Siatkówka. Świderski: Walczcie o swoje marzenia

Gdybym zaczynał karierę jeszcze raz, na pewno wybrałbym tę samą drogę. Nie robiłbym jednak wszystkiego z aż takim narażeniem zdrowia. Pod koniec kariery kontuzje dotknęły mnie mocno - mówi Sport.pl Sebastian Świderski. 35-letni przyjmujący, który sięgał z juniorami po mistrzostwo świata, a w dorosłej siatkówce po wicemistrzostwo globu, zakończył karierę. I z miejsca został trenerem Farta Kielce

Profil Sport.pl na Facebooku - 48 tysięcy fanów. Plus jeden? 

Z Sebastianem Świderskim rozmawia Przemysław Iwańczyk

Przemysław Iwańczyk: Bolało?

Sebastian Świderski: Zależy co?

Rozstanie.

- Z siatkówką, z klubem z Kędzierzyna-Koźla, z rodziną podczas wielu lat występów na siatkarskich boiskach. Wiele było rozstań. To ostatnie jednak, które definitywnie zakończyło moją karierę, bolało bardzo. Przez dwa tygodnie po decyzji nie mogłem dojść do siebie, bardzo to przeżywałem, męczyłem się. Na szczęście, i będę to podkreślał na każdym kroku, mam obok wspaniałą rodzinę i znajomych, którzy nie pozwolili mi za długo rozpamiętywać tego wszystkiego. Wracam do normalności.

Kiedy poczułeś, że to już naprawdę koniec?

- W połowie grudnia, trzy dni przed ligowym meczem z Jastrzębiem, coś mnie zakuło, zaszczypało, nogę zaatakowała opuchlizna. Pojechaliśmy do Łodzi na prześwietlenie i konsultacje lekarskie. Tam przekazano mi kolejną bardzo smutną wiadomość: naderwanie prawie 60 proc. mięśnia czterogłowego uda, który praktycznie trzymał się na strzępach. Mój problem polegał też na tym, że w wielokrotnie kontuzjowanej nodze nie ma takiej chemii, unerwienia; bym mógł coś poczuć. Mówiąc wprost, nic tam nie żyje, chociaż powinno.

Lekarze powiedzieli, że mam przygotować się na definitywny koniec. Żeby wrócić do sportu w takim przypadku, potrzebny jest cud. Po miesiącu były kolejne kontrole i konsultacje, które niestety potwierdziły wcześniejsze przypuszczenia. Nic się nie chciało goić, powiedziano mi krótko, że można to zoperować jeszcze raz, ale ryzykuję kolejną ciężką kontuzją i grozi mi nawet kalectwo. Kolejne naderwanie, najpewniej jeszcze większe, mogłoby spowodować, że poruszałbym się w przyszłości wyłącznie o kulach.

Jesteś w stanie zliczyć, ile kontuzji dotknęło cię podczas kariery?

- Nie, nie liczyłem, bo gdybym zaczął, zapisałbym cały zeszyt.

Lekarze gorzko żartują, że mógłbyś służyć za żywy model sportowca po przejściach w gabinetach ortopedycznych i nie tylko?

- No tak, zwłaszcza że nie były to tylko kolana. Mięsień czworogłowy nawet zrywałem, miałem poważne naderwania mięśni łydek, kontuzje kolan, szyi, kręgosłupa, nie sposób wymienić wszystkiego.

I warto było?

- Gdybym zaczynał jeszcze raz, na pewno wybrałbym tę samą drogę, choć pewnie bardziej bym się oszczędzał. Nie robiłbym wszystkiego z aż takim narażeniem zdrowia. Na sam koniec kariery kontuzje dotknęły mnie szczególnie mocno.

Mam wrażenie, że twoja kariera wyglądała na zaplanowaną w detalach. Dobry kontakt z kolegami z drużyny, trenerami i przede wszystkim kibicami. I tego samego dnia, kiedy rozstawałeś się z boiskiem, ogłosiłeś, że zostajesz trenerem.

- Było trochę przypadku z tym trenerskim zajęciem w Farcie Kielce. Nie myślałem, że tak szybko zajmę się prowadzeniem drużyny, choć powoli się do tego przymierzałem. Np. rozmawiałem z Andreą Anastasim, trenerem kadry, na temat asystentury i u jego boku. Mówiło się też, że mam iść do jakiegoś klubu jako drugi szkoleniowiec. Stałem trochę z boku i nie myślałem o tym zbyt intensywnie. Bardziej skupiłem się na tym, co mam, np. na promocji firmy Vision One czy produktach Move, których jestem twarzą. Aż nagle kielecki klub zapytał, czy mam uprawnienia trenerskie i czy nie byłbym zainteresowany pracą. Gdy zostałem zaproszony na rozmowy, dotarło do mnie, że mogę rozpocząć karierę trenerską już teraz.

Wydawało się, że pójdziesz w kierunku menedżerskim. W kuluarach mówi się, że jesteś ponoć wymarzonym kandydatem na przyszłego prezesa Polskiego Związku Piłki Siatkowej.

- Praca trenera to wyklucza?

Nie.

- Udzielam się dość mocno pozasportowo - w prasie, internecie, na eventach. Ostatnio nawet częściej niż na boisku. Nie mam jednak aż tak dalekosiężnych planów na przyszłość.

Czyli wciąż nie wiesz, jaką drogą pójdziesz?

- Nie. Moja decyzja wejścia do zawodu trenera spowodowana była tym, że chciałem coś ze sobą zrobić. Codziennie przychodziłem na treningi, pomagałem, zawsze stałem gdzieś z boku. Podjąłem tę decyzję także po to, by zobaczyć drugą stronę barykady. Jest zupełnie inaczej. Bardzo mądrze powiedział ktoś kiedyś, że najpierw powinno się być trenerem, a później zawodnikiem, bo dopiero wtedy można zrozumieć sens pracy szkoleniowca. Muszę się pod tym podpisać, patrzę teraz na szkoleniowców zupełnie inaczej. To wielka odpowiedzialność ogarnąć kilkunastu zawodników, dopilnować każdego.

Co było najbardziej uderzające w zetknięciu z nowym zawodem?

- Myślę, że odpowiedzialność. Nie za jednego zawodnika, za siebie, a za kilku chłopaków i przez pierwsze dni miałem z tym pewien problem. Dochodzi do tego duży stres, bo robię to po raz pierwszy. Nowy obowiązek, nieprzespana pierwsza noc, muszę się przyznać, że to było trudne, ale okazało się, że tworzymy fajną grupę, chłopaki się starają, czerpią z tego radość. Zawodnicy bawią się grą w siatkówkę i myślę, że o to w tym chodzi, bo kiedy sport nudzi, wtedy mało kto rozwija swoje umiejętności. Człowiek popada w stagnację i zaczyna się cofać.

W Kielcach po dwugodzinnym treningu czterech zawodników zostało jeszcze na pół godziny, aby poćwiczyć, co jest najlepszym przykładem czerpania radości z gry. Mnie też to sprawiło satysfakcję.

Na pierwszych zajęcia traktowali cię jak legendę czy od razu oczekiwali od nowego trenera jak najwięcej?

- To jest grupa, która chce się uczyć i na wstępie wszystko sobie wyjaśniliśmy. Zamiast dyktatury preferuję spokojną rozmowę i tłumaczenie. Akurat moi zawodnicy tego potrzebują, nie wiem jak inni. Co mówili w szatni, nie wiem, ale jestem ciekaw, jakie są ich opinie na temat mojej pracy. Po ich zapale widać, że chyba im odpowiada taki system.

Twój najpiękniejszy moment w karierze?

- Mógłbym długo opowiadać, ale powiem przewrotnie, że najpiękniejsze są te chwile, gdy spotykam na ulicy kibiców siatkówki, którzy mnie zaczepiają i okazują sympatię. Bo to nie była tylko moja kariera, to także część życia tych ludzi. Chyba dobrze się spisywałem, bo inaczej szybko zapomnieliby o mnie. Już w Kielcach po treningu podeszło do mnie starsze małżeństwo, które ucieszyło się z tego, że w końcu mogą zobaczyć mnie na żywo. Wzruszyłem się, że śledzą moją karierę tak uważnie. Chcieli mnie poznać z bliska i na tym polega piękno sportu.

Naprawdę to dla ciebie ważniejsze od medali, zaszczytów i triumfów?

- Wiadomo, że trenuje się dla medali. Ale jeśli chodzi o sukcesy międzynarodowe, odniosłem tylko jeden na mistrzostwach świata w 2006 r. Są zawodnicy bardziej utytułowani. Nie wiem jednak, czy tak samo rozpoznawalni jak ja. Mogę kibicom podziękować i zapewnić, że będę się starał dalej robić wszystko dobrze.

Najważniejsza osoba, którą spotkałeś na swojej drodze?

- W sporcie było takich osób wiele, zetknąłem się z nimi po wyjeździe do Włoch. Poznałem Guido Goertzena, Lorenzo Bernardiego. Był też czas, że dzięki siatkówce poznawałem największe gwiazdy sportu. Na igrzyskach miałem szansę zetknąć się z gwiazdami NBA i innymi wielkimi sportowcami. Poza sportem najważniejsi są dla mnie żona, dzieci, cała rodzina.

Trener, któremu najwięcej zawdzięczasz?

- Z pewnością mój nauczyciel wuefu, który mnie wypatrzył. Gdyby nie on, nie byłbym tym, kim jestem. Potem pierwszy trener siatkówki. Oni ostatecznie przekonali mnie do siatkówki.

Jak w jednym zdaniu podsumowałbyś swoją karierę?

- Warto walczyć o swoje marzenia. Ja swoje marzenia realizowałem krok po kroku. Trzeba marzyć, mieć cel w życiu, bo wtedy pojawia się motywacja i chęć do pracy.

Skra Bełchatów w finale siatkiarskiej LM ? Zobacz relację

Więcej o:
Copyright © Agora SA