Zagumny tłumaczy rezygnację: "Powiedziałem: dość! Zdrowie nie to". Teraz o sukcesy powalczy jako dyrektor sportowy

Mistrz świata, mistrz Europy, triumfator Ligi Światowej - sukcesów pozazdrościłby mu każdy. "Wiele rzeczy i tak mi uciekło" - przyznaje Paweł Zagumny, podsumowując karierę dla Sport.pl. Teraz będzie walczył z boku parkietu. Trenerem być nie chce, zostanie dyrektorem sportowym AZS Politechniki. "W głębi duszy i serca pozostanie żal, że nie mogę grać, ale nie da się oszukać wieku i organizmu" - tłumaczy

Paweł Zagumny 8 kwietnia na warszawskim Torwarze rozegra swoje ostatnie siatkarskie spotkanie. Rywalem AZS Politechniki Warszawa będzie GKS Katowice. Po tym meczu były reprezentant Polski zostanie dyrektorem sportowym warszawskiej drużyny. Ma pracować ze Stephane'em Antigą, który zostanie jej trenerem.

Ostatnio ciągle się Pan żegna. Rozstał się Pan z reprezentacją Polski ze złotym medalem MŚ na szyi, zagrał jeszcze pożegnalny mecz w 2016 roku. Teraz mówi "do widzenia" siatkówce klubowej. Te uroczystości to miłe momenty, czy - jak przystało na pożegnania - raczej smutne?

- Wbrew pozorom z tych meczów się cieszę. Sprawiają mi satysfakcję. Smutny na pewno nie jestem. Swoje się nagrałem. Będę ewenementem, bo powiem, że cieszę się, że kończę karierę.

Za kilka tygodni siatkówka nie będzie dla Pana istniała, jeśli mówimy o grze profesjonalnej

Praktycznie jej nie będzie, pozostanie tylko w formie amatorskiej. Koledzy z boiska z byłej drużyny juniorskiej nie mogą się już doczekać, kiedy do nich dołączę. Jak zdrowie pozwoli, mam nadzieję, czasem będę do nich wpadał i pogramy sobie jak za starych dobrych czasów.

W swojej książce napisał Pan o najważniejszym dla siebie meczu, wskazując na finał MŚ z Brazylią, po którym powiedział, że z kadrą kończy. Czy w tej euforii było dużo próśb i nacisków, by nie odchodzić?

Ten mecz rzeczywiście utkwił mi w pamięci najbardziej. Mistrzostwa świata na własnej ziemi, wygrane w dramatycznych okolicznościach. Nie lada wyczyn. Po tych mistrzostwach zadeklarowałem, że to ostatni mecz, ale jeszcze u niektórych tliła się iskierka nadziei, że wrócę choćby na Igrzyska Olimpijskie w Rio. Tak się nie stało. Zdrowie nie pozwoliło mi, by dołączyć do drużyny i zagrać na takim poziomie, na jakim bym chciał. Z kadry pozostały mi więc najwspanialsze wspomnienia, jakie mogą być - podium i złoto.

O tych pożegnaniach rozmawiałem z bliską Panu osobą. Powiedziała: "To nie jest tak, że wszystko spływa po nim jak po kaczce. Miałam wrażenie, że to gdzieś w nim siedzi. Paweł jest taka osobą, że nie da tego po sobie poznać". Może teraz też Pan nie daje.

Na pewno to będzie 27 lat mojego życia na boisku. Nie da się tego odsunąć i zapomnieć o tym. W głębi duszy, w głębi serca, pozostanie żal, że nie mogę grać, ale nie da się oszukać wieku i organizmu. Grają coraz młodsi, coraz silniejsi. Mimo że czasami udają mi się dobre zagrania, to na dłuższą metę nie byłoby to korzystne dla mojego zdrowia. A że zawsze dobrze maskowałem swoje zagrania to myślę, że i teraz, tutaj, jakoś sobie radzę.

Jest chyba jedna grupa osób, która z pana odejścia się cieszy - lekarze. Nie będzie już rozmów o kolanach, skoliozach itp.?

Nie wiem czy to się skończy. Może właśnie się zacznie. Jak człowiek jest w formie, dobrej dyspozycji, to dolegliwości jest mniej. Jak przestanę grać, to przestanę trenować. Siłownia czy basen pewnie zostaną, ale rekreacyjnie. Myślę, że bóle przyjdą z czasem, bo te ileś lat zawodowych zmagań zostanie w kościach.

Rozmawiał Pan z kolegami, którzy są już poza blaskiem fleszy i cotygodniową adrenaliną? Marcin Gortat opowiadał mi, że np. koszykarze w USA po zakończeniu gry w NBA w 80 procentach popadają w depresję.

Na pewno jest to problem dla sportowca zawodowego, który życie miał spisane na kartce. Śniadanie, trening, obiad, trening, kolacja, spanie - wszystko rozpisane. Tu nagle trzeba wejść w życie samemu, zaplanować je sobie. Nauczyć się czegoś, czego nie robiło się nigdy. My tylko graliśmy w siatkówkę. Wejście w życie po życiu będzie bardzo ciężkie. Trzeba mieć przyjaciół, trzeba słuchać ich dobrych rad. Mam nadzieje, że ja będę spadał miękko i wyląduje na czterech łapach.

Dyrektor sportowy Politechniki jest tu złotym rozwiązaniem?

To stanowisko pojawiło się na horyzoncie niedawno. Rozważałem grę jeszcze jednego sezonu bądź przejście w inne struktury. Myślę, że to propozycja idealna dla mnie. Jestem z Warszawy. Mimo że 20 lat tu nie mieszkałem, to czuję się warszawiakiem. Mój ojciec trenował drużynę Politechniki. Rodzinne tradycje prowadzenia klubu zostaną podtrzymane.

Prezes Jolanta Dolecka próbowała Pana jeszcze zatrzymać na parkiecie...

Do tej pory naciska, żebym jeszcze grał. Mówi, że nie ma następców. Ja już jednak powiedziałem: dość! Zdrowie nie to.

Wie Pan, o co zapytam, podsumowując dorobek sportowy? O klątwę Huberta Wagnera, który stwierdził, że z Zagumnym w składzie żaden klub mistrzostwa Polski nie zdobędzie. Sprawdziło się. Ma Pan o to żal?

Różne legendy krążą. Ja tego z jego ust nie słyszałem, ale pewnie sobie coś myślał i komuś to powiedział. Od tego czasu wygrałem mistrzostwo Europy i świata oraz Ligę Światową. Każdemu życzę takiej kariery. A że nie mam tego medalu mistrzostw Polski? Może dlatego wygrałem te inne rzeczy. Wystarczyło wybrać inną drużynę ileś lat temu i pewnie ten złoty krążek bym zdobył. Może jednak wtedy tyle bym nie grał, tylko siedział na ławce. Nie rozwinąłbym się tak, jak to miało miejsce. Nie żałuję więc żadnego z moich wyborów klubowych i nie żałuję braku mistrzostwa. Najwidoczniej nie było mi dane.

Pytam, bo powiedział Pan ostatnio, że sportowo nie czuje się spełniony...

Wiele sukcesów po prostu mi uciekło, zarówno medali mistrzostw Polski jak i olimpijskich. Nie mogę powiedzieć, że jestem siatkarzem spełnionym. Chciałbym wygrać dużo więcej.

Bo jak się na igrzyska olimpijskie jedzie jako faworyt, a w sumie cztery razy z rzędu wraca z nich bez niczego, to jest to frustrujące...

Realnie patrząc, to dwa razy mieliśmy szansę, by awansować do półfinałów - w Pekinie i w Londynie. W 2008 r. przegraliśmy batalię z Włochami, praktycznie jedną, nieszczęsną piłką. W 2012 r., niestety, zdecydowanie odpadliśmy z Rosją. Medal nie był nawet na wyciągnięcie ręki. Przegraliśmy zdecydowanie sportowo - takie imprezy też się zdarzają.

Teraz żegna się Pan z siatkówką klubową. Gdybym zapytał o wspomnienia, o miłe i przykre chwile w ciągu całej kariery, to co by pan powiedział?

Każdy z klubów wniósł sporo do moich umiejętności. Zaczynałem w Radomiu jako 18-latek. To były dwa lata mocnego przetarcia z ligowcami, później silny klub w Szczecinie, gdzie zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski. Włochy - czyli gra z gwiazdami. W Polsce mogliśmy o takich pomarzyć. Dostępne nie były nawet w telewizji. W lidze z 14 drużynami każdy mecz był jak mecz reprezentacji. Te trzy lata były kluczowe dla mojej kariery, aczkolwiek nie zdobywaliśmy tam większych sukcesów, ale przynajmniej grałem, to było najważniejsze. Potem znowu Olsztyn, wspaniałe sześć lat i kilka dobrych sezonów, dalej Grecja - taki okres przejściowy - i Zaksa. Kędzierzyn-Koźle to chyba najlepsze lata mojego grania: dwa wicemistrzostwa, dwa puchary, Final Four Ligi Mistrzów. Jestem z tego zadowolony. Ostatni sezon wprawdzie nam nie poszedł. Graliśmy słabo i tak samo słabe było rozstanie z klubem.

Pominął Pan jeszcze kilka innych sukcesów, które się przecież przytrafiały.

W sumie tam gdzie byłem w większości sezonów rzeczywiście udawało się zrobić drugie czy trzecie miejsce. Zdobywałem Puchary Polski i raz Puchar Grecji. Te najważniejsze wyróżnienia przyszły jednak w reprezentacji.

Zachował Pan z tych wydarzeń pamiątki?

Medale są w jednym miejscu. Planuję zrobić z nimi antyramę. Rodzina mnie bardzo męczy, by to wisiało gdzieś w domu. Jak goście przyjdą, to niebawem sobie pooglądają. Ja jakoś tego nie eksponowałem. Ołtarzyka nie mam, nie modlę się do tego. Statuetki MVP, których trochę się trafiło, w większości porozdawałem.

A nagroda za tytuł najlepszego rozgrywającego MŚ w 2006 roku?

Gdzieś tam stoi. Nawet nie kojarzę. Chyba oddałem to właśnie człowiekowi, który ma się tym wszystkim zająć i postarać oprawić, by nie poginęło.

Teraz nowe wyzwania. Jak stwierdziła Pana żona w kontekście najbliższej przyszłości: "wszyscy ją bardziej przeżywają, niż on".

- Może i tak jest... A co się wydarzy?

Będzie Pan dyrektorem sportowym Politechniki. Tego pan jeszcze w życiu nie skosztował.

Nie skosztowałem, ale myślę, że mam tu większą wiedzę i więcej pomysłów, niż gdybym został trenerem. Wiele nauki oczywiście przede mną, ale myślę, iż to będzie rozwijające zajęcie. Nie mówię, że łatwe. Mam jednak nadzieję, że z trenerem Antigą stworzymy taki duet, który przy pomocy sponsorów zbuduje w Warszawie silny ośrodek siatkarski, do którego w miarę upływu czasu będą chcieli przychodzić wszyscy najlepsi.

Współpracę ze Stephane'em Antigą traktuje Pan jako ten czynnik, który to zagwarantuje?

Marketingowo to jest bardzo dobre posunięcie. Czy będzie dobrym trenerem? Czas pokaże. Wiadomo, że szkoleniowcy mają ciężki kawałek chleba. Ze swej strony pomogę mu jak tylko będę umiał.

Jak będzie wyglądała wasza Politechnika? Na co teraz zwracacie najwięcej uwagi?

Jesteśmy na etapie budowania drużyny na przyszły sezon. Codziennie rozmawiamy alboy piszemy do siebie kilka razy. To gorący okres. Dopinamy budżet i skład. Nie mamy jeszcze drugiego trenera, więc tych rozmów jest sporo.

Budżet ma być solidnie powiększony? Zdradzi Pan nazwiska zawodników, którzy w klubie się pojawią?

Pomysłów mamy wiele. Dopóki nie są podpisane z graczami umowy, trudno mi mówić o konkretach. Będzie to mieszanka zawodników młodych i doświadczonych. Jeden, dwóch zawodników z zagranicy. Budżet ma być powiększony o 1/3 i - co najważniejsze - będzie pewny.

Jak to jest z tą funkcja trenera? Czy Paweł Zagumny zainteresuje się nią za kilka lat?

Mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić. Teraz pomogę Stephane'owi w przygotowaniu drużyny do sezonu przed ligą, bo jego nie będzie. Obowiązki z reprezentacją Kanady nie pozwolą mu w pełnym zakresie zrobić tu wszystkiego. Trenerskie przetarcie będę miał, ale bez przyszłości.

Czego Panu zatem życzyć sportowo?

W najbliższym czasie, może lepszych wyników, niż jakie osiągałem będąc zawodnikiem? To wystarczy.

A prywatnie?

Spokoju i... chyba tego samego, co powyżej. Życie zawodowe mocno wiąże się z rodzinnym. Jak jest spokój w domu, to jest też w pracy i na odwrót.

Rodzina wesprze jak zwykle, już w ostatnim, sportowym pożegnaniu (8 kwietnia)?

Bilety już są szykowane, być może dzieci wyprowadzą mnie na boisko na prezentację. Dalsza rodzina też się do Warszawy wybiera. Nie wierzą, że ja już kończę. Muszą to zobaczyć na własne oczy. Mam nadzieję, że zagram w całości, bo ostatnio to zdrowie nie jest najlepsze. Tylko o tym teraz myślę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.