Marian Kmita o Final Four: Tylko silny ma szacunek

Można się pocieszać, że brąz Ligi Mistrzów to sukces, ale poczucie porażki i kac po turnieju w Łodzi jeszcze długo nie przejdą. Właściwie nie wiadomo, co się stało ze Skrą. Skład silny jak nigdy i udane sparingi we Włoszech nie zwiastowały sobotniej katastrofy. Tak, katastrofy, bo styl przegranego meczu z Dynamem Moskwa pasuje do tego dosadnego określenia.

Nasza drużyna wyglądała jak marne wojsko w czasie gwałtownego odwrotu. Panika i brak komunikacji w każdej formacji. Do tego bez dowództwa. Trener Jacek Nawrocki - mam wrażenie - emocjonalnie tego finału zdecydowanie nie udźwignął. Jak się boleśnie okazało, drużyna była źle ustawiona taktycznie, a posadzenie Kurka na ławce to symbol błędnych założeń szkoleniowca. Zadziwiająca indolencja Antigi, Falaski i Winiarskiego to osobny, zagadkowy temat.

Prezes Skry Konrad Piechocki ostatnimi laty uczynił wszystko, a może jeszcze więcej, żeby Polska miała w końcu klubowe mistrzostwo Europy. Musi być potrójnie rozgoryczony. Na pocieszenie pozostaje wspomnienie wspaniale zorganizowanego turnieju. Dowie się o tym cały świat, choć nieobecność w Łodzi szefa europejskiej federacji (CEV) Andre Meyera martwi. To dowód, że wojna prowadzona Austriaka z polskim kandydatem na szefa światowej federacji (FIVB) Mirosławem Przedpełskim przybiera wymiar totalny. To, co wyprawiali urzędnicy Meyera w ową feralną sobotę 10 kwietnia (pierwszy termin Final Four), zmuszając organizatorów do rozegrania turnieju mimo narodowej tragedii, to skandal.

Zachód będzie liczył się z nami tylko wtedy, kiedy będziemy silni. I na boisku, i poza nim. W sporcie jednak od boiska trzeba jednak zacząć.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.