają się na wielu siatkarzy. Z drugiej strony trudniej o zgranie.

- To wszystko prawda. Gdzieś dopracowaliśmy się jakiegoś trzonu drużyny. I to nie tylko personalnie, ale i w systemie grania. Problem w tym, by zawodnicy wychodzący na boisko mogli się do tego dopasować.

Właśnie, Friedrichshafen dobiera siatkarzy do określonego stylu. W Skrze jest inaczej, bo Mariusz Wlazły i Bartosz Kurek wolą atakować z wysokich piłek, a Bąkiewicz czy Antiga z szybszych.

- Próbujemy to wypośrodkować, tworząc jakiś swój system.

Udaje się?

- Chyba tak, bo ważne jest doświadczenie zawodników i umiejętność przestawiania się. Cały czas pracujemy, by wszystkie elementy techniczno-taktyczne były na przyzwoitym poziomie. Bo to jest warunek, by skutecznie rywalizować z czołowymi drużynami w Europie czy nawet w Polsce.

Który system jest lepszy dla trenera? Taki jak w Trentino, gdzie jest praktycznie jedna szóstka, a zmiany zachodzą sporadycznie, czy mieć 12 równych?

- W Trentino też są silni zmiennicy, jak choćby Łukasz Żygadło. Daj Boże takiego rezerwowego jak Sokołow. A Della Lunga w poprzednich klubach był głównym skrzydłowym. Tak jak u nas Bąkiewicz. Teraz zależy od trenera, w jaki sposób będzie korzystał z zawodników.

To zapytam inaczej. Czy ma pan w głowie taką najsilniejszą szóstkę?

- Tak, oczywiście. Ale nasza sytuacja jest dobra, bo zawsze mamy możliwość wzmocnienia jakiegoś elementu czy przyjęcia czy ataku. Dlatego postawienie na jedną szóstkę w naszym wypadku nie jest korzystne.

Ostatnio dużo trenowaliście, co było widać choćby w Jastrzębiu, kiedy u większości zawodników widać było choćby brak dynamiki. Czy cztery dni przed meczem z Friedrichshafen pozwolą odzyskać świeżość?

- Jak już mówiłem, nie ma mowy o szykowaniu szczytów formy. O tym zapomnijmy. Na pewno dwa ostatnie dni przed środowym spotkaniem będą wyglądały inaczej, ale nie ma mowy o budowaniu szczytu formy. Dlaczego? Bo następnego dnia konieczne byłoby całkowite rozładowanie się zawodników. A oni na to nie mają czasu, bo muszą myśleć już o następnym spotkaniu. Staramy się więc jedynie podtrzymywać dyspozycję, a w dzień meczu dochodzą adrenalina, emocje, stresy. Ważne, by to wszystko było pod kontrolą, a wtedy dyspozycji fizycznej wystarczy.

* Jacek Nawrocki ma 45 lat. Urodził się i mieszka do dziś w Tomaszowie Mazowieckim. Tam grał w siatkówkę w Lechii, a następnie, w czasie studiów, w AZS-ie Warszawa. Był też zawodnikiem Włocławii, a jego ostatnim klubem była Skra. Jako trener był asystentem m.in. Ireneusza Mazura i Daniela Castellaniego. Kiedy ten drugi został selekcjonerem reprezentacji, Nawrocki zastąpił go w bełchatowskim zespole. W pierwszym roku pracy zdobył mistrzostwo Polski i klubowe wicemistrzostwo świata

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.