Dobrowolski: Czekaliśmy, aż Olsztyn pęknie

Rozgrywający BOT Skry Bełchatów za każdym razem, kiedy wchodził na boisko, zmieniał grę swojej drużyny. Wspólnie z kolegami Dobrowolski awansował w sobotę do finału PLS, w którym Skra zmierzy się z Jastrzębskim Węglem.

Jarosław Bińczyk: Długo czekał Pan na swoją szansę...

Maciej Dobrowolski: Jeden dzień (śmiech). W piątek też przecież zagrałem w Olsztynie.

Przed rywalizacją z PZU AZS Olsztyn większość meczów oglądał Pan z miejsca dla rezerwowych.

- Nie czekałem, aż naszej drużynie nie będzie szło, bo wtedy trener wpuści mnie na boisko. Jak każdy zawodnik chciałem grać jak najwięcej. Ale Skra spisywała się dobrze, dlatego trener nie zmieniał składu. W końcu mecze ułożyły się szczęśliwie...

Dla Pana?

- Nie, dla Skry, bo awansowała do finału.

Ale to Pana wejście na boisko zmieniło losy rywalizacji w półfinale.

- Wchodząc na boisko, miałem pobudzić zespół do walki. Miałem jednak dużo szczęścia. Gdyby olsztyńscy siatkarze przez cały czas serwowali tak, jak w pierwszych dwóch setach sobotniego spotkania, to nic bym nie zmienił w naszej grze. Ale kiedy zagrałem, przestali trafiać zagrywką. Wtedy było mi łatwiej grać.

Wcześniej odmienił Pan losy meczu z Noliko Maaseik w Lidze Mistrzów i drugim półfinale mistrzostw Polski. Mimo to każde następne spotkanie rozpoczynał Pan jako rezerwowy. Bardzo był Pan zły?

- Nie, bo szanuję trenera Mazura za konsekwencję. Jeśli drużynie szło, to trudno było zmieniać skład. Andrzej Stelmach jest bardzo doświadczonym zawodnikiem, ogranym i to on jest pierwszym rozgrywającym w Skrze. Ja to akceptowałem.

Nie miał Pan do niego żalu, że czasami mimo słabszej dyspozycji miał pewne miejsce w składzie, a Pan nie dostawał szansy?

- Na pewno nie, bo bardzo dobrze mi się z nim współpracuje. W naszej drużynie jest bardzo dobra atmosfera. Po wyeliminowaniu PZU AZS cieszyliśmy się z Andrzejem jak dzieci. Mówiłem już, że taki był wybór trenera, a ja go akceptuję. Poza tym sprawdził się.

Ale bez Pana prawdopodobnie teraz czekalibyście na przeciwnika w walce o brązowy medal...

- I co ja mam powiedzieć? Bardzo zależało mi, żeby pokazać się właśnie w Olsztynie, skąd pochodzę i gdzie zacząłem karierę. Poza tym walczyliśmy o finał mistrzostw Polski.

Dlaczego odszedł Pan z PZU AZS?

- W 2003 roku kupiono Pawła Zagumnego, a Mariusz Szyszko miał jeszcze kontrakt. Padło więc na mnie, że to ja muszę szukać sobie nowego klubu. Mój menedżer załatwił mi grę w hotVolleys Wiedeń, w którym występowałem przez dwa lata. W ubiegłym roku zmarł mój tata, dlatego zdecydowaliśmy się z żoną wrócić do Polski. W Austrii nie straciłem czasu, bo dwukrotnie występowaliśmy w Lidze Mistrzów.

Co zadecydowało o wygranej BOT Skry?

- Byliśmy konsekwentni taktycznie. W sobotę mimo przegrania dwóch pierwszych setów czekaliśmy, kiedy Olsztyn pęknie. Widać to było zresztą po naszej grze. Nie było jakichś cudów, dziesięciu asów czy szczęśliwych punktów. Po prostu wiedzieliśmy, że rywale kiedyś przestaną trafiać zagrywką, a wtedy my będziemy górą.

Miałem wrażenie, że BOT Skra lepiej wytrzymała pięciosetowe mecze pod względem fizycznym. To dziwne, bo w tym sezonie rozegraliście znacznie więcej spotkań od olsztynian.

- W sobotę w piątym secie nas też zaczęły łapać skurcze. Ale po odpadnięciu z Ligi Mistrzów mamy prawie tydzień przerwy między meczami, więc można się zregenerować.

W sobotę na boisku zrobiło się nerwowo...

- Nic szczególnego się nie stało. Tak jak w każdym meczu wymienialiśmy się pod siatką poglądami.

Ale Pan miał sporo do powiedzenia rywalom. To sposób na wyprowadzenie ich z równowagi?

- Miałem mały zatarg z Gumą [Pawłem Zagumnym], ale po meczu normalnie rozmawialiśmy.

Trener BOT Skry Mazur tłumaczył, że stawia na Andrzeja Stelmacha także dlatego, że lepiej spisuje się w bloku.

- Niestety, nie mam dwóch metrów wzrostu, żeby lepiej blokować. Dlatego staram się kombinować, wkładać ręce, później skakać.

W Olsztynie raz się Panu udał blok...

- Tak, zatrzymałem Andrzeja Grzyba [jest 14 cm wyższy od Dobrowolskiego]. Podobnie udało mi się w Maaseik. Nic więcej nie mogę zrobić, dlatego skupiam się na rozgrywaniu, bo to moje podstawowe zadanie.

Lubi Pan też atakować.

- Jak każdy zawodnik. Wykorzystuję każdą okazję. Zdarza mi się, że zostaję na lewym skrzydle, tak jak to było raz w Olsztynie. Ktoś wystawił tam piłkę, zobaczyłem, że nikt nie wyskoczył do bloku, więc uderzyłem. Udało się zdobyć punkt.

W półfinale przyćmił Pan reprezentacyjnych rozgrywających - Zagumnego i Andrzeja Stelmacha. Wniosek z tego jest taki, że powinien Pan trafić do kadry.

- Nie wiem, co powiedzieć. Na razie interesuje mnie zdobycie mistrzostwa Polski. Jeśli później będę odpowiadał trenerowi Lozano, to się bardzo ucieszę.

Grał Pan kiedyś w reprezentacji?

- Tylko w B.

W szerokiej kadrze już Pan jest?

- Słyszałem o tym. Oficjalnie nikt mnie o tym nie poinformował.

Oprócz Pana są w niej jeszcze czterej rozgrywający: Zagumny, Stelmach, Łukasz Żygadło i Krzysztof Pilarz z Resovii. Czuje się Pan od nich gorszy?

- Nawet się nad tym nie zastanawiałem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.